Przed samą emeryturą rodzice wpadli na pomysł, żeby zamieszkać na mazurskiej wsi. Sprzedali warszawskie mieszkanie i kupili dom w sąsiedztwie najmłodszej siostry mamy – lekarki. To cudowne miejsce położone jest w samym sercu puszczy, nad jeziorem. Do najbliższego miasteczka jest 10 kilometrów, więc w letnie weekendy wszystkie mieszczuchy zjeżdżają tu, by pobyć na łonie natury.
My z mężem oczywiście także
W ten pamiętny czerwcowy weekend zaraz po przyjeździe wzięliśmy nasze dwa psy i poszliśmy na spacer po lesie. Początkowo nie zamierzaliśmy zapuszczać się daleko i szliśmy leśną drogą wzdłuż jeziora. Rozpoczął się właśnie sezon na poziomki. Wzięłam ze sobą koszyczek, ale przydrożne krzaki oskubane były już dokumentnie przez turystów. Przypomniałam sobie, że we wrześniu, gdy zbierałam tu grzyby, trafiłam na słoneczną polankę pełną poziomkowych krzewinek. Niedaleko stąd, trzeba tylko wejść nieco głębiej w las. Ruszyłam więc w chaszcze, za mną dzielnie podążały psy i mąż. Szybko trafiłam do celu. Polanka okazała się prawdziwym rajem dla zbieracza, wystarczyło przysiąść w jednym miejscu, żeby w pół godziny uzbierać całą kobiałkę owoców. Zabrałam się do pracy, a gdzieś w pobliżu krążył Marian i zwierzaki.
Pochłonięta zbieraniem nie zauważyłam, że dzieje się coś złego. Któryś z psów buszując w mchach, naruszył spokój tutejszych mieszkańców. Najpierw usłyszałam bzyczenie, a chwilę później ujrzałam latające wokół osy. W następnej sekundzie zobaczyłam, jak tuż obok z gniazda wylatuje cały rój! Na ucieczkę było już za późno. Osy obsiadły gęsto moje spodnie od dresów, na szczęście przede wszystkim luźne nogawki. Gdybym teraz zaczęła biec, nogawki przywarłyby do łydek, a wtedy… masakra! Z przerażenia po plecach spływały mi strużki zimnego potu.
„Muszę pozbyć się spodni” – myślałam gorączkowo.
Trzeba było je ostrożnie zsunąć i zwinąć, tak by osy zostały w środku, a potem wiać, ile sił w pokąsanych nogach. Najpierw jednak musiałam zdjąć buty. Starałam się zachować spokój, żeby nie rozwścieczyć owadów, a mimo to czułam kolejne ukłucia na udach i pupie.
Tutaj osy wbijały się bez trudu
Znikąd pomocy. Psy wystraszone przez kąsające owady zwiały w stronę drogi, a mąż nieświadomy tego, co się dzieje, próbował je dogonić. Wyglądało na to, że jestem zdana tylko na siebie. Gdy już udało mi się wyzwolić ze spodni, błyskawicznie wsunęłam stopy w buty i w samych tylko majtkach zaczęłam uciekać. Osy uwięzione w dresach zostały na polanie. Nie wiadomo dlaczego owady gryzły mnie tylko od pasa w dół – miałam na sobie biały T-shirt, może ten kolor je odstrasza, a zielony (spodnie były zielone) wabi? Cała dolna połowa ciała paliła żywym ogniem. Nagle zdałam sobie sprawę, że użądliło mnie kilkanaście os!
Stanęłam jak wryta. Gdzie mój mąż? Jest weterynarzem, na pewno w domu ma jakieś lekarstwo.
– Marian! – wrzasnęłam. – Gdzie jesteś? Pogryzły mnie osy, cały rój!
Tak się darłam, że zostawił psy i zawrócił do mnie w jednej chwili.
– Nie mam leków, doktorska torba została w lecznicy – zawołał. – Ale twoja ciotka jest lekarzem. Biegnij!
– Ile mam czasu? – zapytałam.
Ku swojemu przerażeniu usłyszałam, że mało. Ruszyłam. Miałam olimpijski czas na setkę, bo, jakby nie patrzeć, rozpoczęłam wyścig o życie. Gnałam po ratunek do ciotki, a mąż zawrócił na polanę po moje spodnie. Czas też miał olimpijski, bo już po chwili biegł parę metrów za mną, wymachując nieszczęsnymi dresami.
