– Pani Karolinkooo! – ton głosu i przeciągnięte „ooooo” na końcu brzmiało, jakby to życzliwa sąsiadka wołała mnie przez balkon na kawkę i pogaduchy. I na pyszny kawałek drożdżowca. – Pani Karolino!!! – głos przeniósł się w bardziej niecierpliwe rejestry. – Czy to zestawienie, o które prosiłam, otrzymam jeszcze w tym roku kalendarzowym? Mamy wszak październik, myślę więc, że jest na to jakiś cień szansy? – ostra szpila na koniec nie pozostawiała wątpliwości.
To nie fajna sąsiadka z naprzeciwka. Kawa nagle zrobiła się zimna i lurowata, a w drożdżowcu zachrzęścił zakalec. Wróciłam do biura. Mrugnęłam kilka razy powiekami, wciągnęłam powoli powietrze nosem i wypuściłam jeszcze wolniej ustami. Spojrzałam na wieżę segregatorów po prawej stronie biurka i na stos faktur po lewej. Oplotłam dłońmi głowę, jakbym chciała się w nich schować i wtedy ją zobaczyłam. Przede mną w lustrzanym połysku czarnego wygaszacza na monitorze siedziała zmęczona, zrezygnowana, zawiedziona wszystkimi i wszystkim kobieta.
Monochromatyczne odbicie sprawiało, że prawie się nie poznałam. Przez chwilę moje tlące się resztkami sił poczucie własnej wartości nie dopuszczało do siebie myśli, że ta bida z nędzą przede mną… to ja.
Z mojego planu pod nazwą „Kobieta Sukcesu” nic nie wyszło
Kobiety we mnie coraz mniej, chyba że wory pod oczami, przerzedzone włosy, permanentne kłopoty jelitowe i rozregulowana miesiączka to nowe wyznaczniki kobiecości. Sukces? Wolne żarty. Zakres moich obowiązków jest jak fizyka kwantowa. Nie do ogarnięcia. W gastronomii takie urządzenia nazywa się robotami kuchennymi, w biurze urządzeniami wielofunkcyjnymi. Tu, gdzie obecnie pracuję, na taki sprzęt woła się „Pani Karolinkooo!”. To nie jest sukces według żadnej definicji. To kierat w wersji żakietowo–garsonkowej.
Tak naprawdę, to siedzę tutaj i wysłuchuję syczenia tej żmii Grażynki z powodu makaronu. Zgadza się, moje życie wygląda jak wygląda przez pięciojajeczne nitki rosołowe. Absurd, wiem. Ale życie takie bywa. Ktoś może został pilotem myśliwca, bo wpadł mu w ręce za młodu „Dywizjon 303” i z wypiekami na twarzy czytał, mimo że mama wołała, żeby gasić już lampę, bo jutro do szkoły. Ktoś inny może zobaczył słynne zdjęcie umęczonego profesora Religi i śpiącego w rogu sali asystenta po kilkunastogodzinnej operacji i powiedział sobie: „zostanę lekarzem”. Poszedł na medycynę i teraz ratuje ludzkie życia.
Komuś być może zaimponował Kmicic karmiący szwedzką kolubrynę wybuchową kiełbasą i dziś realizuje swoje marzenia na teatralnych deskach lub przed filmową kamerą, dając innym radość poprzez przekazywane emocje.
Moje życie, takie które odbija się dziś w wygaszonym monitorze, zawdzięczam kluchom
Zwykłym, rozgotowanym kluchom. A było to tak. Wróciliśmy właśnie z pola, po całym dniu cięcia kapusty. Padałam na twarz. Dosłownie, bo trwająca ponad 10 godzin praca, głównie w pozycji na „skruszonego pątnika”, predysponowała, aby w każdej chwili ze zmęczenia rozkwasić sobie nos o podłogę. A ja chciałam jeszcze zajrzeć do książek. Wszyscy w klasie powoli zaczęli już przygotowania do próbnej matury. To znaczy ci, którzy chcieli uciec z naszej małej, podkaliskiej wsi.
Ewentualnie dzieciaki bogatych gospodarzy, które chciały zasmakować studenckiego życia w „dużym mieście” i może nawet pochodzić na zajęcia, przynajmniej przez pierwszy semestr. U mnie w domu wszyscy poza moją mamą nazwaliby to fanaberią, gdyby tylko wiedzieli, co to znaczy. Nazywali to więc po prostu głupotą i naiwnością. A przewodziła w tym żona mojego najstarszego brata.
– Karola, aleś ty głupia. Źle mi z tym, że muszę cię tak nazywać, ale czy ty masz rozum? Gdzie ty poleziesz, na jakie studia, naiwniaczko? Jak chciałaś w szóstej klasie zmarnować czas i swoje oszczędności na „korki” z matmy, to rodzice nic nie mówili, chociaż swoje myśleli – kiwnęła głową w kierunku mamy, która wkładała ciasto do piekarnika. – Najlepsza uczennica w klasie i korepetycje? Ale dobra, twoja sprawa, twoje zaskórniaki. – Magda zaczynała swoją litanię. – Ale na studia do Wrocławia? Może do Paryża pojedź, nie rozdrabniaj się!
