Jako osoba duchowna nie wierzę w sny prorocze, ale tamtej nocy obudziłam się zlana zimnym potem, a potem długo modliłam się, żeby to, co mi się przyśniło nigdy nie stało się rzeczywistością.
Bo we śnie zobaczyłam Judytę, moją młodszą siostrę. Nie żyła, a obok niej siedziała jej córeczka, Lila, i rozpaczliwie wołała: „mamo, mamo!”.
Nie zasnęłam aż do jutrzni, a potem przez cały dzień nie mogłam się skupić na modlitwie, pracy ani nawet na zwykłych rozmowach. Zauważyła to jedna z sióstr podczas czasu na wspólną pracę.
– Jesteś jakaś inna. Coś się stało? Dostałaś list z domu? – zapytała z troską w jasnych oczach.
– Nie, nie dostaję listów… – odpowiedziałam, kłując się w palce igłą, którą wyszywałam ornat adwentowy. – Po prostu myślę o mojej siostrze. Przyrodniej – uśmiechnęłam się, bo na dźwięk słowa „siostra” ciekawie spojrzało na mnie sześć par oczu.
– Od dawna nie mam od niej wieści…
– Jeśli znasz jej adres, przecież możesz napisać. Na pewno się ucieszy – zasugerowała jedna z zakonnic.
Uśmiechnęłam się, próbując ukryć smutek. Nawet gdybym znała obecny adres zamieszkania Judyty, to i tak nie byłoby sensu do niej pisać. Od dawna szłyśmy tak różnymi drogami, że porozumienie między nami było niemożliwe.
Zeszłam na dalszy plan
Judyta, młodsza ode mnie o piętnaście lat i wychowywana już przez naszą macochę, była – jak my to mówimy między sobą w Zgromadzeniu – skoncentrowana na sprawach tego świata. Liczyło się dla niej to, jak wygląda, czy jest popularna wśród znajomych, czy jej zdjęcie wstawione do jakiegoś tam portalu jest oglądane przez dużo osób.
Ja z mamą chodziłam na nabożeństwa majowe, jeździłam na rekolekcje dla rodzin, obie angażowałyśmy się w życie wspólnoty parafialnej. Kiedy mama zmarła, kościół był jedynym miejscem, w którym jako jedenastolatka mogłam znaleźć pocieszenie. Wydawało mi się, że podczas mszy świętej czy adoracji mama jest przy mnie. Dym kadzideł zawsze kojarzył mi się z jej perfumami, a podczas śpiewania pieśni niemal słyszałam jej głos tuż przy uchu.
A potem tata przedstawił mi panią Iwonę, która łaskawie pozwoliła mi mówić do siebie „ciociu”. Nawet kiedy wyszła za mojego tatę i urodziła Judytkę, dalej była tylko ciocią. Ale to było w porządku, bo nigdy, przenigdy nie nazwałabym jej mamą! Ona w niczym jej nie przypominała!
– Chcesz chodzić do kościoła, twoja sprawa – powiedziała z wyraźną dezaprobatą, jeszcze zanim wyszła za tatę – ale ja w domu żadnych krzyży sobie nie życzę.
Tacie było wszystko jedno, nie walczył ani o krzyżyk na ścianie, ani o to, żeby ciocia Iwona traktowała mnie choć w połowie tak dobrze jak Judytkę. Często miałam wrażenie, że dla niego ja także w jakiś sposób umarłam razem z mamą. Teraz liczyła się tylko nowa żona i nowa córka.
Uciekałam więc z domu, w którym nikt mnie nie chciał, w pachnące kadzidłem i wspomnieniami o mamie mury kościoła. Należałam do Oazy i chóru parafialnego, moim największym wsparciem w okresie dorastania był ksiądz spowiednik. Odmawianie litanii czy różańca przynosiło mi spokój, a kiedy śpiewałam podczas eucharystii, czułam się najszczęśliwsza.
W domu za to starałam się schodzić z drogi ojcu i macosze. Z siostrą miałam niewielki kontakt, bo ciocia Iwona była bardzo zaborcza wobec niej. Judytka miała wszystko, co najlepsze, zawsze tylko ją chwalono, uważano za ósmy cud świata. Ja nie miałam nic przeciwko niej – ot, berbeć, którego wszyscy rozpieszczają, ale czy to jego wina?
