Uważam zapobiegliwość za wielką zaletę. Od dziecka widziałam, jak moi rodzice potrafią sobie czegoś odmówić, żeby wyremontować mieszkanie czy pojechać na lepsze wakacje. Nie miałam może najnowszych gadżetów, jak inne dzieciaki w szkole, ale też niczego mi nie brakowało. Mama robiła przetwory z działkowych owoców i warzyw, tata znał się na domowych sprzętach i często chodził do kogoś coś naprawiać, dorabiając w ten sposób parę groszy.
Ja też od liceum w wakacje zarabiałam po parę groszy pilnując dzieci albo zbierając owoce w gospodarstwie u wujka. Rodzice wcale nie nalegali, żebym szła do pracy, ale ja lubiłam mieć swoje pieniądze, które mogłam wydać na co chciała, nawet na bzdurne kolorowe gazety dla nastolatek albo kolejny lakier do paznokci…
Wyjechał za granicę i tyle go widziałam
Taka wprawka do oszczędnego trybu życia bardzo przydała mi się w przyszłości, kiedy życie nie ułożyło się do końca tak, jak chciałam. Zaraz po maturze, podczas tych najdłuższych wakacji w życiu, zakochałam się w nieodpowiedzialnym gnojku i zamiast pójść na wymarzone studia, musiałam zostać w domu, bo byłam w pierwszych miesiącach ciąży i koszmarnie się czułam!
– Jakoś to będzie, córeczko – pocieszała mnie mama. Choć na początku rodzice nie zareagowali entuzjastycznie na nowiny o wnuku lub wnuczce – i trudno im się dziwić – to potem bardzo mnie wspierali. – Przez ten rok odchowasz malucha, a w następnym pójdziesz na studia zaoczne, my ci z ojcem pomożemy…
– A co z moim życiem? – rozpaczałam.
Moje koleżanki bawiły się, wynajmowały pierwsze mieszkania z dala od rodziców, rozpoczynały pracę… Mój ukochany też pokazał w końcu swój prawdziwy charakter, i choć zarzekał się, że nie zostawi mnie samej, pójdzie do pracy i zaopiekuje się dzieckiem, wyjechał do pracy za granicę i tyle go widziałam. Nawet nie znałam jego rodziców i głupio było mi do nich pójść i upominać się o pieniądze…
W każdym razie, kiedy moje koleżanki zaliczyły pierwszą sesję, ja leżałam na porodówce. Na szczęście Jaś był zdrowy, spokojny i do tego wyglądała jak skóra ściągnięta z mojego taty, więc od razu stał się ulubieńcem dziadzia. Kiedy skończył kilka miesięcy, zaczęłam studia zaoczne, a do tego znalazłam pracę na poczcie. Może nie był to szczyt moich marzeń, ale żyliśmy sobie spokojnie, Janek zdrowo rósł, a kiedy chciałam wyskoczyć na kawę z koleżankami ze studiów, mama bez problemu zostawała z ukochanym wnusiem.
Rodzice pomagali mi zresztą jak mogli, często wciskali w rękę po parę groszy albo kupowali zabawki Jaśkowi. Starałam się nie wykorzystywać za bardzo ich dobroci, bo tata przeszedł na rentę i nie miał kokosów, a mama tylko dorabiała sobie szyciem, więc skąd mieli brać? Na ojca Jaśka dalej nie mogłam liczyć, alimenty od państwa, wiadomo, to groszowe sprawy…
Na szczęście po studiach udało mi się zaczepić w niewielkiej firmie budowlanej, gdzie nikt nie miał problemu z tym, że kiedy Janek chorował, to pracowałam z domu. Udało mi się znaleźć niedrogą kawalerkę w sąsiedztwie rodziców i kiedy Jaś poszedł do przedszkola, przeprowadziliśmy się na swoje. Może i w moim życiu nie było nic ekscytującego – praca, dom, dziecko, ale nauczyłam się nie narzekać.
