„Wredne sąsiadki plotkowały o moim synu. Zamknęły paszcze, dopiero gdy uratował przed pożarem grupę przedszkolaków”

Zdenerwowana kobieta fot. iStock by GettyImages, Juanmonino
„Adaś wygląda i zachowuje się inaczej niż inne dzieci, ale to nie znaczy, że jest gorszy. Jednak ludzie naprawdę potrafią być bezlitośni i uprzykrzać innym życie bez powodu”.
/ 06.11.2023 08:30
Zdenerwowana kobieta fot. iStock by GettyImages, Juanmonino

Kiedy Adaś przyszedł na świat, płakałam kilka godzin. Z wielkiej radości i nie mniejszego żalu.

Gdy wyszłam z małym ze szpitala, kolejne łzy wylałam już przez ludzi. Byli okrutni w swoich bezmyślnych sądach i pogardliwych zachowaniach. Niektórzy obchodzili nas z daleka, jakby się bali, że się zarażą. Nie dość, że mnie samej było ciężko, bo opieka nad dzieckiem z zespołem Downa wymaga pełni poświęcenia, to jeszcze znikąd nie miałam wsparcia. Byłam sama bez żadnej rodziny.

Ale jakoś udawało mi się przetrwać. Smutki osładzał mi charakter mojego synka. Dzięki niemu nie czułam się tak samotna.

Miałam już dość

Po kilku latach sądziłam już, że przyzwyczaiłam się do niechętnej obojętności i maskowanego lekceważenia sąsiadów i przechodniów. Nauczyłam się nie zwracać na to uwagi. Nie pozwalać, by mnie to raniło. Ale pewnego dnia zrozumiałam, że są granice mojej odporności. Usłyszałam plotkujące sąsiadki. Stały na piętrze, czekając na windę.

– Dziwię się Marzenie, po co wzięła dziecko ze szpitala. Zostawiłaby, państwo by się zajęło, a ona mogłaby zacząć nowe życie. Na co komu taki głupol? Ani na starość nie pomoże, ani towarzystwa nie dotrzyma.

W uszach zadudniła mi krew. W oczach pociemniało. Poczułam się, jakbym dostała w twarz. Te okrutne słowa wypowiedziała miła starsza pani, która zawsze mówiła nam dzień dobry i uśmiechała się do Adasia.

– Tak jakby pani dzieci pomagały – powiedziałam. – I słyszałam, że żadne pani nie odwiedza. Teraz rozumiem dlaczego. Nikt nie lubi dwulicowej wiedźmy.

Obejrzały się zaskoczone. Nie czekałam na ich reakcję. Zbiegłam po schodach. Serce mi krwawiło. Każdy ma prawo do szczęścia i szacunku, nawet ten najbiedniejszy i poszkodowany przez los. Ale ta kobieta, mimo tylu przeżytych lat, tego nie rozumiała.

Zmuszałam się do liczenia kroków, żeby zatupać żal i smutek. Wybiegłam z bloku i ruszyłam szybkim krokiem w stronę sklepu. Poczucie krzywdy wzrastało we mnie coraz mocniej i bałam się, że zaraz rozpłaczę się w głos, a ludzie zaczną drwić z moich łez. Musiałam gdzieś się skryć.

To nie była moja wina

Skręciłam do pobliskiego kościoła. Usiadłam w jednej z ławek w bocznej nawie. Wówczas pękły tamy i łzy popłynęły mi z oczu. Jak długo to trwało, nie wiem. W pewnej chwili ktoś usiadł obok. Spojrzałam. Siostra zakonna.

– Skąd ten smutek? – usłyszałam łagodne pytanie.– Może mogłabym w czymś pomóc?

Opowiedziałam jej o Adasiu.