Któregoś dnia, parę tygodni przed maturą, macocha zapytała: – A ty gdzie się zamierzasz wyprowadzić po maturze? Masz na oku jakąś pracę? Możemy z ojcem pomóc ci poszukać pokoju, ale płacić musisz za niego sama.
Zrozumiałam, że zostałam praktycznie wyrzucona z domu. Zamieszkałam u znajomej taty, przez pewien czas płacił za moją stancję, prosił tylko, żebym nie wydała go przed Iwoną. Ja dzięki temu mogłam oszczędzić trochę pieniędzy i iść na parę kursów wieczorowych.
Nie chciałam takiego życia
Między dwudziestym a dwudziestym szóstym rokiem życia szukałam swojego powołania, jak to mówimy w klasztorze. Nie wiedziałam, czy chcę być żoną i mamą, czy może wybiorę życie w samotności. Kiedy przyjeżdżałam do rodzinnego domu, patrzyłam ze zgrozą na to, jak wygląda życie rodzinne, kiedy każdy skoncentrowany jest na sobie i walczy tylko o zaspokojenie własnych potrzeb, często kosztem innych.
Mój ojciec był pantoflarzem uciekającym z domu do klubu bilardowego. Natomiast macocha nie akceptowała swojego wieku, dlatego wstrzykiwała sobie w twarz botoks i inne wypełniacze oraz obsesyjne trenowała na siłowni. Przyrodnia siostra albo oglądała telewizję, albo siedziała naburmuszona z dorosłymi, przynajmniej dopóki nie dostała swojej pierwszej komórki.
Wiedziałam, że rodzice kupowali młodej wszystko, czego sobie zażyczyła, miała same markowe ubrania i drogie zabawki, ale, prawdę mówiąc, nigdy jej nie zazdrościłam dzieciństwa.
– Ja miałam mamę, która mnie kochała – powiedziałam kiedyś współsiostrom podczas czasu na rekreację w ogrodzie.
– Robiła ze mną tysiące rzeczy, śpiewałyśmy razem, bawiłyśmy się, gotowałyśmy… Nie pamiętam, jakie zabawki miałam w wieku dziesięciu lat, ale nigdy nie zapomnę, jak mama zabrała mnie na rower wodny, a potem uciekałyśmy przez rozwścieczonymi łabędziami… To nawet nie były wakacje, mama wymyśliła wyjazd nad jezioro w piątek po lekcjach. Zwolniła mnie z polskiego, mówiąc pani z kamienną twarzą, że musi mnie zabrać do ortodonty – uśmiechnęłam się do swoich wspomnień. – Szkoda mi trochę mojej przyrodniej siostry, ona ma tylko ładne przedmioty, ale dziecku najbardziej potrzeba przecież uwagi i miłości…
Cóż, nie miałam zbyt dobrego kontaktu z Judytą. Kiedy wstąpiłam do zakonu, na uroczystość w kościele przyjechał tylko ojciec. Wiedziałam, że macocha szydzi z mojego wyboru, uważa mnie za nawiedzoną. Jej dwunastoletnia córka oczywiście jej wtórowała, pewnie mając nadzieję, że tym zaskarbi sobie przychylność coraz bardziej obojętnej na jej potrzeby matki.
Umarłam dla świata
Potem zaczęło się dla mnie inne życie. Rytm dnia wyznaczała modlitwa, praca i czas na kontemplację. W klasztorze poczułam się, jakbym wróciła do domu po długiej tułaczce. Wreszcie wszystko miało sens, wreszcie byłam na swoim miejscu.
Kiedy składałam śluby wieczyste, ojciec przywiózł na uroczystość Judytę. Miała osiemnaście lat, a wyglądała na trzydziestolatkę i to taką wątpliwej proweniencji. Nie miałam pojęcia, dlaczego do kościoła wystroiła się w skórzaną mini i bluzkę tak kusą, że ktoś aż zwrócił uwagę ojcu i musiał narzucić na ramiona córki swoją marynarkę. Nie wiem, po co był jej estradowy makijaż, różowe pasma we włosach i buty na przeźroczystych obcasach. Wyglądała tak, że pomimo całej swojej miłości bliźniego, miałam ochotę kazać jej wyjść i nie psuć mi tego dnia.
A potem ja „umarłam dla świata”, chociaż życie poza murami toczyło się dalej. A gdzie życie, tam i śmierć…
Pierwsza zmarła ciocia Iwona. Rak. Osiem miesięcy i było po kobiecie. Ojciec napisał do mnie wtedy długi list. Skarżył się, że nie radzi sobie z Judytą. Podobno włóczyła się z chłopakami, miała kilka incydentów z upiciem się do nieprzytomności, ojciec znalazł też u niej narkotyki. Oczywiście nie zdała matury, nie pracowała, nie interesowało ją nic poza facetami, koleżankami podobnymi do niej, internetem i własnym wyglądem.
Wiadomość o śmierci ojca zaskoczyła mnie, kiedy siałam rzodkiewkę w klasztornym warzywniaku.
– Siostro, telefon do siostry! – krzyczała zaaferowana nowicjuszka.
No tak, telefony do klasztoru zdarzają się bardzo rzadko i zwykle zwiastują śmierć czyjegoś członka rodziny.
Dzwoniła jakaś młoda kobieta. Przedstawiła się jako koleżanka Judyty. Poinformowała mnie ze współczuciem, że umarł nasz ojciec.
– A gdzie jest Judyta? – zapytałam od razu. – Jak się trzyma?
– Hm…. – zapadła chwila ciszy. – Ona jest… no… jest w ośrodku. Dla uzależnionych. Nie może stamtąd dzwonić.
Nie przyjechała na pogrzeb. Nigdy nie dowiedziałam się, czy nie dostała przepustki, czy nie chciała, czy może nic ją to nie obchodziło.
Dowiedziałam się, że miała kłopoty z narkotykami i prawem. Była aresztowana za próbę kradzieży i bójkę w miejscu publicznym. Ktoś z dalszej rodziny załatwił jej miejsce w tym ośrodku, żeby wyciągnąć ją z nałogu. Dostałam pozwolenie od przełożonej, by ją tam odwiedzić.
– Po coś tu przyjechała, pingwinie? – obraziła mnie, zanim zdążyłam się przywitać. – Myślisz, że co? Że mnie nawrócisz, cha, cha? Taka jesteś święta, co? No to ci powiem, że ja jestem zwykłą szmatą i dobrze mi z tym!
Nie wiem, za co mnie tak nienawidziła. Bolało mnie, kiedy z drwiącym uśmieszkiem opowiadała mi o tym, jak to sypiała z facetami, których trudno zliczyć, i jak niby ja nie wiem, co tracę, rezygnując z seksu.
Wyśmiewała mnie, chociaż przecież nie zrobiłam nic, co by mogło ją rozzłościć. Po prostu przyjechałam do niej w habicie i z krzyżem na piersi. A to na nią podziałało jak płachta na byka.
Miałam siostrzenicę
To był nasz ostatni kontakt. Nie wiedziałam, dokąd udała się Judyta po wyjściu z odwyku, ani czy w ogóle ten odwyk się udał. Tylko raz zadzwoniła do mnie ta jej koleżanka, co poprzednio, chyba jedyna jej prawdziwa przyjaciółka.
– Judyta jest w szpitalu – oznajmiła.
– Dzisiaj rano urodziła córeczkę, Lilę. Mała jest zdrowa, Judyta była czysta przez całą ciążę.
– A ona… – nie wiedziałam, jak zadać to krępujące pytanie – ma jakiegoś narzeczonego? A może już wyszła za mąż?
– Co? A, nie! Nie ma ojca dziecka. W papierach będzie tylko ona. Ale pomożemy jej, ja i jeszcze jedna nasza koleżanka. Niech się pani… eee… siostra… nie martwi, Judyta jest twarda. Poradzi sobie. Naprawdę skończyła z tym syfem, specjalnie dla małej.
Cóż, codziennie modliłam się o to, by moja siostra wytrwała w tym postanowieniu. Jutrznia, nieszpory, kompleta, różaniec, adoracja… – w każdej modlitwie pamiętałam o mojej siostrze i siostrzenicy, której nie znałam.
– Na pewno jest śliczna – mówiły moje współsiostry, którym dane było cieszyć się zdjęciami swoich najmłodszych krewnych. – Najważniejsze, żeby wyrosła na dobrego człowieka, żeby miała miłość wokół siebie. Dołączę ją do swoich intencji.
– Ja też.
– I ja.
Wyobrażałam sobie Lilkę jako jasnowłosą dziewczynkę, coraz starszą, coraz mądrzejszą. Kochałam ją, chociaż przecież nawet nie wiedziałam, czy wie o moim istnieniu.
Przeczuwałam to
W tamtym śnie jednak nie widziałam twarzy siostrzenicy. Tylko słyszałam ten przeraźliwy krzyk z brzegu… „Nie, to tylko sen! Trzeba ufać w Panu” – powtarzałam sobie.
A jednak nie minęły trzy dni, kiedy zobaczyłam za oknem nowicjuszkę biegnącą przez ogród.
– Siostra Bogusława proszona do telefonu! – wydyszała u progu refektarza.
Wiedziałam, że Judyta nie żyje, zanim potwierdził to głos należący do policjantki po drugiej stronie linii.
Nie, nie utonęła. Przedawkowała leki nasenne i znaleziono ją dopiero po trzech dniach. A przy niej w domu wycieńczoną z głodu i pragnienia, nawet już nie płaczącą, trzyletnią Lilę…
– W dokumentach dziecka figuruje pani jako jedyna bliska krewna. Czy przyjedzie pani po dziecko? Jest w tej chwili w szpitalu, pod kroplówką. Więc stawi się pani, czy mamy zawiadomić opiekę społeczną? Pogotowie opiekuńcze może…
– W jakim szpitalu? – przerwałam jej roztrzęsiona.
Przeorysza wysłała ze mną jeszcze jedną siostrę, by wspierała mnie na duchu i pomogła załatwić formalności.
Wiedziałam, że siostra Felicyta wstąpiła do klasztoru w wieku prawie pięćdziesięciu lat. Była wdową, miała dorosłe dzieci. W poprzednim życiu była prawniczką.
– W kancelarii mieliśmy mnóstwo spraw rodzinnych – powiedziała w drodze do szpitala. – Jeśli osierocone dziecko nie przejdzie pod opiekę krewnych, czeka je gehenna… Prawo adopcyjne w naszym kraju to koszmar. Mała spędzi w domach dziecka i rodzinach zastępczych minimum kilka lat, a potem te straty psychiczne będą właściwie nie do odrobienia. Widywałam takie dzieci, żal było na nie patrzeć. To pustoszy psychikę dziecka.
Chcę zapewnić jej dom
Lilka była przytomna, tylko podłączona do kroplówki. Chyba nie rozumiała, co się stało. W jej umyśle dziecka mama po prostu długo spała i dlatego nie dawała jej jeść. Na mój widok trzylatka aż zamarła z pluszowym kotkiem w rękach.
– Mama… nie mama… Mama? – patrzyła na mnie wielkimi brązowymi oczami i wyraźnie coś jej się nie zgadzało.
Dopiero kiedy ktoś mi pokazał ostatnie zdjęcia Judyty, zrozumiałam, co zobaczyło dziecko. Judyta (co tu kryć: narkomanka i palaczka) zawsze wyglądała dużo starzej, ja z kolei nigdy się nie malowałam ani nie opalałam, moja twarz wyglądała na młodszą niż w rzeczywistości. Obie z przyrodnią siostrą miałyśmy takie same ciemne oczy, nos po ojcu, spiczasty podbródek. Moich siwiejących włosów nie było widać spod szarego welonu. W oczach wystraszonego, zagubionego dziecka musiałam wyglądać prawie jak jej mama.
– Jestem ciocia Bogusława – przedstawiłam się swoim zakonnym imieniem. To z aktu urodzenia od dawna było dla mnie obce. – Po prostu ciocia… – dodałam ze ściśniętym gardłem. – Lubisz kotki? A ja ci przywiozłam takiego misia koalę, zobacz, kochanie…
Na początku nie wiedziałam, co chcę zrobić. Wiedziałam tylko, że muszę zająć się siostrzenicą. Nie myślałam o opuszczeniu zakonu. Matka przełożona poparła tę decyzję.
– To autonomiczna decyzja siostry – powiedziała. – Zakon to nie więzienie. A Pan czasami prowadzi nas różnymi drogami. Musi siostra rozeznać Jego wolę. Ja się tylko mogę o to modlić razem z siostrą.
Lila musiała zostać w szpitalu jeszcze przez kilka dni. Ten czas poświęciłam całkowicie na modlitwę w ciszy. Czekałam, aż przyjdzie zrozumienie, jak powinnam postąpić.
Czy chciałam opuścić zakon? Nie, nigdy w życiu. Życie zakonne było i jest moim powołaniem. Chcę pracować i modlić się na chwałę Pana i dożyć swoich dni otoczona współsiostrami, które są i zawsze będą moją rodziną.
Ale wiedziałam, że moje pragnienia są niczym wobec Bożych planów. I że zawsze, bez względu na wszystko, najważniejsza jest miłość. Ta Miłość, o której mówi Pismo Święte.
– Rozpoznałam wolę Pana – oznajmiłam matce przełożonej. – Czuję całkowity spokój.
– Słucham – uśmiechnęła się łagodnie.
– Chcę adoptować moją siostrzenicę i zapewnić jej dom pełen miłości, dopóki będzie tego potrzebować – powiedziałam i poczułam się nagle dziwnie szczęśliwa. – Kiedy ona dorośnie i się usamodzielni, a ja będę wciąż w łasce u Pana, będę chciała wrócić do zakonu.
– Akceptuję siostry decyzję – kiwnęła głową. – Jesteśmy siostry rodziną i będziemy siostrę wspierać nawet poza tymi murami. Niech Pan cię błogosławi i strzeże, Bogusławo. Idź i wypełniaj Jego wolę z miłością i oddaniem. A jeśli będziesz czegoś potrzebować, nie wahaj się prosić nas o wsparcie.
Zaczęłam nowe życie
Tego dnia złożyłam starannie swój habit i welon i włożyłam ubranie, które przywiozła mi wolontariuszka. Wyszłam za furtę klasztorną ubrana w wełniane spodnie, sweter na guziczki i tylko trochę znoszony płaszcz. To pod tym płaszczem schowała się kilka godzin później Lila, kiedy na przystanku wiał mocny wiatr.
Pojechałyśmy do domu, w którym mieszkała z mamą; okazało się, że Judyta kupiła mieszkanie za spadek po rodzicach. Dzięki kontaktom matki przełożonej dostałam posadę w małej firmie poligraficznej. Wielu rzeczy muszę się nauczyć o nowoczesnym świecie, ale robię to z przyjemnością. Każdy dzień staram się traktować jako dar.
Ale to wychowywanie Lilki jest największym darem, jaki niespodziewanie otrzymałam. Mała rozwija się wspaniale, niedawno skończyła osiem lat. Chętnie towarzyszy mi, kiedy chodzę do kościoła, lubi ze mną śpiewać i gotować. Nie pamięta Judyty, uważa, że zawsze była tylko ze mną.
Jestem spokojna i szczęśliwa w życiu, które mi przypadło w udziale. Mam stały kontakt z moimi dawnymi siostrami, nigdy nie złamałam żadnego ze ślubów. Kiedyś do nich wrócę, wiem to.
Czasami czuję się trochę samotna, kiedy odmawiam sama jutrznię i nieszpory, ale kiedy śpiewam godzinki, przyłącza się do mnie Lila. I chyba te chwile są najszczęśliwsze w moim życiu. Chwalę Pana, patrząc, jak najdroższa mi istotka wzrasta w miłości, otoczona opieką i troską. Wiem, że jestem na swoim miejscu,
a to jest przecież najważniejsze.
Czytaj także:
„Nie wstydzę się, że karierę robię przez łóżko szefa. Daję mu swoje jędrne ciało, a on mi swoje karty kredytowe”
„Moje synowe zrobiły sobie z mojego domu przedszkole. Mam dość traktowania mnie jak niańkę i kucharkę, niech mi płacą”
„Wredne sąsiadki plotkowały o moim synu. Zamknęły paszcze, dopiero gdy uratował przed pożarem grupę przedszkolaków”