Co prawda, nieraz musiałam siedzieć z ołówkiem i planować wydatki od pierwszego do pierwszego, kiedy wyskoczył niespodziewany zakup czy choroba, ale Janek dawał mi mnóstwo radości i nie przejmowałam się nawet tym, że jakoś żaden chłopak nie chce zaprosić mnie na randkę. Wiadomo, byliśmy w końcu w takim wieku, że żadnemu nie przyjdzie do głowy się ustatkować, a co dopiero wziąć sobie na głowę dziewczynę z dzieckiem… Przykre, ale prawdziwe.
Mama nieraz pocieszała mnie, że na pewno jeszcze ktoś się mną „zaopiekuje”, ale ja całkiem dobrze radziłam sobie sama, i żadnej opieki nie potrzebowałam. Za to kogoś, kto by mnie przytulił, wziął Janka na boisko czy pojechał z nami na wycieczkę rowerową – jak najbardziej… W pracy teoretycznie miałam do czynienia z mnóstwem mężczyzn, ale na biurku stała fotografia Janka – co, jak sądzę, dla większości mężczyzn stanowiło skuteczny odstraszacz.
Wydawał mi się mężczyzną idealnym
I tak minęło dziesięć lat, nawet nie wiem, kiedy. Moja mama chyba doszła do wniosku, że sama nigdy nikogo sobie nie znajdę, więc zaczęła mnie swatać z synami swoich koleżanek. Jakoś żaden nie wpadł mi w oko… Janek urósł już na tyle, że sam dopytywał, dlaczego nie ma taty albo przynajmniej jakiegoś wujka, z którym mógłby pograć w piłkę. Dlatego postanowiłam chwycić byka za rogi i założyłam konto na portalu randkowym, choć przyznam, że na początku trochę się tego wstydziłam…
Wydawało mi się, że to desperackie, szukać w ten sposób drugiej połówki. Na szczęście szybko przekonałam się, że mnóstwo osób korzysta z tego rozwiązania! Oczywiście, byłam ostrożna, w końcu muszę myśleć nie tylko o sobie. Z miejsca odrzuciłam tych, którym chodziło tylko o jedno, maminsynków i szukających wiktu i opierunku. W końcu zawęziłam obszar poszukiwań do trzech mężczyzn, z którymi najlepiej mi się pisało. Ale już wtedy najbardziej w oko wpadł mi Wiktor.
Z niewyraźnego zdjęcia profilowego wiele nie mogłam odczytać, ale wyglądało na to, że jest dokładnie w moim guście – wysoki, barczysty brodacz. Do tego świetnie się dogadywaliśmy, więc spotkanie było tylko kwestią czasu. Na pierwszą randkę zaproponował spacer. Bardzo mi to pasowało, bo nienawidzę siedzieć, wpatrywać się w kogoś i jeść – zawsze strasznie mnie to krępowało.
W realu Wiktor prezentował się jeszcze lepiej niż w internecie, co, jak mówiły mi koleżanki korzystające z podobnych portali, rzadko się zdarzało. Rozmowa też się nam kleiła i trzy godziny zleciały nie wiadomo kiedy. Mama, która akurat pilnowała Janka, popatrzyła na mnie z uśmiechem, kiedy wróciłam do domu, zarumieniona i z błyskiem w oku. Nie podobało jej się tylko, że nie dostałam żadnego kwiatka na powitanie.
– Mamo, a po co mi jakiś wiecheć? – zbyłam ją machnięciem ręki.
Wiktor strasznie mi się podobał! Od wieków tak dobrze się nie bawiłam. Co ważne, kolejne spotkania były nie mniej udane. Na drugiej randce poszliśmy do kina plenerowego na jakąś komedię romantyczną (wielki plus dla niego!), na kolejnej zorganizował nam piknik nad jeziorem… Moja mama sarkała trochę, że wszystkie te rozrywki to jakieś licealne, po kosztach, że powinien zabrać mnie do jakiejś wytwornej restauracji. Ale ja wiedziałam, że mamie po prostu żal syna przyjaciółki, z którym usiłowała mnie zeswatać, niejakiego Jacusia…
– To facet na poziomie, pracuje w biurze, ma piękne auto, mieszkanie po babci – zachwalała go często.
