W przeciwieństwie do mnie moja żona wprost przepada za morzem, plażą, piachem i palącym słońcem. Przez trzy lata z rzędu udawało mi się jakoś wymigać od wyjazdu w nadmorskie okolice, jednak tym razem tak długo nalegała, aż wreszcie się poddałem. Pensjonat, który Jola znalazła w internecie, okazał się niewielkim budynkiem o dumnej nazwie „Willa Syrenka”. Ledwie wysiadłem z auta, natychmiast dotarł do nas szum fal i powiew wilgotnego wiatru. Przed domem zielenił się równy trawnik, cieszyły wzrok rabaty pełne kwiatów. Od gospodarzy dowiedzieliśmy się, że poza nami w willi zarezerwowały miejsce jeszcze dwa małżeństwa.
Będziemy mieli towarzystwo?
Do dyspozycji gości była niewielka, otoczona werandą altana, na razie pusta. Zostawiliśmy swoje bagaże i ruszyliśmy nad morze. Nie mogliśmy się doczekać, by zanurzyć stopy w lodowatej wodzie i popatrzeć na odległy horyzont… Następnego dnia rano żona znów zarządziła spacer na plażę. Zgodziłem się niezbyt chętnie. Na szczęście Joli wystarczyła godzina na słońcu. Ja w tym czasie, zaopatrzony w szeroki, słomkowy kapelusz, zdążyłem przejść daleko w obie strony plaży i kupić pączki u obnośnego sprzedawcy. Wypiłem również cały zapas wody, który przydźwigaliśmy ze sobą. Ten ostatni fakt przekonał żonę, że najwyższy czas opuścić plażę. Wróciliśmy do domu i zaszyliśmy się w chłodnym pokoju, by odsapnąć od upału. Właśnie zapadałem w słodką drzemkę, gdy na podwórko wjechał gospodarz i zaczął trzaskać drzwiami samochodu.
Wyjrzałem. Głośno rozmawiał z pasażerką. Najwyraźniej była to stara znajoma, którą pan domu właśnie przywiózł z dworca kolejowego. Jej dwie walizki wylądowały na tarasie werandy. Było więc jasne, że właśnie ona zamieszka w wolno stojącym budyneczku. Jako że nie miałem nic innego do roboty, wyszedłem przywitać się z nową sąsiadką. Sympatyczna starsza pani okazała się bardzo gościnna. Jeszcze tego samego dnia zaprosiła nas na popołudniową kawę.
Przezornie nie odmówiłem
Był to doskonały pretekst, by nie dać się żonie zagonić na plażę. Mieliśmy wszak przed sobą jeszcze cały urlop. Na wszelki wypadek podjechałem jeszcze do sklepu we wsi po butelkę wina i jakieś ciasteczka. Usiedliśmy na werandzie, popijając kawę, a sąsiadka opowiadała nam o sobie. Brakowało jej jeszcze kilku lat do emerytury, prowadziła wykłady na wyższej uczelni, gdzie również pracował jej mąż. Co rok w czasie wakacji przyjeżdżała do tych samych gospodarzy i zawsze czekała tu na nią mała, lecz wygodna altana. Dobrze nam się rozmawiało, a wino wyraźnie poprawiało nastrój.
– Pojutrze przyjedzie mój mąż – zwierzyła się pani profesor. – Pochopnie podjął się przygotować pilnie jakąś publikację, więc w czasie tych wakacji raczej nie odpocznie. Namówiłam go więc, żeby wpadł tu chociaż na weekend.
W piątek przed południem usłyszałem za oknem trzask zamykanych drzwi samochodu. Zażywny jegomość z wielką walizą ruszył w stronę altany.
– Kochanie, mam zimne piwo! Kupiłem w sklepie przy głównej drodze. Z lodówki! – oznajmił, wspinając się po schodkach.
Do głowy mi wtedy nie przyszło, że nasze losy skrzyżują się w zupełnie nieprzewidziany sposób.
– Profesor przyjechał – poinformowałem żonę przyciszonym głosem.
Podeszła do okna.
– Cherlawy jakiś – oceniła. – Przemęczony i z ziemistą cerą. Pewnie na dodatek pali co najmniej tyle co ty – dodała.
Sama z najwyższym trudem rzuciła palenie i teraz prześladowała innych, uzależnionych od nikotyny.
