Nie mówię „nie”, kiedy Jasiek chce się ze mną spotkać, ale czy powiem „tak”, gdy poprosi o coś więcej? Sama nie wiem. Zobaczymy.
Przez jakiś czas konsekwentnie odsuwałam od siebie myśl o emeryturze, obawiając się, że wraz z pracą stracę sens życia. W zasadzie tylko praca mi została. Po dwóch nieudanych małżeństwach zakończonych rozwodami mieszkałam sama. Syn wyjechał do Stanów, najpierw na krótko, tylko na stypendium naukowe, potem został, bowiem zaproponowano mu tam etat. Cieszyłam się, że jego kariera zawodowa rozwija się tak obiecująco, choć jednocześnie bardzo za nim tęskniłam.
Jednakże w końcu musiałam podjąć tę niezwykle trudną dla mnie decyzję. Stało się to wówczas, gdy uświadomiłam sobie, że poza problemami z pamięcią, które fatalnie odbijały się na efektach mojej pracy, zaczęłam odczuwać permanentne zmęczenie. Miałam wrażenie, że dłużej nie dam rady, jeśli nie zwolnię tempa. W tej sytuacji perspektywa emerytury (którą rozumiałam jako życie na luzie i oddawanie się przyjemnościom, na które zawsze brakowało mi czasu) stała się nagle dość nęcąca.
Tak konkretnie nie wiedziałam, co takiego przyjemnego będę robić, niemniej liczyłam na to, że będzie fajnie. Tymczasem pomysł z zakończeniem kariery zawodowej okazał się strzałem w stopę, bo fajnie jakoś nie było. Po wielu latach intensywnej aktywności i zrywania się o świcie, nagle nie miałam co ze sobą zrobić. Zaleganie w łóżku o poranku tylko dlatego, że nie było po co wstawać, przyprawiało mnie o depresję.
Okazało się również, że odnowienie zerwanych kiedyś znajomości jest bardzo trudne, niemal niemożliwe, więc byłam nie tylko samotna, byłam również sama. Z tego marazmu, w którym się znalazłam, wyrwał mnie telefon od Moniki, mojej najlepszej kumpeli ze studiów, z którą wciąż łączyła mnie przyjaźń.
– Koniecznie musisz mnie odwiedzić – powiedziała stanowczo, kiedy przyznałam się, że jestem dyspozycyjną emerytką.
– Z ogromną przyjemnością – ucieszyłam się. – Powiedz tylko kiedy, bo nie chciałabym ci sprawić kłopotu, przyjeżdżając w nieodpowiednim momencie.
– Nie wygłupiaj się! Dla ciebie zawsze znajdę czas. I bardzo, ale to bardzo cieszę się na nasze spotkanie.
Przez niego rozpadały się moje związki!
Monika jest osobą dość zapracowaną. Jako profesor wyższej uczelni (nie byle jaki zresztą profesor, bo belwederski) od wielu lat kieruje katedrą, jest członkiem senatu, do tego pełni funkcję prorektora ds. dydaktyki. Zajęć więc ma sporo, funkcje prestiżowe, a jednak wciąż jest tą samą uroczą dziewczyną, z którą przez pięć lat dzieliłam pokój w akademiku – prostolinijną i serdeczną.
Poza spotkaniem z Moniką również podróż do mojego uniwersyteckiego miasta bardzo mnie pociągała. To tu przecież spędziłam pięć najpiękniejszych lat życia, tutaj znałam każdy urokliwy zakątek, i wreszcie – tu właśnie przeżyłam największą miłość mojego życia. Swoją drogą, to dość dziwne, że nigdy mnie tam później nie zaniosło. Dopiero teraz, po tylu latach… „Zatem będzie to podróż sentymentalna” – stwierdziłam.
Miasto bardzo się zmieniło, ale starówka była ta sama i wyjątkowa atmosfera też, ten sam Kopernik tkwił na cokole przed budynkiem dawnego rektoratu… Naprawdę się wzruszyłam. No ale cóż, kiedy tu byłam ostatnio, miałam dwadzieścia parę lat, przed sobą jasną przyszłość, a u swego boku ukochanego Jasia. Myślałam, że bardziej szczęśliwej ode mnie dziewczyny nie ma na całym świecie. Teraz stałam tu sama, smutna i starzejąca się. Bez planów na jutro, bez nadziei.
Minęło tyle lat – myślałam z nostalgią. – Nawet nie wiem kiedy przeleciały, ot tak, jak pstryknięcie palcem. I oto znów tu jestem. Tylko że już zupełnie inna.
Mimo wszystko przyjazd do Moniki okazał się znakomitym pomysłem. Jak powiew ożywczego wiatru, który przepędził gdzieś moje smutki, rozterki oraz tęsknoty za czymś, czego nawet nie umiałam sprecyzować. Gdy moja przyjaciółka szła do pracy, ja spacerowałam po mieście, odwiedzając znane zakątki, które budziły we mnie tak wiele wspomnień. Choć nie ukrywam, również nostalgię za „straconym czasem” – jakby powiedział klasyk.