Dziękuję, postoję. Wiktor jeżdżący na motocyklu o wiele bardziej mi się podobał. A najważniejsze, od razu zaakceptował Janka.
– Lubię dzieci, mam całą gromadę siostrzeńców i bratanków – przyznał.
Bez protestów spędzał całe godziny na uczeniu Janka, jak kopie się piłkę albo naprawia zepsuty gaźnik w motocyklu. Moje serce matki radowało się na ten widok. Cóż, wyglądało na to, że już za pierwszym podejściem udało mi się znaleźć mężczyznę idealnego!
Nie minęło wiele czasu – później okazało się, że jednak za mało – i poprosiłam Wiktora, żeby się do nas wprowadził. Nie widziałam powodu, dla którego mielibyśmy to opóźniać. Byliśmy już przecież koło trzydziestki, dorośli, dojrzali, wiedzieliśmy, czego chcemy… Janek też nie miał nic przeciw, a nawet był zachwycony, że wreszcie będzie miał jakiegoś mężczyznę w domu. Wiktor nie miał wielu rzeczy, więc przeprowadzka zajęła mu jeden dzień. Ot, trochę ubrań, laptop, parę drobiazgów.
– Nie lubię gromadzić niepotrzebnych rzeczy – zapowiedział, a ja przyklasnęłam mu w duchu. Też wolałam wybrać się do kina, niż kupić kolejną kieckę.
Wykłócał się ze mną o jakieś grosze
Na początku było jak w bajce. Wreszcie miałam z kim budzić się rano, dla kogo gotować i z kim spędzać długie wieczory na kanapie przed telewizorem. Wiktor nas rozpieszczał: robił śniadania do łóżka, odrabiał lekcje z Jankiem, chodziliśmy na długie, niedzielne spacery… Nawet nie wiedziałam, że spędzanie czasu z drugim człowiekiem – dorosłym – może być takie przyjemne! Z drugiej strony, na pewno nie z każdym czułabym się tak dobrze, jak z Wiktorem. Zaczęliśmy nawet rozmawiać o ślubie. Tylko, że…
No właśnie. Niby nie miałam co Wiktorowi zarzucić. Był taki sam jak zawsze. Tylko że nagle zaczęły mi przeszkadzać pewne drobiazgi, na które wcześniej nie zwróciłabym uwagi. To, że zawsze ja płaciłam za zakupy, bo Wiktor zazwyczaj zostawiał portfel w innej kurtce. Że nigdy, dosłownie nigdy nie wychodziliśmy na miasto do restauracji ani nawet na głupie lody.
W ogóle Wiktor nie uznawał rozrywek, które wymagałyby wydawania pieniędzy. Kino, teatr, kupno książki? Odpada! Można je przecież wypożyczyć w bibliotece, filmy można oglądać w telewizji, a teatr go nie bawi. Siłownia, wyjście na rolki? Po co inwestować w sprzęt albo jakieś karnety, przecież spacery i bieganie są za darmo! Rowery uznawał, bo dzięki nim można było oszczędzić na komunikacji miejskiej.
W domu Wiktor też szukał oszczędności. Jeśli zapomnieliśmy zgasić światła w jakimś pomieszczeniu, męczeńsko wzdychał i robił to za nas. Pilnował, żebyśmy zakręcali kran, kiedy myjemy zęby i ganił mnie za zażywanie kąpieli, zamiast prysznica.
– Słuchaj, zarabiam, i jak chcę, to mogę sobie pozwolić na taki luksus, jak parę litrów wody więcej! – wkurzyłam się raz.
Zrobił tylko smutną minę i wytłumaczył, że to z troski o rachunki i stan naszej planety… Zrozumiałam, wybaczyłam. Jednak z czasem, jak w każdym związku, przestaje się patrzeć przez różowe okulary. Wiktor coraz częściej wydawał mi się wcale nie oszczędny, tylko skąpy! Przyczepił się na przykład do tego, że Janek dostaje kieszonkowe.