„O, matko, w nogawkach są osy” – pomyślałam przerażona.
Im bliżej był mąż, tym biegłam szybciej
Sam widok spodni napawał mnie przerażeniem. Zastanawiałam się, dlaczego zdenerwowane owady nie gryzły Mariana? Był przy samym gnieździe, skoro znalazł dresy. Strząsnął z nich osy, tyle ich latało wokół niego i ani jedna go nie użarła… Droga prowadziła wzdłuż jeziora, mijaliśmy gapiów. Ale mieli widowisko! Pierwsza w peletonie biegła kobieta w średnim wieku, potargana i czerwona z wysiłku, w T-shircie i białych figach opinających biodra. Tuż za nią dwa psy, a na końcu, postawny facet. Leśny zbój?! Takim sprintem przelecieliśmy przez wieś. Wreszcie dotarliśmy do ciotki-lekarki. Stała w drzwiach, bo o szaleńczym biegu donieśli jej już sąsiedzi.
Wyglądaliśmy komicznie, ale nie było jej do śmiechu. Od razu zabrała mnie do łazienki, gdzie zsunęłam figi, okazując obolałe miejsca. Uda i pośladki były całe czerwone i spuchnięte. Ciotka naliczyła aż dwadzieścia cztery ślady po ukąszeniach!
– Kiedy to się stało? spytała.
– Z kwadrans temu – odparłam – ile mam czasu, zanim mnie szlag trafi?
– Mało – powtórzyła ciotka. – Ale skoro jeszcze żyjesz, to dasz radę.
Pobiegła czym prędzej do samochodu po torbę lekarską. Wtedy okazało się, że i ona zostawiła medykamenty w lecznicy.
„No nie, w rodzinie sami medycy, a ja tu umrę!” – stwierdziłam i załamana usiadłam.
I nagle poczułam, jak dwadzieścia cztery żądła znów wbijają się w moje znękane ciało.
– Idę do jeziora schłodzić obolały zadek – stwierdziłam na głos.
– W żadnym wypadku! Ani do zimnej wody, ani na słońce, bo grozi ci wstrząs – oznajmiła ciotka. – Poczekajcie tu na mnie, wsiadam do auta, jadę po leki. I żadnego alkoholu!
To mówiąc, wskoczyła za kierownicę i z piskiem opon odjechała.
„Też mi weekend na Mazurach – ani pływania, ani opalania, ani maminej naleweczki” – pomyślałam i wbrew zaleceniom poszłam schłodzić pośladki w jeziorze.
Jakby mi śmierć była pisana, to już by mnie nie było
Kiedy wróciłam do domu, czekały już na mnie mama z ciotką.
– Pędziłam jak szalona, o mało się nie rozbiłam – opowiadała. – Gdy wpadłam do gabinetu, stwierdziłam, że zachowałam się jak kretynka. Mogłam zabrać cię ze sobą! Osy cię nie zabiły, za to ciotka mogła cię załatwić... Chyba jestem już stara.
– Ciociu, nie martw się, jak widzisz, przeżyłam, a do samochodu i tak bym nie dała rady wsiąść. Całą drogę musiałabym siedzieć. Jak pomyślę o szosie pełnej wertepów…
– A swoją drogą, ciekawe, jakim cudem tak dobrze zniosłaś tyle ukąszeń? – zastanawiała się ciotka.
– To proste – uśmiechnął się mój mąż. – Uratowała ją tkanka tłuszczowa. Osy pogryzły Jasię tylko na pośladkach i udach, a tam każdy ma jej najwięcej. Moja żona jest niezniszczalna! A może jest odporna na jad, bo jej własny jest mocniejszy? Sama czasem bywa zła jak osa… – dodał z szelmowskim uśmiechem.
Czytaj także:
„Mój sąsiad to burak. Zachowuje się, jakby cała ulica należała do niego. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy”
„Złośliwy sąsiad uprzykrzał mi życie, lecz byłem sprytniejszy. Wredna menda uciekała w popłochu, a ja mam wreszcie święty spokój”
„Sąsiad to niezłe ciacho, ale nie ma podejścia do kobiet. Zamiast zaprosić mnie na randkę, robi podchody jak przedszkolak”