– Bo to nie były korepetycje, żeby się z miernej na szynach wyciągnąć na słabą tróję, jak ty, tylko rozszerzona matma, żebym mogła się dostać do tego liceum, do którego chciałam.
– I jak głupia dojeżdżać codziennie 20 kilometrów do Kalisza. Po co? W Koźminku, dziesięć minut stąd piechotą, masz filię „Żaka”, ale nie, wsiowej pani na wsi za ciasno.
– Nie zawsze najprostsze i najwygodniejsze rozwiązania są najlepsze. Mnie interesowało dobre liceum, niestety poza Kaliszem żadnej sensownej szkoły nie znalazłam – próbowałam być dyplomatyczna, ale to nigdy nie działało.
– Powtarzam, w Koźminku, dziesięć minu…
– I co, miałam zostać siódmą fryzjerką w rodzinie? A może kombajnistką? Inseminatorką? Pffff! – przerwałam jej wpół słowa i wyszłam z kuchni, zostawiając wściekłą Magdę samą z jej planem na moje życie.
Nie chciałam po raz kolejny wojny i wysłuchiwania, że jestem wyrodną córką, siostrą, a może nawet przyszłą matką i babcią. Dziwadłem. Wrzodem na tyłku. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, czemu Magda tak bardzo próbuje przeforsować swój pomysł na moją przyszłość. Przez chwilę myślałam nawet, że chce dla mnie dobrze. Dziś wiem, że nienawidziła swojego życia i oddałaby wszystko, by być na moim miejscu. Chciałaby usłyszeć od kogoś, że jej się udało, że ktoś podziwia jej odwagę i pomysłowość, a jedyne, co słyszała, to huk zamykanych gwałtownie drzwi życiowych wyborów.
Wrzeszczące dzieciaki, mąż despota, zniszczone palce od fryzjerskich chemikaliów, a w wolnym czasie robota w polu. Próbowała więc pociągnąć mnie za sobą, angażując w to przedsięwzięcie kolejne osoby. Nawet mama już nie stawała w mojej obronie, nie wiem, czy miała dość naszych sprzeczek, czy była po prostu umęczona wiejskim życiem. Stała tylko, oparta o blat, w tym kuchennym fartuszku, który podarował jej tata kilka Wigilii wstecz i milczała. Wzrok miała wyprany jak naszyta na fartuszek wielka gruszka, kiedyś intensywnie zielona, dzisiaj w kolorze seledynowych mydlin. Chyba było jej już wszystko jedno.
Jej mąż, a nasz ojciec jak zawsze zaczytywał się w lokalnej gazecie. Trzymał ją w jednym ręku, z powodu swojego dalekowidztwa maksymalnie wyprostowanym, przez co wyglądało jakby odczytywał dekret szeryfa o nagrodzie za głowę Robina Hooda, a nie małomiasteczkowe ploty i wyniki konkursu na najmodniejszego sołtysa w gminie. Był wyraźnie zainteresowany. Niestety od dawna nie tym, co trzeba.
Tak naprawdę nie potrzebowałam więcej powodów, żeby stąd uciec
Żeby zostawić kochającą, ale wycofaną mamę, szczekającą bratową – Samozwańczą Przewodniczkę Zagubionych Nastolatek, safandułowatego tatę, nieopuszczających swojego pokoju od czasów II rozbioru Polski dziadków, dwa lata młodszą siostrę, która dała się zindoktrynować Magdzie i na pewno będzie spacerować piechotą do Koźminka. No i brata. Brata, który właśnie wszedł, łaskawie otrzepał buty z połowy błota, drugą zostawiając na świeżo umytej przez mamę podłodze i rozwalił się przy stole. Wtedy właśnie nieświadom niczego, podjął za mnie ostateczną decyzję.
– Jestem urą–ba–ny – zakomunikował efekciarsko.
Znałam ten ton – oznaczał, że teraz cały dom ma się nim zająć, wszyscy mają rzucić swoje zajęcia, złapać palmowe liście i rozpocząć wachlowanie zmęczonego Waldka. Splótł ręce z tyłu głowy, odchylił się na krześle i spojrzał na Magdę przeciągle, z jakimś nieokreślonym ironicznym wyrzutem. Szukał zaczepki.
Jeśli moja bratowa była ciężka i toporna w pożyciu, to jej mąż a mój brat był totalnym kołkiem z zapędami na chama. Brakowało, żeby ubłocone buty zarzucił na stół, co uważałam za zupełnie prawdopodobne, szczególnie gdy mama, która wyczuła zbliżającą się burzę, po angielsku opuściła kuchnię.
– Ugotowałam ci zupę brokułową – Magda rzuciła w powietrze, jakby wiedziała, o co mąż pyta złym wzrokiem. – Taką jak lubisz.