– Na co małemu dziecku pieniądze? – kręcił głową. – Przecież wszystko, co potrzebuje, my mu kupujemy! A tak przepuści na głupoty!
Janek był akurat bardzo oszczędnym dzieckiem, nieraz sama musiałam go namawiać, żeby kupił sobie jakiś komiks. Wolał odkładać na wymarzony rower…
– Kieszonkowe uczy dziecko szacunku do pieniądza – tłumaczyłam Wiktorowi.
– Ja tylko chcę dla was dobrze – naburmuszył się. – Widzę, że kompletnie nie umiesz oszczędzać!
Wtedy pierwszy raz się pokłóciliśmy. Tak, o pieniądze – sto złotych na miesiąc! W sumie była to moja pierwsza kłótnia z facetem, więc pomyślałam sobie, że może przesadziłam i na przeprosiny upiekłam mu jego ulubioną szarlotkę. W końcu związek to sztuka kompromisów i tak dalej… Miałam nadzieję, że Wiktor też się postara i przyniesie mi choć kwiatka. On jednak pochwalił mnie tylko, że upiekłam ciasto. Przecież w tych cukierniach to po prostu zdzierają skórę z człowieka…
Tym razem miarka się przebrała
Od tego czasu między nami trochę zaczęło się psuć. Powtarzałam sobie, że najważniejsze, że Wiktor lubi Janka i jest dla niego dobry. A przecież samotna matka, nie najmłodsza już w dodatku, nie może wybrzydzać. Któregoś dnia jednak miarka się przebrała.
Musiałam zostać nieco dłużej w pracy, tak że kiedy dochodziłam do naszego bloku, było już ciemno. Nagle z altanki, w której są kosze na śmieci, usłyszałam jakieś podejrzane odgłosy. „Kot jaki czy co?” – pomyślałam, nadstawiając ucha. Zwierzę, nie zwierzę, pomóc trzeba. Kiedy jednak otworzyłam drzwi do śmietnika, zobaczyłam własnego syna!
– Janek, co ty tu robisz po nocy? – zdenerwowałam się.
Niby okolica bezpieczna, ale to nie znaczy, że małe dziecko ma siedzieć samo wśród śmieci! Moje dziecko płakało jednak tak rozpaczliwie, że nie mogło wydobyć głosu.
– Co się stało? Ktoś cię skrzywdził? – dopytywałam się przerażona.
W końcu, między szlochami i westchnieniami, udało mi się wydobyć z niego całą historię. Okazało się, że kiedy Janek szedł wyrzucić śmieci, Wiktor poprosił go, żeby w kiosku pod blokiem kupił mu klej do butów. Felek wziął worek i banknot do jednej ręki i tak się nieszczęśliwie zamachnął… że i pieniądze, i śmieci wylądowały w pojemniku. Kiedy Wiktor dowiedział się, co się stało, kazał Jankowi… wejść do kontenera i poszukać pieniędzy!
– Ale ja się bałem, mamusiu – chlipał synek. – Tu śmierdzi i mogą być szczury…
To był ostatni wieczór, który Wiktor spędził w moim mieszkaniu. Nie rozumiał nawet, co źle zrobił!
– Przecież sama chciałaś uczyć Janka szacunku do pieniędzy – przypominał mi, pakując swoje graty. – Uznałem, że taka lekcja dobrze mu zrobi!
– Ty kretynie, to tylko dziecko! – warknęłam na niego, bo brakowało mi słów.
Teraz wiem jedno – nigdy nie zakocham się w facecie, który na pierwszej randce nie wyda na mnie ani grosza!
Czytaj także:
„Mąż nie miał w sobie ani krzty romantyzmu. Szybko zadurzyłam się we flirciarzu, dla którego prawie zrujnowałam małżeństwo”
„Nowa pracownica robiła błędy, jak dziecko z podstawówki. Długo mi zajęło nim odkryłam, że to nieoszlifowany diament”
„Nie lubię i nie chcę mieć dzieci, podobnie jak mąż. Mamy siebie i to nam wystarcza. Gdy o tym mówię, ludzie załamują ręce”