– Tak bardzo kocham mojego synka. To najsłodsze dziecko na świecie. A ci straszni ludzie sprawiają, że i ja czasami myślę, że to moja wina, że on się taki urodził. Albo czuję gniew, że padło na mnie. Albo zastanawiam się, po co to wszystko…

Zakonnica położyła mi dłoń na ramieniu.

– Nigdy nie wiemy, do czego Bóg powołał nas na ten świat. Ale nasze istnienie ma cel. Uwierz mi, narodziny twojego syna nie były daremne. Jestem pewna, że się o tym przekonasz w najmniej spodziewanej chwili.

Słowa kobiety ukoiły mój ból. Dały mi nadzieję. Kiedy wyszłam z kościoła, zza chmury wyszło słońce i zrobiło się wokół jaśniej. Już nie chciałam płakać, zbudowana myślą, że nigdy nie wiemy, co komu jest pisane. Chciałam w to wierzyć i postanowiłam, że więcej nie pozwolę, by ludzka bezmyślność i okrucieństwo doprowadziły mnie do łez.

Rok później przeniosłam się do nowego mieszkania. Znalazłam się w otoczeniu młodych kobiet, które próbowały pogodzić pracę zawodową z obowiązkami rodzicielskimi.

Adaś świetnie się odnalazł

Pewnego dnia jedna z sąsiadek wpadła na genialny pomysł. Oto na trzecim piętrze naszego ośmiopiętrowego jamnikowato długiego bloku znajdowało się duże pomieszczenie. Kiedyś planowano tam urządzić ogólnodostępną pralnię, potem suszarnię, a wreszcie klub emeryta. No i jedna z pomysłowych mam rzuciła hasło dostosowania tego miejsca do dziennego pobytu dzieci z naszego domu.

Chodziło o maluchy, które nie dostały się do pobliskiego przedszkola. Administracja wyraziła zgodę, a rodzice w ciągu kilku weekendów wykonali niezbędne prace przystosowawcze.

Po dwóch miesiącach wyznaczono grafiki dyżurów i w ten sposób zaradne kobiety dały dzieciom możliwość spędzenia paru godzin wśród rówieśników.

Któregoś dnia jedna z dyżurujących mam poprosiła mnie o godzinne zastępstwo, bo wypadła jej jakaś sprawa rodzinna. Czasami zachodziłam do przedszkola z synkiem, który przynosił dzieciom maślane bułeczki w prezencie. Zgodziłam się i poszłam razem z Adasiem.

To było coś niesamowitego, gdy patrzyłam, jak mój czternastoletni chłopiec wtapia się w dziecięcą czeredę i szybko nawiązuje kontakt z maluchami. Jeszcze nigdy nie widziałam na twarzy syna tyle radości i tak roziskrzonych oczu, gdy razem z chłopcami budował zamek z kloców, a potem dwóm dziewczynkom pomagał układać lale do snu.

Po godzinie sąsiadka zjawiła się z powrotem, a ja wróciłam z Adasiem do domu. Był zmartwiony, że musi rozstać się z maluchami, ale cóż mogłam na to poradzić. Okazało się jednak, że dzieci tak polubiły mojego chłopca, że uprosiły rodziców, żeby je odwiedzał.

No i w końcu w wolny od nauki czas syn bawił się w przedszkolu ze swoimi kilkuletnimi przyjaciółmi. Nie wszystkim to się spodobało. Na jednym z przedszkolnych zebrań mama pięcioletniej Dorotki nie chciała, żeby „taki… dorosły koń” spędzał czas z jej córką. Nie użyła słowa „głupi”, ale wiedziałam, co ma na myśli.

Uznałam, że rodzice mają prawo decydować, w jakim towarzystwie ich pociechy spędzają czas. Adaś posmutniał, gdy powiedziałam, że następnego dnia po lekcjach zostanie w domu. Pytał dlaczego, ale ja nie potrafiłam dać mu odpowiedzi, którą by zrozumiał.