– Mieliśmy iść na plażę – przypomniałem, bo wolałem już słuchać szumu fal niż pouczania mojej żony. Kwadrans później obsmażała się na słońcu, a ja pływałem niedaleko brzegu.
Od czasu do czasu spoglądałem w stronę plaży
. W pewnej chwili zauważyłem panią profesor w towarzystwie męża. Zdziwiłem się, że po kilku godzinach jazdy samochodem w upalny dzień, jeszcze miał ochotę na plażowanie. Tymczasem oboje usiedli na rozłożonym kocu i wyciągnęli zapas lodowatego piwa.
„Zimne piwo na upale…” – pomyślałem, przechodząc od żabki do kraula.
Wkrótce dopłynąłem do płycizny i zanurzony do pół piersi wędrowałem po dnie w stronę grajdołka mojej żony.
„Za kilka lat będzie wyglądała jak ziemniak wyjęty z ogniska” – pomyślałem złośliwie, bo też nie rozumiałem jej zamiłowania do leżenia plackiem na kocu.
– Ratunku! Pomocy! – usłyszałem nagle.
Obejrzałem się zdziwiony. Profesor stał nieruchomo w wodzie, zanurzony po szyję. Fale co chwilę zalewały mu bladą twarz. Pomyślałem, że chce w ten sposób zwabić swoją połowicę, aby choć na chwilę zanurzyła się w wodzie. Tymczasem on spojrzał na mnie błagalnie. Miał przerażenie w oczach…
– Help! Help me, please! – wrzasnął, widząc moją głupią minę.
Widocznie uznał mnie za nierozgarniętego cudzoziemca. Teraz już bez wahania ruszyłem w jego stronę. Objąłem go za ramię i skierowałem w stronę plaży. Szedł z najwyższym trudem, niepewnie przebierając nogami. Wydawał się na przemian cięższy lub lżejszy, gdy fala lekko go unosiła. Dopiero na piasku przekonałem się, że takie ciało naukowego chuchra może ważyć całkiem sporo. Szczególnie gdy zwisa przyczepione człowiekowi do ramienia. Szczerze mówiąc, w roli bohatera czułem się dość idiotycznie.
Sytuacja była tragikomiczna
Rozejrzałem się wokół. Nikt w pobliżu nie kwapił się do jakiejkolwiek pomocy. Nawet pani profesor, stwierdziłem ze zdumieniem. Zaprowadziłem niedoszłego topielca do legowiska jego szanownej małżonki. Cofnąłem ręce, by sprawdzić, czy może stać o własnych siłach. Stał.
– Już lepiej? – spytałem. Skinął głową. – Musi pan napić się wody i odpocząć w cieniu – stwierdziłem.
Profesor bezwładnie osunął się na koc.
– Ja się nim zajmę – oświadczyła pani profesor. – Mąż ma kłopoty z sercem – wyjaśniła. – Nic mu nie będzie.
Wytrzeszczyłem na nią oczy. Kobieta była nadzwyczaj spokojna.
„Ciekawe, czy pod tak troskliwą opieką profesor długo pociągnie” – zadałem sobie pytanie, oddalając się w stronę koca.
– I co? I co z profesorem? – moja żona była natomiast szczerze zaniepokojona.
– Żyje – stwierdziłem. – Przynajmniej na razie – dodałem cynicznie.
Tego dnia wczesnym wieczorem rozległo się pukanie do drzwi naszego pokoju. Żona jęknęła, poprawiając kompresy na miejscach najbardziej poparzonych przez słońce. To była pani profesor.
– Zapraszam państwa na ciasto i lampkę wina – oświadczyła. – Uratował pan życie mojemu mężowi, więc przynajmniej tak skromnie chciałabym podziękować.
„Tak rodzą się legendy o bohaterstwie – pomyślałem. – A przecież ja tylko przeszedłem się po piasku z jej mężem trzymanym pod pachą”.
Czytaj także:
„Mój sąsiad to burak. Zachowuje się, jakby cała ulica należała do niego. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy”
„Złośliwy sąsiad uprzykrzał mi życie, lecz byłem sprytniejszy. Wredna menda uciekała w popłochu, a ja mam wreszcie święty spokój”
„Sąsiad to niezłe ciacho, ale nie ma podejścia do kobiet. Zamiast zaprosić mnie na randkę, robi podchody jak przedszkolak”