„Zostawiłem żonę w ciąży i wyjechałem, żeby zarobić na godne życie. Po latach tułaczki boję się, że nie mam gdzie wracać”

Mężczyzna, który wraca do domu fot. Adobe Stock, Song_about_summer
„Co będzie dalej? Czułem straszną tremę. Moja córka ma 4 lata, czy mnie polubi? Zaakceptuje? Czy na nowo nauczymy się z żoną żyć pod jednym dachem? I najważniejsze pytanie – co dalej?”.
/ 17.05.2022 08:15
Mężczyzna, który wraca do domu fot. Adobe Stock, Song_about_summer

Samolot do Warszawy miał opóźnienie, poszedłem więc do barku i zamówiłem szklaneczkę whisky. Barman wsypał lód, zalał odrobiną bursztynowego płynu i położył przede mną rachunek – 12 euro. Suma, za którą jeszcze cztery lata temu dałbym się pokroić. A teraz? Zostawiłem napiwek, wypiłem, ruszyłem do samolotu.

Doskonale pamiętam strach, z jakim zbierałem się wtedy do wyjazdu. Byłem prostym chłopakiem z wioski niedaleko Chełma. Nigdy wcześniej nie byłem w Warszawie, a tu nagle musiałem ruszyć na podbój świata.

Monika, która od roku była moją żoną, bezgłośnie łkała, gdy wchodziłem do autobusu relacji Chełm–Warszawa–Rzym. Była wtedy w siódmym miesiącu ciąży, brzuch wypychał jej pocerowany sweter.

Brat zażądał, żebyśmy się wyprowadzili. Ale gdzie?!

Wszystko zaczęło się chrzanić przez Tadka, mojego starszego brata. Póki żyli mama i tata, mogłem mieszkać z Moniką przy rodzicach. Pomagałem im w gospodarce, a trzy dni w tygodniu pracowałem na śmieciowej umowie jako ochroniarz w chełmskim supermarkecie.

Nie utrzymalibyśmy się z tego, ale rodzice mieli rolnicze emerytury i odpalali nam kieszonkowe. Poza tym mama gotowała, więc nie chodziliśmy głodni. Było biednie, za to swojsko i z dachem nad głową. Przyzwyczaiłem się.

Tyle że niespodziewanie zachorował tata. Rak zabił go dosłownie w trzy tygodnie. A dwa miesiące później odeszła mama. Lekarz ze szpitala stwierdził, że – tak mówiąc po ludzku – to pękło jej serce.

I wtedy okazało się, że Tadek, który mieszkał z żoną i teściami w sąsiedniej wsi, jako starszy syn dziedziczy gospodarkę. Wrócił więc do domu. Z żoną i dwójką dzieci. Najpierw nic nie mówił, tylko patrzył na nas koso. Potem zaczął jednak marudzić, że mamy iść na swoje.

– Na jakie swoje? – pytałem. – Przecież nie mamy z Moniką nic.

– To już wasz problem – odpowiadał.

I tak późną jesienią załapałem w końcu, że muszę jednak jechać do tej całej Europy, żeby zarobić na mieszkanie i pieluchy dla szykującego się na świat naszego dzidziusia. Tylko jak? Języka nie znałem, zawodu ani znajomości nie miałem.

Poszedłem więc do pośrednika. Pierwszego z brzegu, i tak nie wiedziałem, jak odróżnić uczciwych od oszustów. No i trafiłem na tego drugiego. Wysłali mnie na kontrakt na południe Włoch, koło Neapolu. A tam, kiedy tylko zmęczony wysiadłem z autobusu… zobaczyłem strażników. Nawrzeszczeli na mnie, ale nic nie zrozumiałem.

Na migi więc pokazali, że mam im wręczyć swój paszport i komórkę. Myślałem, że to normalne. Oddałem. Chwilę później z odciskiem buta na tyłku pędziłem już do wielkiej chlewni oporządzać świnie.

Nawet do kwatery nie pozwolili mi wstąpić! Ani się umyć czy cokolwiek zjeść. 

Tak minął miesiąc, drugi, trzeci. Cała końcówka jesieni i zima. Bez kontaktu z żoną, bez wolnych niedziel, na okrągło w chlewie. Nawet nie wiedziałem, czy córa, która miała przyjść na świat w listopadzie, urodziła się zdrowa.

Ile ja nocy tam przepłakałem…

Wczesną wiosną uciekłem. Straszyli niby, że tych, co dają drapaka, będą ścigać z psami, że wytropi ich policja, ale poznałem się na tej włoskiej robocie na tyle, że już w takie bujdy nie wierzyłem.

Znałem trochę język i miejscowe zwyczaje, wiedziałem którędy do Rzymu. Nie miałem jednak przy duszy ani centa. Paszportu i telefonu też. 