W tym mieście niemal każde miejsce przypominało mi o Jaśku: mała kawiarenka w zabytkowej kamienicy, do której chodziliśmy na kawę, bulwar nad Wisłą – ulubione miejsce naszych spacerów, uliczki na Starym Mieście, przy których były kiedyś fajne sklepiki, a nawet ławeczka, na której siadywaliśmy, przytulając się do siebie… To niesamowite, ale ławeczka wciąż stała w tym samym miejscu. nawet świeżo odmalowana.
– Wiesz, że Jasiek od ubiegłego roku jest rektorem? – spytała Monika, rozsiadając się wygodnie z kawą na kanapie.
– A skąd niby miałabym to wiedzieć? Nie śledzę jego kariery, on mnie w ogóle nie obchodzi. Było, minęło – ucięłam dyskusję, nie chcąc o Jaśku rozmawiać. Dla mnie był to temat zamknięty. Przebolałam, przepłakałam. Koniec.
– Przepraszam, Marysiu… – kontynuowała Monika. – Widzisz, niechcący wygadałam się, że się do mnie wybierasz. Jasiek bardzo chciałby się z tobą spotkać. Nigdy ci nie mówiłam, ale on często o ciebie pyta i zawsze bardzo ciepło cię wspomina.
– No chyba! Nie dałam mu powodów, żeby mnie źle wspominał. Przecież to on poleciał na tę cwaną Mirkę, kręcącą na lewo i prawo tyłeczkiem. Po czterech latach wielkiej, jak twierdził, miłości porzucił mnie na oczach wszystkich. I to na krótko przed obroną pracy magisterskiej… Pamiętasz, Monisiu, jak ciężko to zniosłam? Mam nadzieję, że on zdaje sobie sprawę z tego, co mi zrobił.
– Zapewniam cię, że nawet to odpokutował – odpowiedziała Monika. – Przecież wiesz, że ich małżeństwo okazało się wielką porażką, nie wytrzymało nawet roku. A Mirka? Szkoda gadać, porządnie dała mu się we znaki. Ich rozwód był koszmarny, nawiasem mówiąc.
Nie chciałam ciągnąć tej rozmowy
Jasiek był jedynym facetem, którego kochałam nad życie, i na którym bardzo się zawiodłam. Mimo tego strasznego zawodu, przez wiele następnych lat nie mogłam uwolnić się od uczucia do niego, które jak cień zawisło nad moimi związkami, doprowadzając w końcu do rozwodów. Wciąż nie rozliczyliśmy się z naszą przeszłością.
Dwa dni później zdesperowana Monika znów wróciła do tematu:
– Co mam odpowiedzieć Jaśkowi? Bo zabrakło mi już argumentów, żeby wymówić się od jego wizyty u nas. Musiałam trochę zmięknąć. „Może to i lepiej, że przyjdzie, że wreszcie go zobaczę – pomyślałam. – Teraz na pewno jest łysy, gruby, może nawet brzuchaty i w ogóle paskudny, jak to faceci w tym wieku. A ja spojrzę na niego, pogadam chwilę i z ulgą stwierdzę, że to żadne szczęście mieć takiego faceta na zawsze”.
Punktualnie o umówionej godzinie, z bukietem kwiatów dla mnie i winem dla Moniki pojawił się wypachniony i wystrojony Jasiek. Na moment znieruchomiałam z wrażenia. W drzwiach stał ten sam Jasiek co dawniej. Szczupły, nadal przystojny, elegancki. Jedyną zmianą były posiwiałe włosy i jakby trochę zmęczona twarz. Miałam wrażenie, że czas o nim zapomniał. Nagle opadły ze mnie wszystkie emocje, pomyślałam tylko o jednym: o ogromnej kasie, którą zostawiłam w gabinetach kosmetycznych, żeby młodo wyglądać.
I co miałam w zamian? Hmm… Darujmy sobie odpowiedź. Wracając do spotkania, muszę przyznać, że nie należało do udanych. Wszyscy troje się staraliśmy, lecz było drętwo. Może nawet krępująco. Nasza przeszłość, dotąd nierozliczona, rzutowała na atmosferę spotkania. Mimo to Jasiek uparł się, żebyśmy się znów spotkali, tym razem sam na sam, i porozmawiali jak starzy znajomi. Zgodziłam się w końcu.
Jasiek zaprosił mnie do naszej dawnej knajpki, która, o dziwo, przetrwała. Sądził zapewne, że weźmie mnie na sentymenty, wszak znów był do wzięcia… Nawet w marzeniach nie wyobrażałam sobie, że będę kiedyś siedzieć obok mojego pięknego Jaśka. No więc siedziałam. I co? I nic. Nic nie czułam. Ani radości, ani smutku, ani wzruszenia. Bo sześćdziesięcioletni Jasiek był mi obcy. Owszem, to wciąż przystojny mężczyzna, do tego znany naukowiec na prestiżowym stanowisku, jednak to już nie mój Jasiek.
