– Pianino? – zdziwiłam się, kiedy mama powiedziała, dlaczego w sobotę nie mogę jej podrzucić Kasi. – Pianino?!
– Normalnie – odpowiedziała i wyczułam w jej głosie pełen zadowolenia uśmiech. – Kasia może się już zacząć uczyć, ma pięć lat. To właściwie czas najwyższy, bo wiadomo, że im wcześniej, tym lepiej. A gdzie ma ćwiczyć, jak wy nie macie pianina w domu? No to ja będę mieć u siebie!
Westchnęłam ciężko, bo już kilka razy rozmawiałyśmy na ten temat
Mama uważała, że dzieci powinny się uczyć od najmłodszych lat niemal wszystkiego. Dzieci mojej siostry zapisała na hiszpański, kiedy miały sześć lat, bo przecież angielski to za mało. Potem pojechała z moją siostrzenicą na egzaminy do szkoły muzycznej i właściwie postawiła Agatę przed faktem, że mała Ewa dostała się do klasy wiolonczeli. Kacprowi opłacała zajęcia z robotyki, chociaż chłopiec chodził tam z wyraźną niechęcią. A jeśli chodzi o moją córeczkę, to mama wymyśliła, że będziemy mieć w rodzinie pianistkę.
Znalazła już nawet w domu kultury zajęcia z fortepianu dla najmłodszych i zaoferowała, że będzie Kasię sama tam wozić. Póki co mała chciała się uczyć grać. Jak każde dziecko lubiła brzdąkać w klawisze i cieszyła się z przypadkowo wydobywanych z instrumentu dźwięków. Ale mama wydała na pianino kilka tysięcy złotych, a ja nie byłam pewna, czy moja pięciolatka wytrwa w nauce gry dłużej niż kilka miesięcy.
– A nie zamierzam jej zmuszać – zapowiedziałam mężowi. – Mnie i Agatę rodzice zmuszali do chodzenia na rozmaite zajęcia każdego dnia tygodnia i wcale tego dobrze nie wspominam!
Agata do dzisiaj dostaje dreszczy na widok szachownicy, bo ojciec wymyślił sobie, że będzie mistrzynią Polski, i katował ją partiami codziennie przez dwie godziny. On kiedyś był wicemistrzem i miał ambicję, że córka będzie kontynuować rodzinną tradycję. Tyle że ona wcale tego nie lubiła, a dzisiaj szachów nienawidzi.
Pamiętam koszmar moich zajęć z gimnastyki
Paweł pokiwał głową ze zrozumieniem. Jako psycholog z wykształcenia lepiej niż inni wiedział, że rodzice często przenoszą swoje niespełnione ambicje na dzieci, a jak widać na przykładzie naszej rodziny, także na wnuki. Kiedyś nawet powiedział to wprost mojej mamie, kiedy skarżyła się, że ona w dzieciństwie nie miała takich szans edukacyjnych jak dzieciaki Agaty i nasze.
– Gdyby moi rodzice mieli pianino, tobym dzisiaj była zawodową pianistką – twierdziła z przekonaniem. – Albo skończyłabym szkołę baletową i miała za sobą karierę primabaleriny! Tyle że myśmy mieszkali na dalekiej wsi, codziennie musiałam bydło oporządzać, kury karmić i pomagać w polu, więc ledwie mi starczało czasu na odrobienie zadań. Dlatego chciałam dać moim córkom szansę na lepsze życie! Czy to coś złego?
Paweł nigdy nie powiedział, że to coś złego, ale ja już czasami tak. Pamiętałam zajęcia gimnastyki akrobatycznej, na które mama woziła mnie cztery razy w tygodniu. Na początku jeszcze dobrze się bawiłam, skacząc na trampolinie i fikając koziołki, ale potem zdarzało mi się płakać podczas treningów. Bolały mnie rozciągane do granic wytrzymałości mięśnie, frustrowały słabsze wyniki niż u koleżanek, a po upadku podczas gwiazdy na jednej ręce zaczęłam się zwyczajnie bać.
Mama jednak nie pozwoliła mi zrezygnować, co więcej, zapisywała mnie na kolejne zawody i nie kryła rozczarowania, że zajmowałam ostatnie miejsca. Miałam dziesięć lat, kiedy postanowiłam celowo złamać sobie nogę, by nie uczęszczać na akrobatykę. Na szczęście do tego nie doszło, bo instruktorka usłyszała, jak zwierzam się z tego pomysłu koleżance w szatni, i wykreśliła mnie z listy. Dobrze, że nie powiedziała mamie, jaki był tego prawdziwy powód, bo nie ominęłaby mnie pewnie kara za „zmarnowanie talentu”.
Dobrze pamiętałam, jak mama nie puściła Agaty na wymarzony obóz, bo siostra właśnie „zmarnowała talent”, czyli wybiła sobie palec podczas gry w siatkówkę, skutkiem czego nie mogła zagrać na klarnecie podczas występu w domu sztuki z okazji Dnia Matki. Nigdy tak naprawdę nie dowiedziałam się, czy siostra uszkodziła sobie palec celowo. Wiem tylko, że miała straszliwą tremę objawiającą się wymiotami i bólem brzucha, ilekroć wypychano ją na scenę, więc wcale by mnie to nie zdziwiło.
Kiedy powiedziałam Pawłowi o nowym zakupie mamy, zrobił powątpiewającą minę
– Mama może się zdziwić, jeśli okaże się, że Kasia nie będzie zainteresowana grą – skomentował. – Ja na pewno nie pozwolę jej zmuszać, jeśli sama nie złapie bakcyla.
W tym akurat byliśmy zgodni. Owszem, chcieliśmy, żeby córka spróbowała się nauczyć grać, ale dopuszczaliśmy możliwość, że na swoją pasję wybierze coś zupełnie innego. Przez kilka pierwszych tygodni mała wydawała się całkiem zainteresowana nową aktywnością. Trafiła na przemiłą i bardzo cierpliwą nauczycielkę. Kilka razy przyszłam odebrać ją po lekcji i siedząc na korytarzu w domu kultury, słuchałam prostych melodii wygrywanych przez moją córeczkę.
– Widzisz, jak świetnie jej idzie? – cieszyła się mama. – Wczoraj, jak ćwiczyła u mnie gamy, była bardzo skupiona. Naprawdę bardzo żałuję, że ja nie miałam takiej okazji, kiedy byłam dzieckiem. Mogłabym grać Bacha i Beethovena… – rozmarzyła się.
Szczęście jednak nie trwało długo, bo nasza pięciolatka w końcu doszła do swojej osobistej granicy i uznała, że nie chce się uczyć trudniejszych melodii. Nie dałam od razu za wygraną. Starałam się ją zachęcać do wytrwałości, ćwiczyłam razem z nią, Paweł poświęcił kilka wieczorów na uczenie jej odczytywania nut.
– To górne C – słyszałam jego głos z pokoju dziecięcego. – A to G. A jak dodamy taki krzyżyk, to co to będzie? Gis, tak? Pamiętasz? Kolorowaliśmy krzyżyk na różowo…
Ale niewiele to dawało. Kasia stawiała czynny opór. Osobiście uważałam, że miało to związek z bardzo wymagającym podejściem mamy, która oczekiwała od wnuczki szybkich i doskonałych rezultatów, zupełnie nie dając jej przestrzeni na cieszenie się graniem. W końcu, po roku nauki, córka dostała histerii przed kolejną lekcją pianina, a Paweł uznał, że wobec tego nie ma co jej do tego dalej zmuszać.
Mała zresztą mówiła tylko o robotach, więc zapisaliśmy ją na ten sam kurs, który tak unieszczęśliwił jej kuzyna. W odróżnieniu od niego, wydawała się kursem zachwycona. Postanowiliśmy więc wypisać ją z lekcji fortepianu. Cóż, spodziewałam się, że mama będzie niezadowolona, ale jej reakcja mnie zaskoczyła. Nie była tylko rozczarowana… była całkowicie rozbita!
– Ale ja specjalnie kupiłam dla niej to pianino… – prawie płakała. – To taki piękny instrument… Tak marzyłam, że Kasia zagra nam kolędy na święta… Dlaczego ona nie chce? Przecież muzykowanie to taka piękna pasja…
– Nie dla każdego, a na pewno nie dla Kasi – parsknęłam, bo miałam wrażenie, że powinnam czuć się winna za to, że moje dziecko nie polubiło tego instrumentu. – Kasia woli majsterkowanie, interesują ją roboty. Nie będzie z niej pianistki, mamo, przykro mi. Już prędzej inżynier albo informatyczka.
Padły jeszcze argumenty o tym, że pani profesor, czyli nauczycielka gry Kasi, bardzo ją chwaliła i że to przecież cudowna kobieta, która zaraża pasją do muzyki, ale to też nic nie zmieniło. Bałam się, że mama się na nas obrazi, ale ona tylko bardzo posmutniała.