Mimo wszystko zachowałem resztkę godności. Imałem się drobnych prac, nosiłem schludnie, nie tykałem alkoholu. W głębi serca miałem nadzieję, że kiedyś los się odwróci. Niestety, jak tylko udało mi się coś niecoś odłożyć, zaraz przychodziła posucha i znów wszystko szło na jedzenie…

Zaczęło się już lato, kiedy trafiłem na Piotra.

Też Polak, ale jaki! Przyjechał do Rzymu z Genui na zakupy. Szastał forsą! Potrzebował tragarza do noszenia tych wszystkich toreb i paczek, które kupił. Trafiło na mnie. Chyba mnie polubił, bo kiedy po trzech dniach wracał do siebie, zaproponował:

– Jedź ze mną, potrzebuję kogoś takiego na jachcie!

– Na jachcie? – nie zrozumiałem.

– Nie mówiłem ci? – zdziwił się. – Jestem sternikiem. Mam uprawnienia kapitana. I własną firmę zarejestrowaną w Genui. Ludzie mnie wynajmują, żebym prowadził ich łódki.

Zatkało mnie z wrażenia. Jeszcze nigdy nie widziałem morza! A Piotr sobie po nim pływał i jeszcze mu za to płacili!

– Ale ja na nie umiem sterować…

Wybuchnął gromkim śmiechem.

– Nie potrzebuję drugiego szypra, ale majtka do zmywania pokładu!

Ryzyko się opłaciło. Odniosłem wielki sukces

Tak się zaczęła moja wielka przygoda. Los mnie wysłuchał, przyszła odmiana. Choć na początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Różowo nie było. Pokład musiał lśnić, relingi świecić, bulaje być czyste jak diament. Musiałem skakać po jego jachcie jak małpa. Małpa z wiadrem i mopem!

Szybko się jednak przyzwyczaiłem i już w połowie lata Piotrek zabierał mnie na wszystkie swoje rejsy. Polubiłem ten morski, bezkresny turkus, śmiałem się ze sztormów (zwłaszcza że spędzaliśmy je w portach), robota paliła mi się w rękach. Najważniejsze jednak, że miałem znów paszport (z pomocą Piotra załatwiony w konsulacie) i telefon, z którego co parę dni dzwoniłem do żony.

Dowiedziałem się, że mam zdrową córę, Igę, a Monika nadal mnie kocha. Co miesiąc posyłałem im pieniądze. Coraz więcej!

– To co? Od marca znów płyniesz ze mną? – spytał mnie pod koniec października Piotr.

Mocno go wtedy uściskałem. Dzięki Piotrowi byłem już kimś. Miałem fach w ręce, trochę pieniędzy, znałem jako tako język włoski i angielski, a do tego – uwierzyłem w siebie. Wiedziałem jednak, że jako majtek nigdy nie zarobię na mieszkanie dla swojej rodziny. Dlatego powiedziałem:

– Wybacz, szefie, ale od przyszłego roku pójdę własną drogą.

Zaryzykowałem. Założyłem firmę. Początkowo jednoosobową. Zajmowałem się sprzątaniem jachtów i dostarczaniem na nie zaopatrzenia. W czasie swego półrocznego majtkowania zauważyłem, że klienci, wchodząc na pokład, lubią mieć pełną lodówkę, środki czystości i barek. A latać po sklepach w marinie nie znosili.

Wcisnąłem się więc w wąską rynkową lukę i… odniosłem sukces. Harowałem, ale interes się kręcił. Niestety, aż do tej jesieni musiałem go cały czas pilnować. Poza rozmowami przez Skype’a, nie widziałem rodziny.

I teraz właśnie wracałem do domu. Prawdziwego domu, bo dzięki słanym przeze mnie pieniądzom Monika kupiła małe mieszkanko w Chełmie. Co będzie dalej? Czułem straszną tremę.
Moja córka ma cztery lata, czy mnie polubi? Zaakceptuje? Czy na nowo nauczymy się z żoną żyć pod jednym dachem? I najważniejsze pytanie – co dalej?

Ja będę musiał wrócić do Genui. A one? Chciałbym je ściągnąć do Włoch, ale Monika się tego boi. Wolałaby, żebym osiadł w Polsce. Tu jednak nie ma jachtów, które moja firma mogłaby sprzątać.
Przechodząc w głąb kabiny samolotu obok sztucznie uśmiechniętej stewardessy, ciężko westchnąłem.

Zabawne, że właśnie wtedy moja kieszeń zawibrowała. MMS od Moniki. Pod fotką słowa: „Igusia mówi, że tylko taty brakuje na tym zdjęciu”. Tata. A więc tak mnie nazywa, choć nigdy jej nawet nie przytuliłem.

Czytaj także:
„Córka wyjechała za kasą i bez słowa zostawiła wnuka na mojej głowie. Igorek już przestał pytać o mamusię i tatusia”
„Tuż przed ślubem zmieniłam... pana młodego. Jestem pewna, że będziemy się kochać do grobowej deski”
„Dla męża byłam tylko żywym inkubatorem. Skrupulatnie obliczał dni płodne i tylko wtedy szliśmy do łóżka”

Redakcja poleca

REKLAMA