Ja kochałam cudownego, wesołego młodzieńca.
– Marysiu, mam świadomość, że w stosunku do ciebie postąpiłem nie fair – zaczął rozmowę, a ja zauważyłam, że drżą mu ręce. – Czy pomimo tego, mogłabyś bez złości i żalu popatrzeć na mnie jak na faceta, który trochę pobłądził?
Bardzo się starał, bym zapomniała o Mirce
Trochę pobłądził? On to tak nazywa?! Aż się w środku zagotowałam. To ja przez ponad trzydzieści lat cierpię z jego powodu, idealizuję naszą miłość, a siebie uważam za osobę, która przegrała życie, tylko dlatego, że jemu zdarzyło się pobłądzić? „Otóż nie, mój drogi, to nie był błąd. To się nazywa zrobić komuś świństwo! A konkretnie mnie. Jednak satysfakcji ci nie dam” – myślałam całkiem przytomnie.
Żeby sobie przypadkiem za dużo nie wyobrażał, zbagatelizowałam sprawę i machnąwszy ręką, skłamałam:
– Jezu! Daj spokój! To od dawna nie ma żadnego znaczenia. Chyba się tego nie spodziewał, bo jakby na moment dech mu zaparło.
– Aha… – stęknął dziwnie niepewnie. Po chwili, odzyskawszy pewność siebie, dodał już całkiem radośnie:
– Więc się na mnie nie gniewasz, to dobrze, naprawdę mi ulżyło. Bo ja się bardzo cieszę z naszego spotkania. Wiele sobie po nim obiecywałem, Marysiu.
Widziałam, że jest zdenerwowany, niepewny, chwilami zakłopotany jak nie on, że wciąż drżą mu ręce. I niczym stara płyta powtarzał, jak bardzo się cieszy, że znów mnie spotkał, oraz że jestem taka wspaniałomyślna i wyrozumiała. Gdy Jasiek z oczami wlepionymi we mnie zachwycał się naszym spotkaniem po latach, ja dziwnie spokojna, bez emocji, z brutalną szczerością analizowałam moje oraz jego zachowanie.
Wnioski nasuwały się same: mnie spotkanie po latach uwolniło od obsesyjnego uczucia do niego, on zaś nagle stwierdził, że jestem jego ostatnią deską ratunku. „Zapewne czuje się bardzo samotny po śmierci drugiej żony – stwierdziłam z dużą dozą rozsądku. – Tyle że ja nie mam zamiaru być dla nikogo kołem ratunkowym, a zwłaszcza dla niego. Jemu już nie ufam”.
Sama byłam zaskoczona swoją reakcją, a zwłaszcza tym, że odzyskałam spokój. Od tego dnia widywaliśmy się codziennie, zwykle wieczorami. Spędzaliśmy czas w knajpkach, dobrze się bawiąc, popijając wino. I muszę przyznać, że chwilami czułam się umiarkowanie szczęśliwa. Po raz pierwszy zresztą od wielu lat. Dlatego niespecjalnie protestowałam, gdy Monika zaproponowała mi dłuższy pobyt. Jasiek robił, co mógł, żebym zapomniała o Mirce, a ja cieszyłam się każdą chwilą, niczego sobie nie obiecując i na nic nie licząc.
Tak było najrozsądniej. Po prostu żyłam chwilą. Jestem realistką, więc nagły przypływ uczuć u Jaśka po długiej przerwie wydawał mi się co najmniej dziwny. Motywów jego zachowania do końca nie rozumiałam. Traktowałam więc tę sytuację jak dobrą zabawę, choć oczywiście jego adoracja w pewnym sensie podnosiła mnie na duchu, bo oznaczała, że jeszcze nie znikam. Że mężczyźni mnie jeszcze zauważają.
Na pożegnanie, kiedy staliśmy na dworcu, Jasiek wymógł na mnie obietnicę, że będę kontynuowała naszą przyjaźń i pozwolę się odwiedzić. Pozwoliłam. A co mi szkodzi? Na razie telefonuje, godzinami ze mną rozmawia, opowiada mi o wszystkim. O pracy. O wnukach. O swoich uczuciach. Ostatnio o kłopotach ze zdrowiem, choć to akurat temat mało romantyczny.
Dzięki jego telefonom moja samotna emerytura stała się znośna. To już coś! Jednak do całej tej historii podchodzę bardzo sceptycznie. Nie wierzę w nagłą eksplozję uczuć po trzydziestu latach, dlatego zaloty Jaśka traktuję z przymrużeniem oka. Zresztą czas pokaże, czy mam rację.
Czytaj także:
Swoje niespełnione ambicje moja mama przeniosła nie tylko na dzieci, ale też na wnuki
Na własne oczy widziałam, jak Kaśka obściskuje się z kochankiem. A przecież wzięła ślub pół roku temu
Sąsiadka zaraziła mnie grypą. Byłem wściekły, ale kolejną chorobę spędziliśmy już razem