– Po śmierci taty czuje się samotna – tłumaczyłam Pawłowi. – Nie ma żadnego hobby ani znajomych… A teraz nawet Kasia do niej nie przychodzi ćwiczyć.
– Nie ma żadnego hobby? – mruknął mój mąż. – Może należałoby to zmienić? A Kasię zawiozę do niej w piątek, przecież nie musi grać na pianinie, żeby odwiedzać babcię.
Wreszcie mój mąż wpadł na genialny pomysł
W piątek on i Kasia wrócili do domu późno. Córka powiedziała, że tatuś długo rozmawiał z babcią w kuchni, a ona układała lego. Miałam zapytać o czym tak rozprawiał z moją rodzicielką, ale jakoś się nie złożyło. Potem kilka razy nie złapałam mamy pod telefonem stacjonarnym, a jej komórka była chwilowo niedostępna. Dopiero po kilku tygodniach, kiedy wpadłam do niej z Kasią, prawda wyszła na jaw. Zastałam mamę jakby rozjaśnioną, pełną energii. Kiedy weszłam do dużego pokoju, zobaczyłam, że klapa od pianina jest otwarta, a na półeczce stoją nuty. Mama podłapała moje spojrzenie i uśmiechnęła się dumnie.
– Pawełek mówił, żebym na razie ci nic nie mówiła, póki się nie przekonam, czy naprawdę to lubię. Ale lubię, i to bardzo!
– Ale co, mamuś? – nie zrozumiałam.
– No, grać na pianinie! – wykrzyknęła rozpromieniona. – Paweł porozmawiał z panią profesor z domu kultury i opłacił mi lekcje prywatne tu, w domu. Okazuje się, że nigdy nie jest za późno, żeby zacząć grać! Pani profesor mówi, że mam talent, a ja ćwiczę nawet po kilka godzin dziennie. Zagrać wam coś? Kasiu, chcesz posłuchać, jak babcia gra?
I rzeczywiście nam zagrała! Oczywiście, po ledwie paru tygodniach nauki i ćwiczeń to była mało skomplikowana melodia, ale patrząc, jak mama siedzi wyprostowana przy ukochanym instrumencie i w jakim skupieniu opuszcza palce na klawisze, zrozumiałam, że kiedyś naprawdę będzie świetnie grała.
– To było piękne… – powiedziałam potem do męża. – Ona wyglądała na szczęśliwą! Naprawdę, od dawna nie widziałam, żeby coś sprawiało jej tyle przyjemności. To był fantastyczny pomysł! Ale jak wpadłeś na to, żeby to ona uczyła się grać?
Mój mąż udzielił bardzo prostej odpowiedzi. Mama starała się realizować swoje niespełnione marzenia i ambicje poprzez swoje dzieci, a potem wnuki. Uważała, że skoro sama straciła tyle szans, to jest to winna kolejnym pokoleniom. Paweł jako psycholog zaproponował jej prostsze, choć niekoniecznie oczywiste rozwiązanie: by spróbowała spełnić swoje marzenie osobiście. Okazało się, że nauczycielka z domu kultury udziela lekcji prywatnie i że chętnie podejmie się uczenia starszej osoby. Co więcej, miała kilkoro uczniów w wieku pięćdziesiąt plus, a jeden z jej uczniów miał ponoć na karku siedemdziesiątkę!
Pani profesor działała też w fundacji wspierającej szerzenie kultury i sztuki i szybko wciągnęła mamę do organizacji koncertów. Mama okazała się świetną organizatorką, poznała masę nowych osób, a przede wszystkim miała z kim dzielić swoją nową pasję.
– Planujemy już koncerty na przyszły rok – ekscytowała się ostatnio. – A ja zgłosiłam się do akompaniowania podczas występu teatrzyku dziecięcego. Proste melodie, ale i tak czeka mnie mnóstwo ćwiczenia!
Niby brzmiało to jak „czeka mnie dużo pracy”, ale mama wyglądała na uszczęśliwioną tą perspektywą. Dla mnie to najpiękniejszy dowód na to, że na rozwijanie pasji i spełnianie dawno zapomnianych marzeń nigdy nie jest za późno. Kto wie, może ja sama też wreszcie kupię sztalugi i zacznę malować, tak jak zawsze sobie to obiecywałam?
Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy