Wyszłam za bramę uczelni i uśmiechnęłam się. Cała ulica tonęła w słońcu, na niebie nie widać było ani jednej chmurki, w twarz grzało mnie przyjemne ciepełko. No proszę, a rano zapowiadał się taki ponury dzień. „Wiosna jest nieprzewidywalna” – tak myśląc, wyjęłam z torebki komórkę, żeby zadzwonić do Michała. Miałam ochotę przejść się do parku, na lody. W takie popołudnie nie wypada siedzieć w domu.
Niestety, telefon mojego chłopaka był wyłączony. Pewnie siadła mu bateria. W tych wszystkich nowoczesnych smartfonach trzyma wyjątkowo krótko. Niezrażona ruszyłam w stronę Starówki. Może znajdę jakąś fajną szmatkę w indyjskim sklepie. Albo po prostu usiądę sobie na tarasie widokowym i będę podziwiać panoramę Warszawy. Kiedy człowiek jest szczęśliwy, może robić byle co i sprawia mu to przyjemność. A ze mnie ostatnio szczęście aż kipiało!
Po pięciu latach znajomości i dwóch spotykania się mój ukochany poprosił mnie o rękę. Nawiasem mówiąc, czas najwyższy! Właśnie kończyłam studia i miałam coraz większą ochotę zacząć w pełni samodzielne życie z mężczyzną u boku. No i wyprowadzić się od rodziców, z którymi nie dogadywałam się najlepiej. Mieszkałam u nich, bo za co niby miałabym wynajmować kawalerkę czy choćby pokój? Moje studia były stacjonarne, więc mogłam tylko łapać dorywcze fuchy, a nie regularnie pracować. „Teraz wszystko się zmieni” – myślałam z nadzieją, przechadzając się niespiesznie Krakowskim Przedmieściem.
Nagle coś mi się przypomniało i nieco zboczyłam z kursu. Przecież miałam dzisiaj poszukać paru pozycji do mojej pracy magisterskiej! Studiowałam polonistykę i od zawsze literatura była moją pasją, a że nie miałam zbyt wiele pieniędzy, to albo wypożyczałam książki z biblioteki, albo kupowałam je za grosze w antykwariatach.
Postanowiłam zajrzeć do mojego ulubionego antykwariatu. Uwielbiałam spędzać tam czas. Spacerować między półkami, przeglądać zakurzone książki, niekiedy nawet stare woluminy; wdychać zapach przeszłości. Można tam było znaleźć prawdziwe literackie perełki… Nigdy stamtąd nie wyszłam z pustymi rękami.
I tym razem sytuacja się powtórzyła: po dobrej godzinie wróciłam do domu objuczona sześcioma czy siedmioma grubymi księgami. Oczywiście ze spaceru nic nie wyszło… Trudno. Przejdę się gdzieś wieczorem z Michałem.
Nic takiego nie brałam. Czyżbym dostała coś gratis?
– Cześć, słonko, sorry, że się nie odzywałem, ale padła mi komórka i dopiero wróciłem do domu – usłyszałam w słuchawce skruszony głos lubego, który zadzwonił dwie godziny później.
– Nie ma sprawy – odparłam wesoło. – To może wpadniesz do mnie? Wypijemy kawę, pójdziemy na spacer…
– Oj, kocie, jestem strasznie padnięty – westchnął. – Możemy się umówić na jutro? Mam teraz ochotę tylko walnąć się na kanapie przed telewizorem i gapić na zmieniające się obrazki.
Cóż, wobec takiego obrotu spraw zasiadłam do moich dzisiejszych zdobyczy. Otworzyłam pierwszą książkę, potem drugą i… A to co? Zdumiona spojrzałam na średnich rozmiarów tomik bez żadnego napisu na okładce. Dziwne, przecież ja nic takiego nie brałam… Czyżby pan Marek z antykwariatu dorzucił mi coś gratis?
Otworzyłam książkę na pierwszej stronie: i tu nie było żadnego tytułu ani nazwiska autora. Była za to data wydawnicza. Warszawa 1988. „No proszę, ten tomik ma dokładnie tyle lat co ja” – pomyślałam z uśmiechem i zaczęłam czytać.
Na każdej stronie dało się wyczuć pragnienie bliskości
Główną bohaterką powieści była moja imienniczka, Marta. Miła i ciepła osóbka. Od razu poczułam do niej sympatię. Na początku autor opisywał jej dzieciństwo i ze zdumieniem odkryłam, że bardzo ono przypomina moje własne…
Marta wychowała się w bloku z wielkiej płyty na warszawskim Ursynowie, w czasach, kiedy tę dzielnicę warszawiacy uważali za koniec świata. Nie było tam jeszcze metra ani tylu sklepów co teraz. Architekci rozrzucili osiedla na chybił trafił pośród porośniętych trawą łąk. Z uśmiechem przypominałam sobie czasy, kiedy wraz z babcią chodziłam na długie wyprawy do Lasu Kabackiego. Uwielbiałam park w Powsinie, zwłaszcza wiosną, i wszystko, co się tam znajdowało, łącznie z koszami na śmieci w kształcie muchomorów, które w nim zresztą stoją do dziś.
Czytałam dalej. Marta poszła do przedszkola, potem do szkoły. Nawiązywała pierwsze przyjaźnie i przeżywała pierwsze miłości. Ze zdumieniem odkryłam, że chłopak, którym się zauroczyła jako 10-letnia dziewczynka, miał na imię tak samo jak mój sekretny wybranek serca – Marcin.
Przypomniałam sobie, jak gapiłam się na niego na przerwach. Miał dość długie blond włosy, bardzo jasne niebieskie oczy, był wysoki i chodził do ósmej klasy. Nawet nie śmiałam marzyć, że chciałby się zadawać z taką gówniarą jak ja. W końcu ja kończyłam dopiero czwartą klasę… Nigdy nie odezwałam się do niego ani słowem i cierpiałam w milczeniu, kiedy skończył podstawówkę i odszedł z naszej szkoły na zawsze.
„Dziwna ta książka” – pomyślałam. Ale naprawdę dziwnie zrobiło się na drugi dzień, kiedy doszłam do czasów, gdy Marta poszła na studia i poznała... Michała. Wtedy byłam już pewna, że to nie jest zwyczajna książka. Miałam nieodparte wrażenie, że w ostatnich rozdziałach czytam o sobie.
Oczywiście nie wszystko było dokładnie tak samo, ale podobieństw do mojego życia odnajdywałam bardzo wiele. Zmiana szkoły, nastoletni bunt, problemy z adaptacją w nowym środowisku i kłopoty z rodzicami, którzy byli zbyt zapracowani, żeby się mną zająć, i reagowali jedynie wtedy, kiedy działo się coś złego. Potem był alkohol i papierosy, ucieczka z domu, bójka z koleżanką w liceum, pierwszy seks…
Jednak główne podobieństwo dostrzegałam nawet nie tyle w faktach, ile w głęboko ukrytym pragnieniu miłości i bliskości u bohaterki, przewijającym się przez wszystkie strony tej dziwacznej powieści. Zrobiło mi się bardzo przykro, kiedy to sobie uświadomiłam. Tak, właśnie taka jestem… Zrobię wszystko, żeby ktoś mnie kochał, akceptował. Zawsze robiłam wszystko. To dlatego nie miałam szczęścia w miłości. Kolejni faceci wyczuwali tę słabość i nie szanowali mnie, bo uważali, że wszystko im wybaczę. Co gorsza, mieli rację.
Oderwałam wzrok od książki i spojrzałam na zegarek. Gdzie jest Michał? Miał przyjechać o siódmej, a jest już ósma piętnaście. Nagle obleciał mnie strach. A co, jeśli jemu też za bardzo pobłażam?! Szybko jednak odrzuciłam tę myśl. Nie będę się przecież dołować z powodu jakiejś głupiej powieści…
Mam wspaniałego narzeczonego, kochamy się. Wkrótce weźmiemy ślub i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Prawda? Przyjechał 15 minut później i poszliśmy na kolację. Nawet go nie ochrzaniłam za spóźnienie. Bo po co się kłócić o takie drobiazgi? To był miły wieczór. Jak każdy, który spędzaliśmy razem. Niby dopięłam swego, ale... Czy mnie to cieszy?
Na kolejnych kartach tajemniczej powieści czytałam o tym, jak przez następne trzy lata Marta zabiegała o Michała. Jak stawała na rzęsach, żeby zwrócił na nią uwagę i jak płakała wieczorami w poduszkę, kiedy jej starania nie przynosiły skutku. Właśnie tak! To ona starała się o niego…
A on, niczym rozkapryszony królewicz, raz przyjmował jej zabiegi z pełnym zadowolenia uśmiechem na twarzy, innym zaś razem kompletnie je ignorował. Czasem obdarzał ją okruchami zainteresowania, a za chwilę udawał niedostępnego i podrywał inne dziewczyny na roku. Nagle z przerażeniem uświadomiłam sobie, jak wyglądały początki mojego związku. Jak podłe było to, że ten prawdziwy Michał bawił się mną, choć wiedział, co do niego czuję!
Kiedy on umawiał się z moimi koleżankami, jednocześnie flirtując ze mną, ja przez trzy lata ani razu nie poszłam na randkę. Czekałam jak wierny pies, aż mój pan znudzi się hulankami i osiądzie przy mnie na dobre. W końcu się doczekałam. Dwa lata temu mój królewicz postanowił być tylko mój.
Po którejś imprezie wylądowałam u niego w akademiku. Jego współlokatorów akurat nie było, mieliśmy więc cały pokój dla siebie. Tamtej nocy bardzo się zbliżyliśmy i już nie wypadało, żeby się znowu oddalić. Zaczęliśmy się oficjalnie spotykać jako para, czyli wreszcie dopięłam swego. Moje pragnienie miłości zostało zaspokojone, a pełne szczęście i spokój zyskałam, kiedy mi się oświadczył.
Z niepokojem spojrzałam na trzymaną w ręku książkę. Zostało mi już tylko kilkanaście stron! Naturalnie kusiło mnie, żeby rzucić okiem na ostatnią i sprawdzić zakończenie, ale zaparłam się i nie zrobiłam tego. W końcu swoje życie trzeba przeżyć po kolei.
Miłość durna, miłość zła nie ma władzy nade mną
Mimo to z każdym kolejnym zdaniem – tak jak z każdym kolejnym dniem – odczuwałam coraz większy strach. Był całkowicie irracjonalny, podszyty raczej przeczuciem niż konkretnymi faktami. Chyba po prostu wiedziałam, co będzie dalej. A jednak gdy doszłam do momentu, w którym Marta nakrywa swojego faceta w łóżku z jakąś dziewczyną, po policzku mimowolnie spłynęła mi łza.
„Leżeli spleceni w miłosnym uścisku, a na podłodze leżały puste butelki po wczorajszej imprezie. Zapragnęła chwycić jedną z nich, rozbić ją o ścianę i poderżnąć im obojgu gardła. A potem zabić siebie. Bo po co ma żyć w świecie, który skazał ją na wieczne żebranie? Miała dość proszenia się o miłość, dość znoszenia upokorzeń ze strony tych, których kochała na próżno. Tysiące morderczych myśli przelatywało jej przez głowę, jednak nie miała odwagi żadnej wcielić w życie.
Odwróciła się na pięcie i uciekła z tej nory, nie zważając na błagalne okrzyki Michała i histeryczny chichot tej zołzy, z którą ją zdradził. Nogi same poniosły ją na dziesiąte piętro bloku, w to miejsce, gdzie niegdyś sączyła piwo ze szkolną przyjaciółką.
W tamtych czasach wielokrotnie nachodziły ją smutne refleksje i zawsze wiedziała, że jeśli kiedykolwiek miałaby zakończyć tę farsę, swoje życie to stanie się to właśnie tu. Otworzyła okno na klatce schodowej, spojrzała w dół i nagle przypomniała sobie słowa ulubionej piosenki Edyty Geppert: »Miłość durna, miłość zła, nie ma władzy nade mną, włosy me pochwyci wiatr, dziesięć pięter i ciemność«…”.
A więc tak się wszystko kończy… Rzuciłam książkę w kąt i jak szalona wybiegłam z domu. Michał nie odzywał się już od dwóch dni, a ja – zajęta zgłębianiem losów Marty – nawet nie zwróciłam na to uwagi. A może zwróciłam, tylko nie chciałam o tym myśleć?
Wsiadłam w autobus i pojechałam do akademika. Portier znał mnie dobrze z licznych wcześniejszych wizyt, więc nawet o nic nie pytał, tylko skinął mi głową na powitanie. Popędziłam po schodach na trzecie piętro, gdzie znajdował się pokój Michała. Dopadłam do drzwi i pociągnęłam za klamkę. Zamknięte.
Zaczęłam walić w nie pięścią i krzyczeć jego imię. Nic, cisza. Nikt nie napisał kolejnego rozdziału. Może ja to zrobię W końcu drzwi uchyliły się lekko i ukazała się w nich zaspana twarz Tomka, współlokatora mojego chłopaka.
– Spokojnie… Pali się czy jak? – mruknął zaspanym głosem, ale kiedy mnie zobaczył zrobił dziwną minę.
– Gdzie Michał? – spytałam zdenerwowana. – Mów i to szybko!
Gapił się na mnie przez chwilę, jakby nie wiedząc, co powinien powiedzieć. W końcu odchrząknął i wydukał: – Nie ma go. Poszedł gdzieś… Chyba na piwo z Karolem, a co?
Westchnęłam ciężko i zrezygnowana ruszyłam korytarzem w drogę powrotną. Chyba zwariowałam, żeby się przejmować jakąś głupią książką. Poszedł na piwo. No tak, na piwo z Karolem… A jednak wcale nie czułam ulgi. W głębi duszy wiedziałam przecież, że coś jest nie tak. Po chwili dobiegł mnie jakiś dźwięk. Czyżby… czyjś śmiech?
Odwróciłam głowę w tamtą stronę. Stałam przed studencką łazienką. Przełknęłam ślinę i weszłam do środka. Chyba nie muszę mówić, co zobaczyłam... To było jeszcze gorsze niż scena z książki. Mój narzeczony i jakaś ruda zdzira stali nadzy pod prysznicem, całowali się namiętnie i pieścili. Nawet nie zauważyli, że na nich patrzę, tak byli zajęci sobą.
Zachowałam się dokładnie tak, jak to ktoś opisał prawie dwadzieścia pięć lat wcześniej. Uciekłam. Cała zapłakana stanęłam pod blokiem, który dobrze pamiętałam z czasów szkolnych. Ja, Anka, dwie butelki piwa i nasze długie rozmowy na klatce schodowej. I pani Hela, która zawsze groziła, że jeśli nie przestaniemy chlać przy windach, to wszystko powie rodzicom. Ale nigdy tego nie zrobiła.
Tak jak książkowa Marta dotarłam na dziesiąte piętro i stanęłam przy otwartym oknie. Czy to już koniec? Chyba tak, przecież nie ma już kolejnego rozdziału. A może… dopiszę go sama?
Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy