Mój mąż odmładza się z takim przejęciem, że prawie nie bywa w domu. Żona się bawi! A ty szoruj garnki, pierz skarpetki, sprawiedliwość musi być! Ja też chcę mieć kryzys wieku średniego!
Mam to gdzieś! Narobił bachorów, a teraz myśli, że będzie się bujał po świecie, bo przecież w domu jest służąca do wszystkiego, która w brzuchu wynosi, urodzi, wyniańczy, wychowa, odprowadzi, przyprowadzi, a do tego posprząta, ugotuje, siaty przytaszczy, zarobi kupę szmalu i może jeszcze wbije się w szpilki i pończoszki, żeby tańczyć przed panem i władcą. Niedoczekanie! Koniec!
Stałam przed lustrem i pomstowałam na męża
W mojej głowie buzował wulkan nienawiści do faceta, który wkroczył w kryzys wieku średniego i odbiło mu kompletnie. Nagle poczuł się znowu fit, postanowił udowodnić coś wszystkim, a najbardziej chyba sobie. Sporty ekstremalne, motocykle ścigacze i w ogóle wszystko, co miało jemu i całemu światu pokazać, że jest wciąż młody.
Wycieczki do Indii w celu zidentyfikowania i rozwoju własnej duchowości… W domu czwórka dzieci, a on postanowił być młody! Nieśmiertelny! Patrzcie państwo, jak ma za nic niebezpieczeństwo – będzie się ślizgał, będzie skakał, rzucał się, miotał, a te bachory to mi pewnie sąsiad zrobił i oczywiście sąsiad utrzyma. Może go ubezpieczę na życie, tego idiotę, bo jak się zabije, to mnie będzie przykro, a nie jemu.
Ja zostanę z całą odpowiedzialnością i smętnym przekonaniem, że młodość po czterdziestce jest mocno dyskusyjna, a nieśmiertelność jakby bajkowa i nie do końca sprawdzona… Ale mnie nie wolno mieć żadnego kryzysu wieku średniego. Niby kiedy? Między przedszkolem a szkołą? Zakupami a wywiadówką? Obiadem a kolacją? Między budzikiem na szóstą piętnaście a prasowaniem o dwudziestej trzeciej?
O, w pracy! Będę miała kryzys tożsamości w godzinach służbowych, bo w prywatnych za cholerę nie mam czasu! Stałam przed tym lustrem i krzyczałam na niego, a właściwie na siebie. W gładkiej tafli widziałam podstarzałą babę z naddatkiem kilogramów i siwymi włosami na czubku.
Nie chciałam taka być
Rozlazła, wkurzona, zaczerwieniona na twarzy. Chciałam być młoda, piękna, smukła i uwodzicielska. I mieć amerykański uśmiech, pończochy ze szwem, szpilki, sukienkę rodem z lat 60., taką z falbaniastą halką. I koniecznie czerwone pazury. Oraz długie rzęsy i krwiste, lekko opuchnięte usta, którymi szeptałabym nieprzyzwoite propozycje do ustawiających się w kolejce młodych przystojniaków, by potem zaśmiać im się w twarz. Zanim osiągną kryzys wieku średniego!!! Jezu… kim ja jestem?
Co się ze mną stało? I kiedy?! Gdzie są wszystkie moje marzenia? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie snuje planów czterech ciąż i warzenia kaszek co rano. Myszka kaszkę warzyła. Wa-rzy-ła. Myszka. Tym się stałam. Matka Polka, cholera! A przecież zrobiłam dyplom z wyróżnieniem, oferowano mi miejsce na studiach doktoranckich. A do tego tańczyłam. Jak motyl. Unosiłam się jak ptak. Jurorzy na zawodach wystawiali najwyższe noty, a publika klaskała, jakby miała w planie odklasnąć sobie ręce. To byłam ja.
JA! Śliczna, smukła, długonoga, wielbiona przez tłumy. Gdzie to wszystko jest?! Na porodówce, cholera jasna! To tam z motyla stałam się tłustą, powolną gąsienicą. Taki odwrócony cykl.
– Mamo. Mamo! Pić!
O, właśnie. Mamopić. Tym jestem. Mamopiciem. Przynieś, wynieś, pozamiataj, ciuchy z podłogi pozbieraj, wypierz, wysusz, wyprasuj, do szafy schowaj, żeby mogli znowu pobrudzić, zmiąć, na podłogę rzucić. Nie ma nudy… O, Boże, jak ja ich wszystkich nienawidzę!
– Mamooooooo!!!
– Już nie mogę, rozumiesz? Doszło do tego, że po prostu nienawidzę jego, jego dzieci, jego rodziców, jego gaci i jego cholernych wymysłów.
– Potrzebujesz odpoczynku.
– Łatwo powiedzieć.
Anka patrzyła na mnie z namysłem. Wszystko, co wcześniej wykrzyczałam do lustra, powiedziałam też jej. Wylałam całą frustrację, zniechęcenie, zmęczenie. Ona rozumiała to, czego nie rozumiał nieśmiertelny, czterdziestoletni młodzieniec, który się niechcący potknął i upadł na mnie, cztery razy, w wyniku czego powiłam czwóreczkę pięknych dzieciątek, niestety, niepodobnych do sąsiada.
– W sumie łatwo – powiedziała po chwili. – Po prostu wykup wczasy i wyjedź.
– A dzieci?
– Zostaw mu dzieci. To ich ojciec. Przecież ich nie pozabija. Najwyżej trochę wybrudzi, wygłodzi.
– No coś ty?! A jak… A jak…
– Pozabija? To pójdzie siedzieć. Ale spoko, trochę odpowiedzialności jeszcze nikomu nie zaszkodziło – podsumowała i obróciła się na pięcie, wracając do pracy.
Nie mogłam przestać myśleć o tym, co mi powiedziała. Wyjechać? Tak sama? Zostawić ich wszystkich? A jeśli coś się stanie? Ktoś wpadnie pod samochód? Michałek nie dostanie budyniu, a Fredzio ukochanego misia do spania? Będą wyli. O, matko, jak oni będą wyli. Ale chwileczkę… Właściwie to jest taki problem filozoficzny: czy drzewo upadające w lesie, w którym nikogo nie ma, czyni jakiś hałas? Czy synkowie wyjący w domu, w którym jestem nieobecna, bo akurat wyleguję się w jacuzzi na drugim końcu kraju albo wręcz poza granicami tegoż, czynią jakiś hałas? A przynajmniej słyszalny dla mnie?
Płynnym ruchem otworzyłam wyszukiwarkę internetową i w pasek wpisałam „SPA 50 km od Łodzi”. Już miałam nacisnąć enter, kiedy coś mnie tknęło. I dopisałam drugie zero. Pięćset kilometrów. No, proszę – w sam raz. Szybko nie wrócę, nie ma szans.
To był najlepszy pomysł w moim życiu i wydane pieniądze
Pławiłam się w luksusie, uprzejmości obsługi i ciszy. Błogosławionej ciszy! Żadnych mamopiciów. Żadnych ciuchów. Zadanek, żądanek, wymagań, fochów i wrzasków. A kiedy wracałam z zabiegów, odkrywałam, że ktoś pościelił moje łóżko. To tak można?! Po świecie chodzą anioły, które ścielą łóżka matkom wielodzietnym podczas ich nieobecności.
Nie miałam o tym pojęcia… A te cudowne, pyszne posiłki! I wcale nie musiałam się martwić, że Lusia nie zeżre pietruszki, Emilka zwymiotuje po cytrusach, a Michałek wyleje na Fredzia zupę i dołoży mu talerzem. Urocza sala, z głośników szemrze jazz. Żadnych dzieci jak okiem sięgnąć. Wymarły niczym dinozaury. Cudownie. I za to wszystko zapłaciłam kartą kredytową mojego ubogiego umysłem męża!
Chciałeś panią, to rób na nią – przemknęło mi przez myśl powiedzonko koleżanki. Ach, dawno tyle nie tańczyłam! Wieczorem skoczyłam na parter do fryzjera i przy okazji pozwoliłam sobie zrobić makijaż. No, nieźle, pomyślałam, patrząc w lustro. Potem wyciągnęłam z szafy boską kieckę w stylu lat sześćdziesiątych, pończochy ze szwem, szpilki i fikuśną, koronkową bieliznę, zakupioną za jakąś skandaliczną kwotę w hotelowym sklepie.
– Zrujnuję bociana, że mu się odechce! – rzuciłam do lustra, poprawiając niesforny kosmyk nad czołem. A potem obróciłam się tyłem, wypięłam pupę i machnęłam spódnicą, aż zatańczyły falbany stylizowanej halki. O to właśnie chodziło. – Let’s go! – zanuciłam pod nosem stary przebój kabaretowy. – Na tańce go, go, go. Zrobimy show!
To była dopiero zabawa! Od piętnastu lat tak się nie wytańczyłam. I na powodzenie jakoś nie narzekałam. Nie udało mi się przesiedzieć nawet jednego utworu. Dobrze, że robili przerwy, bo chyba padłabym trupem. W końcu mam swoje lata, chociaż wcale nie widać. Zerkając ukradkiem, złowiłam wiele zainteresowanych spojrzeń różnych przystojniaków. Znacznie ode mnie młodszych. I co, bocianie? Ha! Żona się bawi! A ty szoruj gary i brudne tyłki. Jakaś sprawiedliwość musi być.
Kiedy zasypiałam w środku nocy, przez duszę przemknęły mi jakieś drobne wyrzuty sumienia, ale odpędziłam je jak natrętną muchę. W końcu mój mąż wcale się nie przejmował, czy sobie radzę, kiedy wyjechał na wyprawę dla młodych-gniewnych, połączoną ze wspinaczką wysokogórską. Taki obóz przetrwania dla panów prezesów, żeby mogli wypielęgnowanymi pazurami szarpać drzewa na szałasy w dzikiej gęstwinie. Mam nadzieję, że mu komary pokąsiły młodzieńczy tyłek. I że miał mrówki w śpiworze.
Głupek – zdążyłam jeszcze pomyśleć i odpłynęłam w nicość. A gdy wróciłam…
– Mamuszu… – szepnął czule mały Fredzio wprost do mojego ucha.
– Co, synku?
– Jak cze nie było, to tata biegał, krzyczał i sztłukł dwa kubeczki. I mu wszystko sze wylało ż garnka na podłogę.
– Taki trochę gapa z naszego taty, co, synku? – zachichotałam.
– Sztraszny. Ale wiesz czo, mamuszu?
– Co? – zainteresowałam się przemyśleniami najmłodszego, zezując przy tym przez szparę w drzwiach na krzątającego się po kuchni bociana.
– On ża tobą tęszknił, wiesz? I ja tesz tęszkniłem. I wszyszczy. I Lusza tesz. Jusz nie uczekaj, dobrze? My będżemy grzeczni, mamuszu.
– Dobrze, synku. Już nie będę uciekała. Zwłaszcza że planujecie być grzeczni. Nie mogłabym tego przegapić. A teraz śpij.
Bocian skończył wkładać naczynia do zmywarki, a ja uświadomiłam sobie, że nigdzie nie widziałam jego wielkiego plecaka w kolorze ochronnym, który czekałby na sygnał do wymarszu. I pomyślałam, że czasem trzeba odwrócić role, żeby wszyscy mogli zrozumieć, na czym polega trud matki, którego nigdy się nie dostrzega. Ta Anka to naprawdę mądra babka.
Zobacz więcej kryminalnych historii:
„Zakochałam się w Januszu od razu. Gdybym wiedziała, że zamorduje mojego męża, dalej bym go kochała”
„Obrobiłem dom bandziora działającego w gangu porywaczy dla okupu. Tak odkryłem, gdzie jest moja siostra”
„Matka chciała mnie tylko dla siebie. Skłamała, że mój ojciec nie żyje. Nie zasłużyła na życie po tym, co zrobiła”