Nie przepadałam za Magdą, za tę jej wścibskość, za dyrygowanie innymi, za prostacki język, jakim czasem się posługiwała, ale w konfrontacji z moim bratem i tak wypadała blado. Waldek zanurzył łyżkę w zupie, którą postawiła przed nim żona. Choć widać było, że szuka dziury w całym, Magda zadbała, aby wszystko dziś było idealne.
Mimo naszych spięć, uczciwie musiałam przyznać, że jest pracowitą, solidną dziewczyną. Brokułowa była odpowiednio zielona, nie za zimna, nie za gorąca, porcja akuratna. Łyżka po dobrej stronie talerza. Magda odzywała się nie za dużo, nie za mało. Co z tego.
– O jaki makaron cię prosiłem ostatnio? No, o jaki? Nitki mają być tylko w rosole i pomidorówce, w całej reszcie miałaś mi gotować rurki!
Magda stała do nas plecami, odwrócona w stronę kuchenki, ale wiedziałam, że oblewa się pąsem wstydu i wściekłości. Wredna gęba Waldka przybrała jeszcze bardziej wredny wyraz. Szukał, szukał i znalazł.
– Przychodzę styrany i jedyne czego oczekuję, to odrobina wdzięczności, do jasnej cholery! Czy ja za dużo wymagam?! Czy nawet tego nie umiesz, rozróżnić makaronu?! Na dodatek jest rozgotowany, to jakaś mączna maziaja, a nie kluski!
Magda nie wytrzymała. Z impetem rzuciła o podłogę trzymanym w ręku durszlakiem i mokrymi od zmywania dłońmi próbowała powstrzymać wielki szloch, jaki wydobył się z jej piersi. Ja wstałam od stołu, w najbardziej pogardliwy sposób spojrzałam na zaskoczonego obrotem sprawy Waldka, potem z pożałowaniem na Magdę i wyszłam z domu.
Wpadłam z deszczu pod rynnę… Chodziłam bez celu po wsi, odwiedziłam pobliski zagajnik, a gdy zrobiło mi się chłodno, weszłam do kościoła. Gdy po jakichś dwóch godzinach zziębnięta do kości wróciłam do rodzinnego domu, wiedziałam, że ja tak nie chcę żyć. Nie chcę, żeby moje życie tak wyglądało. Jeszcze nie wiedziałam, jakie bym chciała, żeby było, ale na pewno nie takie, jak ich.
I stało się tak, jak sobie postanowiłam. Dziś siedzę otoczona stertą dokumentów, faktur, patrzę na lichą wersję siebie i myślę, że dobrze zrobiłam. Bo gdybym się nie zdecydowała, nie zdała dobrze matury, a potem nie skończyła finansów we Wrocławiu, nigdy nie wiedziałabym tego, co wiem teraz. Że studia w wielkim mieście i praca w nim to nie jest gwarancja szczęścia.
Dziś wiem, że korporacyjna kariera nie jest dla mnie. Nie za taką cenę, jaką płacę
Ale w roli sprzedawczyni w wiejskim sklepiku też siebie nie widzę. Od jakiegoś czasu w głowie kiełkuje mi myśl o czymś w rodzaju agroturystyki, którą mogłabym poprowadzić gdzieś w moich rodzinnych stronach. Może jakieś małe spa w wersji agro, konie, imprezy okolicznościowe blisko natury, oddech dla ludzi takich jak ja, zmęczonych miejskim zgiełkiem. Teraz to modne.
Odłożyłam trochę gotówki, po resztę wyciągnę rękę do łaskawców z Brukseli. Dopłaty unijne, dofinansowania na start – całą zawiłą stronę prowadzenia biznesu miałam przecież w jednym palcu. Sama jednak nie dałabym sobie rady. Na szczęście znam kogoś, kto mógłby mi pomóc. Kogoś, kto gotuje pyszną brokułową. Dla mnie obojętne z jakim makaronem. Myślę, że uda nam się z Magdą stare zadry schować do kieszeni. Muszę się tylko stąd ewakuować i to jak najszybciej, szkoda życia. Już raz uciekałam, więc dam sobie radę.
Dezercja to rzecz niehonorowa, ale przynajmniej byłam i teraz też jestem uczciwa wobec siebie – to nie jest to, co chcę w życiu robić. Wyłączyłam komputer, spojrzałam jeszcze raz na swoje odbicie w monitorze, wzięłam głęboki oddech i wstałam z fotela. To nie będzie łatwa rozmowa. Na pewno nie taka przy dobrej kawie i drożdżowcu. Mimo to wstąpiła we mnie jakaś nowa, pozytywna energia. Zanim wyszłam, z końca korytarza dobiegło mnie znajome wołanie:
– Pani Karolinkooo!
Policzyłam do dziesięciu i zrobiłam pierwszy krok.
Czytaj także:
Moja narzeczona jeździ na wózku. To dlatego matka nie chce naszego ślubu
Moja żona miała obsesję na punkcie wagi. Nawet w ciąży się głodziła
Nieodpowiedzialny tatuś zostawił dziecko samo przed sklepem. Doszło do tragedii