„Żyję dzięki ukochanemu, który wyciągnął mnie z leśnej pułapki. Do dziś drżę na myśl o tym dniu”

kobieta, którą uratował partner fot. iStock by Getty Images, Klubovy
„Było mi coraz zimniej. Nie czułam już dłoni i stóp, szczękałam zębami i dygotałam. Zaczęłam zastanawiać się, jak długo to jeszcze potrwa”.
/ 05.08.2023 07:45
kobieta, którą uratował partner fot. iStock by Getty Images, Klubovy

Okolica była piękna jak z pocztówki. z okna mieliśmy widok na Tatry, a tuż obok tajemniczy, świerkowy las. prawdziwa Bajka. Cieszyliśmy się zasłużonym urlopem, chodziliśmy na narty, gotowaliśmy wspólnie obiady, a wieczorami graliśmy w planszówki przy kominku. Sielankę psuł tylko jeden szczegół: budziliśmy się o zupełnie innych porach. Ja byłam rannym ptaszkiem, Igor sową, i kiedy miał wolne, lubił posiedzieć w nocy i pospać do południa. Przeszkadzało mi to, ale nie robiłam afery. Igor przez pięć dni w tygodniu musiał wstawać o szóstej, co było dla niego istną katorgą. A skoro ciężko pracował, miał prawo do odpoczynku – takiego, jak lubi.

Piątego dnia pobytu, kiedy ranek przeszedł we wczesne popołudnie, a Igor chrapał w najlepsze, postanowiłam wybrać się na spacer sama. Nie musimy ciągle być razem jak bliźnięta syjamskie. Ubrałam się i wyszłam. W nocy napadało dużo śniegu. Deptałam sypki, biały puch, ciesząc się bezchmurnym błękitem nieba i ciepłymi promieniami słońca na twarzy. Po kilku minutach byłam w lesie. Tam dla odmiany panowały cień i chłód.

Przestraszyłam się i zaczęłam uciekać

Widok stojącego w głębszym cieniu jelenia zaskoczył mnie i nieco przestraszył. Zwierz miał potężne, mocne ciało, czarne, lśniące oczy i wielkie, rozłożyste rogi. Aż dech w piersi zapierało, taki był piękny, majestatyczny i stał tak blisko. Ostrożnie, żeby go nie spłoszyć, sięgnęłam do kieszeni kurtki po komórkę. Kiedy robiłam mu zdjęcie, nawet nie drgnął. W ogóle się mnie nie bał, przeciwnie, przypatrywał z uwagą. Ośmielona, podeszłam bliżej i zrobiłam kolejną fotkę. Jeleń stał spokojne, więc zrobiłam jeszcze kilka kroków i wyciągnęłam rękę…

Wtedy samiec opuścił łeb i zaczął grzebać racicą w ziemi. Odruchowo się cofnęłam, a on zaczął kroczyć w moją stronę. Czego chce? Jedzenia? Może turyści go karmią i dlatego się nie boi, zastanawiałam się i cofałam. Niestety, nie miałam przy sobie nic do jedzenia. A zwierz nie ustępował i szedł naprzód, mierząc we mnie rogami. Nie wiedziałam, czy szykuje się do ataku, czy mnie ostrzega. Nie znałam się na obyczajach jeleni.

Powinnam uciekać czy raczej spokojnie odejść? No! Pustka w głowie. Coś tam może wiedziałam o dzikach, że lepiej stać i poczekać, aż sobie pójdą. Ale jeleń? To taki koń albo krowa, prawda? Może trzeba go odpędzić?

– Idź sobie! A sio! – krzyknęłam, machając rękami.

Zatrzymał się. A potem zamiast się wystraszyć, rozzłościł się. Gdzieś z pomroków pamięci wypłynęła informacja, że samiec jelenia to byk. Wkurzyłam byka! Potrząsnął łbem, wydał przeciągłe stęknięcie i ruszył na mnie. Nie czekałam dłużej: zrobiłam w tył zwrot i zaczęłam uciekać.

Biegłam przez śnieg, nie oglądając się za siebie. Dyszałam ze strachu i wysiłku, nie wiedząc, czy zwierz dalej mnie goni. Bałam się obejrzeć. Nie patrzyłam też pod nogi, zresztą i tak bym nie zauważyła śliskiego korzenia skrytego pod warstwą śniegu.

Straciłam równowagę i upadłam. Turlałam się w dół po stromym zboczu, nabierając coraz większej prędkości. Byłam tak zdziwiona, że nawet nie czułam bólu, kiedy obijałam się o leżące pod śniegiem kamienie, gałęzie. Próbowałam hamować kończynami, ale moje starania nic nie dawały: pokrywa śnieżna pod sypkim puchem była gładka, twarda i śliska jak tor lodowy. Sunęłam w dół coraz szybciej i szybciej. Nie wiem, jakim cudem nie walnęłam w jakieś drzewo, łamiąc sobie kości i masakrując skórę. Po kilkunastu sekundach szaleńczego zjazdu zaczęłam wreszcie wytracać prędkość.

– Boże, dzięki! – jęknęłam, gdy się zatrzymałam.

Ulga przeszła w lęk, gdy zorientowałam się w sytuacji. Wylądowałam na śnieżnej zaspie, wiszącej nad strumieniem. Spróbowałam wstać i wtedy nawis śnieżny urwał się pod moim ciężarem. Wpadłam do lodowatej wody. Poczułam taki ból, jakby przeszyły mnie setki małych sztyletów. Wrzasnęłam.

Za jakie grzechy mnie to spotkało?

Na szczęście strumień nie był głęboki. Co prawda ślizgałam się na kamieniach pokrywających dno i kilka razy opiłam się wody, ale i tak szybko udało mi się wdrapać na brzeg. Ciężko dyszałam. Byłam przemoczona do suchej nitki i trzęsłam się z zimna. Powinnam się rozebrać? Surwiwalowcy tak robią? Nie wiem. Zdrowy rozum podpowiadał, że mokre ciuchy może i szybciej wyschną na mrozie, ale naga na śniegu nie miałabym szans.

Nie miałam też czasu do stracenia. Groziły mi trwałe odmrożenia, zapalenie płuc, hipotermia, wreszcie zamarznięcie na śmierć. Zaczęłam wspinać się po stromym zboczu, z którego się wcześniej stoczyłam. Brnęłam pod górę przez głęboki do kolan śnieg. Było ciężko, ale wysiłek sprawił, że trochę się rozgrzałam. Dotarłam na górę i już widziałam ścieżkę, z której zboczyłam, uciekając przed jeleniem. Już byłam niemal u celu, gdy poczułam, że się zapadam – i za chwilę tkwiłam po pas w śniegu!

Za jakie grzechy mnie to spotyka? Dopadły mnie dreszcze, znów było mi potwornie zimno. Miałam nadzieję, że to niewielka jama, że zaraz się z niej wygrzebię… ale nie mogłam się ruszyć! Oblepiający mnie z każdej strony śnieg zdawał się ciężki jak beton, nie do przebycia. Zrobiłam ogromny wysiłek i szarpnęłam się do przodu. Efekt? Zapadłam się jeszcze głębiej.

Teraz bałam się drgnąć, choćby głębiej odetchnąć, żeby nie pogorszyć sytuacji. Zastygłam bez ruchu, otulona lodowatą bielą, a ziąb przenikał mnie do szpiku kości. Jakbym była pochowana żywcem. Tak muszą się czuć ludzie, których porwała lawina. Toną. Topią się w zmrożonej wodzie, która jest za ciężka, żeby w niej pływać. Umierają z przerażenia i braku tlenu. Nie wiedziałam, co robić. Bałam się ruszyć, wydobyć rękę na powierzchnię. Bo jak osunę się głębiej, śnieg wedrze mi się do nosa, do ust. Będę go przełykać, wypluwać, wysysać z niego powietrze, ale w końcu się uduszę. Tyle że jak nic nie zrobię, to zamarznę.

– Ratunku! – krzyknęłam, zanim świadomie podjęłam decyzję.

I krzyczałam dalej, modląc się, przeklinając i wzywając pomocy.

Na próżno. Nikt mnie nie słyszał, byłam sama w lesie. I było mi coraz zimniej. Nie czułam już dłoni i stóp, ale cała reszta mojego ciała była torturowana przez chłód. Głośno szczękałam zębami i dygotałam jak w febrze. Zaczęłam zastanawiać się, jak długo potrwa ta agonia. Sama już nie wiedziałam, czy boję się śmierci, czy jej pragnę, bo wtedy uwolnię się od bólu i strachu. Zamknęłam oczy i wyobrażałam sobie, że siedzę przed płonącym kominkiem owinięta w koc.

Na zawsze znienawidziłam zimę

Ta wizja mnie ukoiła. Zamknęłam oczy. Nie powinnam zasypiać, wiedziałam, że nie powinnam, ale choć na chwilę się zdrzemnę, wtedy nie będę czuła tego okrutnego zimna…

Otrzeźwił mnie lodowaty dotyk na ustach. Wcześniej śnieg sięgał mi do brody, teraz do warg. Stopniowo zapadałam się coraz głębiej. Najwyraźniej nie miałam pod stopami gruntu, tylko Bóg wie, jak głęboką dziurę wypełnioną zlodowaciałym śniegiem. Będę opadać coraz niżej i niżej. Biel przesłoni mi oczy, przykryje mnie na zawsze, może wcześniej zimno całkiem mnie sparaliżuje, litościwie odbierze mi czucie… I tak leśna jama stanie się moim grobem. Znajdą mnie na wiosnę. Jak odtaję i zacznę gnić. Nie!

Może to tylko złudzenie zrodzone z rozpaczy? Byłam przemarznięta i wycieńczona, ale myśl o takiej śmierci zmobilizowała we mnie resztki sił i znów zaczęłam krzyczeć. Wrzeszczałam, ile pary w płucach, ale bez wiary, że ktoś mnie usłyszy, lecz z mocnym postanowieniem, że się nie poddam i odejdę, walcząc. Krzyczałam do zdarcia gardła i przejmującego bólu w wyziębionych oskrzelach. W końcu zamilkłam na chwilę, żeby zaczerpnąć tchu i wtedy… usłyszałam głos Igora.

– Ania! Anka! Gdzie jesteś?! Odezwij się! – krzyczał.

Na początku bałam się, że to tylko złudzenie zrodzone z rozpaczy, ale to naprawdę był on.

– Tu! Tu-taj! Igor! – zdobyłam się na ostatni desperacki wrzask.

Odnalazł mnie i wyciągnął ze śnieżnej pułapki, uważając, żeby samemu w nią nie wpaść, a potem wziął na barana i zaniósł do samochodu, ponieważ ja nie miałam już siły iść. Pojechaliśmy prosto do szpitala.

Nabawiłam się lekkich odmrożeń i przeziębienia, ale o dziwo, nic więcej mi się nie stało. W sensie fizycznym, bo przeżyty tamtej zimy koszmar mocno odbił się na mojej psychice. Minęły już trzy lata, a ja wciąż nienawidzę zimy. Niby na nizinach, gdzie mieszkamy, śniegu jest jak na lekarstwo, ale nawet biały krajobraz w świątecznej reklamie wywołuje u mnie napad lęku, suchość w ustach i przyspieszone bicie serca.

Czytaj także:
„Przez kilka lat dręczył mnie sen o mojej śmierci. Traktowałem to jak bzdurę, dopóki ledwo uszedłem z życiem”
„Ten wypadek mnie zniszczył. Uszłam z życiem, ale zostałam oszpecona i straciłam zdrowie. A wszystko przez mojego męża”
„Idealny urlop zamienił się w koszmar, z którego ledwo wyszłam cało. Po co mi taki mąż, skoro nie umie uratować mnie z opresji?”

Redakcja poleca

REKLAMA