Ale i tym razem dzieci wygrały. O Adasia najgłośniej upominała się pięcioletnia Dorotka, doprowadzając rodziców płaczem i jękami do szału. W końcu jej ojciec powiedział, że ma dość, mój syn ma wrócić do przedszkola i nie chce więcej słyszeć zastrzeżeń własnej żony. Nie muszę mówić, jak bardzo Adaś był szczęśliwy.

Mój syn potrafił wymyślać przeróżne zabawy dla maluchów. Jedną z nich był powrót do domu. Adaś udawał lokomotywę. Brał do ręki szarfę z zawiązanymi węzełkami. Każde dziecko chwytało w dłoń jeden i udawało wagonik. On wołał, niczym lokomotywa, puf, puf, a dzieci, niczym toczące się po torach wagoniki, odpowiadały ze śmiechem, tur, tur. I tak w towarzystwie opiekunki, Adaś rozwoził wszystkie dzieci po piętrach naszego bloku.

Gdy zobaczył ogień, nakazał dzieciom zabawę w ciuchcię

Pół roku później, kiedy Adaś był w przedszkolu, pojechałam na zakupy. Godzinę później, gdy wracałam autobusem, usłyszałam sygnały alarmowe straży pożarnej. Kiedy wysiadłam na przystanku, zobaczyłam czarną chmurę dymu. Tknięta złym przeczuciem pobiegłam w stronę domu.

Budynek stał w ogniu. Ktoś zawołał, że na pierwszym piętrze rozszczelniły się przewody gazowe. Co z Adasiem i maluszkami? Dobiegłam do znajomej. Jej mąż starał się ją uspokoić, bo była na granicy histerii. Powiedział mi, że mama, która miała dyżur w przedszkolu, zeszła piętro niżej do swojego mieszkania po lody. Wtedy wybuchł pożar. Ogień odciął jej drogę powrotu.

Pod okna przedszkola strażacy podstawili samochód z drabiną. Jeden z nich wspiął się na trzecie piętro, rozbił okno i wszedł do środka. Z pomieszczenia buchnął kłąb czarnego dymu. Po chwili znów pojawił się na drabinie. Nikogo nie znalazł.

– Patrzcie! Tam są dzieci! – ktoś krzyknął i jak na komendę spojrzenia wszystkich powędrowały w stronę klatki, z której wybiegł Adaś. Ciągnął za sobą maluchy, które trzymały się węzełków na szarfie.

Okazało się, że kiedy zrobiło się gorąco, Adaś nakazał dzieciom zabawę w ciuchcię. Weszli schodami na ostatnie piętro i korytarzem na poddaszu przedostali się do ostatniej klatki. Następnie mój syn sprowadził bezpieczne maluchy na dół.

Na widok dzieci, w których stronę pobiegli strażacy, mama pięcioletniej Dorotki rzuciła mi się ze szlochem w ramiona.

– Przepraszam, bardzo przepraszam – powtarzała co chwila, głośno łkając, a ja przypomniałam sobie słowa siostry zakonnej.

Kiedy trzymałam już synka w ramionach, spytał mnie radośnie, jak mi się podobała ich kolejka. Myślę sobie, że nie do końca świadomie wyprowadził maluchy z ognia. Nie potrafię zrozumieć, skąd przyszło mu do głowy, żeby ominąć pożar i ostatnim piętrem przejść do bezpiecznego wyjścia. Ale tak naprawdę, nie ma to dla mnie znaczenia.

Czytaj także:
„Dla swoich dzieci byłabym w stanie zrobić wszystko. Nawet posunąć się do kradzieży”
„Bawiłem się i hulałem z każdą dziewczyną, która była chętna. Niby szukałem miłości, a nie widziałem, że mam ją pod nosem”
„Mąż chciał zrobić ze mnie wariatkę, żeby położyć łapę na naszym majątku. Szybciej zobaczy papiery rozwodowe niż moje pieniądze”

Redakcja poleca

REKLAMA