– Słyszy mnie pani? Halo! – męski głos był natarczywy, czuło się w nim napięcie.
Słyszałam go i bardzo chciałam zareagować, ale moje oczy, twarz i całe ciało były… jak nie moje. Kompletnie nie miałam władzy nad mięśniami, co więcej, niczego nie czułam. Ani bólu, ani wilgoci na skórze, choć domyślałam się, że muszę być cała zakrwawiona.
– Nie reaguje, oddycha, tętno czterdzieści osiem i spada… – usłyszałam znowu.
Potem do badającego mnie mężczyzny dołączyły inne głosy i zrozumiałam, że umieram. Niesamowite było to, jak ogromną czułam wobec tego faktu obojętność, zupełnie jakby okrzyk: „tracimy ją!” nie dotyczył mnie.
– Gotowe! Odsunąć się! – krzyknął ktoś i wreszcie coś poczułam.
Sądziłam, że tak właśnie wygląda śmierć. Potworny ból rozsadzający klatkę piersiową i promieniujący na całe ciało. Ale to był tylko defibrylator. Przez moje serce przeszło właśnie wyładowanie elektryczne o mocy jakichś stu pięćdziesięciu dżuli. Następne dwa miały moc dwukrotnie większą. Zanurzyłam się w niebyt.
Nie usłyszałam już okrzyku „mamy tętno!”, odzyskałam przytomność dopiero dwa dni po czterogodzinnej operacji, na którą trafiłam prosto z karetki.
– Co się stało? – to były moje pierwsze słowa, kiedy mogłam już mówić.
– Miała pani wypadek. Pani wóz dachował. Przywieźli tu panią w stanie krytycznym. – Kobieta w zielonym czepku uśmiechała się ciepło. – Teraz jest pani na sali pooperacyjnej, a ja jestem pani lekarzem prowadzącym. Leży tu pani ponad 52 godziny. Mamy wtorek, dwudziesty ósmy… Wie pani, który mamy rok?
Odpowiedziałam, a ona zadała mi jeszcze kilka pytań kontrolnych. Dopiero wtedy dotarło do mnie, gdzie jestem.
To był szpital wojewódzki. Przywożono tu najcięższe przypadki urazów kończyn i kręgosłupa. Bardzo dobrze pamiętałam oddział ortopedii, bo kilka lat temu niemalże na nim zamieszkałam. Tymon…
Młodzi, piękni, bogaci – było jak w bajce
To imię było jak wyrzut sumienia. Kiedy je słyszałam, nawet w neutralnym kontekście, coś we mnie drętwiało i zalewało mnie poczucie winy. Wracały wspomnienia i związane z nimi uczucia, które tak bardzo chciałam wyprzeć z pamięci. Nikt nie lubi przypominać sobie, że zachował się wobec kogoś podle, że zrobił coś paskudnie tchórzliwego i okrutnego. A ja właśnie tak się zachowałam wobec Tymona.
Byliśmy parą, od kiedy skończyliśmy studia. Po czterech latach wspólnego mieszkania, uzgodniliśmy, że się pobierzemy. Wreszcie było nas stać na wyprawienie hucznego wesela i wspaniałą podróż poślubną. Bank przeanalizował nasze wspólne dochody i wydał promesę na kredyt hipoteczny. Właściwie to nie było z tym problemu, bo Tymon zarabiał masę pieniędzy na tłumaczeniach z japońskiego. To coraz częściej język biznesu, bo partnerzy handlowi z Kraju Kwitnącej Wiśni chętniej współpracują z polskimi firmami, które zatrudniają tłumacza.
Trudno się więc dziwić, że Tymon po japonistyce miał dziesiątki ofert pracy. Mało kto wytrzymuje do końca tych studiów, ale on był zdolny i zdeterminowany. Ja z kolei zaczynałam karierę w dziale marketingu, moje pomysły były określane jako „błyskotliwe”, „nowatorskie” i „zaskakujące”. W ciągu półtora roku z asystentki dyrektora awansowałam na stanowiska samodzielnej specjalistki do spraw kontaktów z kluczowymi klientami.
Oczywiście praca nie była całym naszym życiem. Byliśmy młodzi i nieźle zarabialiśmy, mieliśmy liczne pasje. Moją był taniec, natomiast Tymon fascynował się paralotniarstwem. Często spędzał weekendy w górach ze swoimi znajomymi z klubu. To właśnie jeden z nich zadzwonił do mnie pewnego wieczoru, gdy wróciłam z kursu salsy.
– Marzena, posłuchaj… Tymon miał wypadek… – zaczął, a potem mówił coś o kominie termicznym, zagięciu skrzydła i za małej wysokości, by można było użyć spadochronu.
– Co z nim?! – krzyknęłam, kiedy odzyskałam głos. – Żyje? Gdzie jest?!
Był w szpitalu, tym samym, do którego teraz przewieziono mnie po wypadku. Przeszedł wielogodzinną, skomplikowaną operację kręgosłupa i połamanych nóg. Potem kolejną. I jeszcze jedną.
Ale jego kręgosłupa nie udało się uratować. Tymon został sparaliżowany od pasa w dół. Czekało go życie na wózku, rehabilitacja i renta. Jednego dnia latał z japońskimi biznesmenami prywatnymi śmigłowcami i marzył o międzynarodowej karierze, a następnego był inwalidą, któremu trzeba było pomagać przy zaspokajaniu podstawowych potrzeb…
Oczywiście od początku go wspierałam. Woziłam na rehabilitację, myłam, ubierałam. Wypowiedziałam umowę najmu mieszkania, bo mieściło się na drugim piętrze w kamienicy bez windy. A przecież musieliśmy mieszkać w budynku, po którym może poruszać się niepełnosprawny.
I wtedy coś zaczęło we mnie pękać. Kochałam ten dom, lubiłam okolicę, miałam tam zaprzyjaźnione panie w sklepach. Nie chciałam się przeprowadzać, a już na pewno nie do wielkiego bloku. A taki znalazła nam agentka nieruchomości.
– Dwanaście pięter, dwie duże windy, trzypoziomowy garaż podziemny – wymieniała zalety nowego lokum, a mnie cierpła skóra. – W okolicy supermarket, przychodnia, apteki.
Zrobiłam najgorszą z możliwych rzeczy
Wyszłam stamtąd, pchałam wózek Tymona i czułam się jak w potrzasku. Nie chciałam tego mieszkania… i takiego życia. Nagle poczułam, że dłużej nie wytrzymam. Wszyscy oczekiwali ode mnie, że poświęcę się opiece nad Tymonem; w końcu planowaliśmy się pobrać. Tak, tyle że ja zgodziłam się wyjść za faceta, który jeździł ze mną na wycieczki rowerowe, nosił zakupy i tańczył salsę, a nie za człowieka, który jechał w milczeniu przede mną z bezwładnymi nogami.
– Nie chodzi tylko o to, że jest... potrzebujący… – wyznałam na spowiedzi księdzu, bo wstydziłam się o tym powiedzieć komukolwiek innemu. – Chodzi też o to, że on stał się… zgryźliwy. Wiecznie na wszystko narzeka, czepia się mnie o szczegóły, denerwuje go byle drobiazg. Żeby chociaż był wdzięczny, że tak się dla niego poświęcam…
Ksiądz uspokoił mnie, że takie myśli są normalne, ale nie powiedział, co mam zrobić. A ja stawałam się coraz bardziej przygnębiona. Rano nie chciało mi się otwierać oczu, wieczorem leżałam, wciskając twarz w poduszkę i marzyłam, że się uduszę. Żeby to skończyć. Tę mękę, to składanie ofiary z własnego życia…
Tymon nie poruszał już tematu ślubu. Rodzina traktowała mnie jednak jak jego żonę. Jakbym już przysięgła, że będę przy nim trwać „na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie”. Byli pewni, że spędzę życie, pchając jego wózek. To mnie dobijało jeszcze bardziej.
Aż pewnego dnia po prostu pękłam. Uznałam, że dłużej tego nie zniosę i zostawiłam Tymona bez słowa. Uciekłam jak tchórz, zostawiając list na stole. Ale nie to było takie podłe. Okropne było to, że ja to zaplanowałam z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Szefowa zaproponowała mi pracę w innym mieście i ją przyjęłam, prosząc o przyspieszony transfer. Zamówiłam firmę transportową i kazałam wynieść moją część mebli, komputer i sprzęt stereo, kiedy Tymon był na rehabilitacji.
Znalazłam czas, żeby spakować moje płyty i wygarnąć z szaf ubrania, ale nie stać mnie było, by uprzedzić narzeczonego, że kiedy wróci po kinezyterapii, zastanie pusty dom. I liścik z lakonicznym „Przepraszam, dłużej tak nie mogłam. Marzena”. Tak, przez dwa tygodnie udawałam, że nie planuję odejść, zachowywałam się jak gdyby nigdy nic, utrzymywałam Tymona w przekonaniu, że spędzimy razem życie. A potem uciekłam, nie zdobywając się nawet na to, by spojrzeć mu w twarz na pożegnanie.
Od razu zmieniłam numer telefonu, w firmie zabroniłam mówić, gdzie jestem. Recepcjonistka poinformowała mnie potem, że dzwonił kilka razy i błagał, aby mu zdradziła, jak się ze mną skontaktować, ale odmówiła. Wiedziałam, że gardzi mną za to, że ją do tego zmusiłam.
Dawni znajomi nie odbierali moich telefonów. Rodzice owszem, rozmawiali ze mną, ale wyczuwałam ich dezaprobatę. I wcale się nie dziwiłam. Co ja sama pomyślałabym o kobiecie, która zostawiła bez słowa partnera w potrzebie? Wiedziałam, że tak się po prostu nie robi. Miałam prawo skończyć ten związek, ale to, w jaki sposób to zrobiłam, świadczyło o moim ogromnym egoizmie i tchórzostwie. Wiedziałam też, że w końcu ktoś mu zdradził, że pracuję w innym mieście. I że wiedziałam o transferze z wyprzedzeniem.
Oszukiwałam samą siebie i wszystkich wokół
Żeby jakoś poradzić sobie z poczuciem winy, rzuciłam się w wir pracy. Wychodziłam z biura ostatnia, praktycznie nie miałam wolnych weekendów. Oczywiście szefowie to doceniali – awansowałam na kierowniczkę regionu, jeździłam w zagraniczne delegacje, zapraszano mnie na bankiety z najważniejszymi klientami. Za prestiżem szły też zarobki, mogłam sobie kupić mieszkanie w pięknej okolicy, mercedesa klasy S i masę markowych ubrań. Nie miałam tylko szczęścia w życiu osobistym. Niszczyłam wszystkie swoje związki, nim zdążyły się rozpocząć na dobre.
– Podświadomie karze pani samą siebie za tamto wydarzenie – powiedział mi psychoterapeuta. – Powinna pani domknąć tę sprawę. Powiedzieć: przepraszam, wiem, że cię zraniłam, wybacz mi. To panią uwolni od poczucia winy i przestanie pani sabotować swoje szczęście.
– Wolę to przeczekać – oznajmiłam mu. – Nie dałabym rady spojrzeć mu w oczy.
– W takim razie nie wiem, czy zdołam pani pomóc…
Zaczęłam więc zaprzeczać temu, że moje życie osobiste to porażka. Wmawiałam sobie, że jestem szczęśliwa, koncentrując się na pracy. Nie miałam chłopaka, ale miałam kolegów, z którymi imprezowałam po udanych negocjacjach. Byłam jedyną kobietą w zespole, więc cieszyłam się ich sympatią. To chyba można uznać za udane życie towarzyskie, prawda?
A potem, któregoś dnia, wysłano mnie do Obwodu Kaliningradzkiego na spotkanie z rosyjskim inwestorem. Źle obliczyłam czas przejazdu. Uświadomiłam sobie, że nie zdążę, jeszcze sto kilometrów przed granicą. Docisnęłam gaz, zaczęłam wymijać rosyjskie TIR-y.
Po drodze usiłowałam dodzwonić się do sekretarki klienta, żeby przełożyć spotkanie. Zestaw głośnomówiący nagle się zawiesił, więc przycisnęłam komórkę do ucha… A potem był już tylko potworny huk miażdżonego metalu, ból żeber, kiedy pas bezpieczeństwa niemal przeciął mnie na pół, wrażenie, że ziemia zamieniła się miejscami z niebem… I te pytania „słyszy mnie pani?”, „jakie tętno?”, „nosze przygotowane?”
Nigdy nie powiedziałam lekarzom, że pamiętam akcję ratunkową. W mojej karcie zapisano, że wyciągnięto mnie z wraku samochodu nieprzytomną i nie odzyskałam świadomości aż do trzeciej doby po operacji. Ja jednak pamiętam nie tylko to, co się wtedy działo koło mnie. Pamiętam swoje myśli. Był w nich Tymon.
– Niesamowicie walczyła pani o życie – stwierdziła potem pani chirurg. – Pewnie ma pani małe dzieci?
– Nie mam – zaprzeczyłam. – Ale mam jeszcze coś do zrobienia na tym świecie – dodałam.
Tymon… To imię było jak sygnał budzika w telefonie. Wyrywało mnie z błogostanu po morfinie, budziło w nocy ze snu. Bo ja także byłam teraz sparaliżowana…
– Uważamy, że to przejściowe. Odzyska pani władzę w nogach w ciągu roku, może półtora. Warunkiem jest regularna rehabilitacja – powiedziano mi.
Wtedy zrozumiałam, co musiał czuć Tymon, kiedy uświadomiono mu, że już nigdy nie stanie o własnych siłach. Ja załamałam się na myśl, że spędzę na wózku kilkanaście miesięcy, on dostał wyrok dożywocia. Wtedy drażniło mnie, że narzeczony był zgorzkniały, a teraz sama epatowałam pesymizmem i poczuciem krzywdy. Nic dziwnego zatem, że szybko przestałam mieć gości w szpitalu.
Potem miałam wrócić do domu, ale przecież mieszkałam w kamienicy bez windy. Rodzice zabrali mnie więc do siebie. Czy byłam im za to wdzięczna? Nie. Uważałam, że nie muszę. To ja byłam ofiarą! Nie miałam siły myśleć o uczuciach innych ludzi. To takie dziwne?
Chcę teraz już tylko jednego – wybaczenia
Myślałam za to o Tymonie. O tym, jak strasznie go nie rozumiałam, oczekując wdzięczności. Skoro mnie krępowało, że mama pomaga mi w higienie intymnej, co musiał czuć mężczyzna, gdy robiła to kobieta, z którą kiedyś sypiał?
– Bardzo ładnie pani chodzi o kulach – powiedział mój rehabilitant czternaście miesięcy po wypadku. – Powinna pani teraz dużo wychodzić z domu.
Niby tak, tylko dokąd? I z kim? Koledzy z pracy zapomnieli o moim istnieniu. Rodzice i tak ciągle mnie obsługiwali, więc nie miałam śmiałości ich prosić o to, by ze mną wyszli. Została mi siostra.
– Możemy iść na Starówkę – powiedziała. – Napijemy się kawy.
Poszłyśmy. Usiłowałam ją wypytać, co u Tymona, ale nabrała wody w usta.
– Nie, Marzena, nie mogę – pokręciła głową. – Nie masz pojęcia, przez co ten chłopak przeszedł. Zawalił mu się świat. Potem jakoś go odbudował, ale kiedy znowu pojawisz się w jego życiu… Odpuść.
Ale ja nie potrafiłam odpuścić. Chciałam stanąć z nim twarzą w twarz i powiedzieć: przepraszam, wybacz mi. Byłam gotowa na to, że każe mi się wynosić. Ale musiałam spróbować. W końcu ubłagałam Aśkę, żeby powiedziała, gdzie go znaleźć.
– To tu – mruknął taksówkarz, parkując przed domem z podjazdem.
Kuśtykając o kulach, podeszłam do furtki z domofonem i przedstawiłam się drżącym głosem. Tymon – bo rozpoznałam jego głos – odłożył słuchawkę. Stałam tam jeszcze chwilę, a w końcu odwróciłam się i zaczęłam iść w stronę ulicy.
– Marzena! – usłyszałam za plecami.
To był Tymon. Zjeżdżał pochylnią od drzwi. Kiedy się odwróciłam, już płakałam. Kiedy zaprosił mnie do środka, nadal nie mogłam powstrzymać łez. Prosiłam go o wybaczenie, a on machnął ręką.
– Było, minęło – stwierdził. – Wybacz, że to powiem, ale dobrze się stało. Gdybyś nie odeszła, nie poznałbym Yoshiko – wskazał na zdjęcie ślicznej Azjatki. – Przyjechała tu na Konkurs Chopinowski, gdzie byłem tłumaczem. To była miłość od pierwszego wejrzenia…
– Cieszę się – szepnęłam. – Czy ona tu jest? – miałam na myśli Polskę.
– Nie – pokręcił głową i już chciałam powiedzieć, że mi przykro, kiedy dodał: – Pojechała po Mari do przedszkola. To nasza córka. No więc widzisz, że nie mam czego żałować w życiu. Tak naprawdę jestem teraz szczęśliwszy niż przed wypadkiem. Bez urazy, ale… ona jest naprawdę moją bratnią duszą. A ty masz kogoś?
Pokręciłam głową.
– Na pewno niedługo kogoś znajdziesz – uśmiechnął się.
I wtedy pierwszy raz od lat poczułam, że to może być prawda. Że teraz, wiedząc, że Tymon mi wybaczył, mogę pozwolić sobie, by być szczęśliwą…
Czytaj także:
„Porzuciłam miłość życia, żeby związać się z byle bawidamkiem. Teraz bardzo tego żałuję, ale mój ukochany właśnie się żeni”
„Porzuciłam miłość życia, bo uwierzyłam w zdradę, lecz wciąż myślałam, czy słusznie. Odpowiedź poznałam po latach”
„Porzuciłem miłość życia, by związać się z lekkomyślną kochanką. Efekt? Zostałem samotnym ojcem ze złamanym sercem”