Jak to jest, że w przychodni nic nie dzieje się w zaplanowanym tempie? Człowiek umawia wizytę na godzinę, zjawia się punktualnie, a potem okazuje się, że w poczekalni siedzą jeszcze pacjenci, którzy już dawno powinni byli wyjść z diagnozą. Tak samo było i tamtego dnia.
Czekałem. Całkiem zdrowy pośród kaszlących, smarkających i wzdychających zarażonych…
Specjalnie umówiłem się jako ostatni. Miałem nadzieję, że nie zastanę już chorych. Przyszedłem do lekarza jedynie po kolejną receptę na alergię, a tu z każdą minutą rosło zagrożenie, że się czymś zarażę. Nikogo chyba nie dziwi, że kiedy już wyczekałem na swoją kolej, moja cierpliwość wyczerpała się niemalże do cna. Ale właśnie wtedy weszła ona! Poznałem ją od razu, bo widywaliśmy się na osiedlu.
Zaskoczyło mnie natomiast to, jak wyglądała. Czerwony nos, rozmazany w kącikach oczu makijaż, opuchnięte i wyschnięte usta. No i włosy… Na co dzień uczesane, błyszczące i bajkowo kasztanowe, teraz wyglądały jak ptasie gniazdo. Była chora i nie trzeba było mieć dyplomu medycyny, żeby się zorientować, że chodzi o grypę albo o anginę.
– Dzień dobry, chciałam się zarejestrować do lekarza – powiedziała do pielęgniarki udręczonym głosem.
– Teraz? Po południu? – pielęgniarka popatrzyła na nią z powątpiewaniem.
Dziewczyna zrobiła smutną minkę.
– Tak, wiem, że powinnam była rano dzwonić, ale zaspałam. Nie byłam w stanie wstać z łóżka… Ledwo żyję, niech mi pani uwierzy…
– Mogę zapisać na jutro rano… Na popołudnie. Po trzynastej, pasuje?
– Błagam panią. Ja tu zaraz padnę, jak mnie pani nie wpuści do lekarza…
Uprzejmość warta kolejne dwadzieścia minut czekania
Pielęgniarka skapitulowała. Poszła zapytać doktora, czy przyjmie jeszcze jedną pacjentkę. Zgodził się, więc przygotowała jej kartę i kazała czekać na swoją kolej. A ta siadła dwa krzesełka obok mnie i zanurzyła się w swoim cierpieniu. Pokasływała w rękę, wycierała nos chusteczką, ocierała pot z czoła i otulała się szalem dłuższym niż wszystkie inne, które w życiu widziałem. Zerkałem na nią ze współczuciem i zaciekawieniem, bo na osiedlu zawsze robiła na mnie wrażenie. Dziś była jednak cieniem samej siebie. Szybko jednak okazało się, że cieniem dość silnym, by wepchnąć się przede mną w kolejkę. By mnie szantażować…
– Przepraszam, my się chyba znamy z osiedla? – pochyliła się w moją stronę, a ja instynktownie się od niej nieznacznie odsunąłem.
– Tak…
– Czy byłby pan sąsiad tak miły i puścił mnie przodem? Znaczy przed siebie w kolejkę… Przepraszam, że pytam, ale naprawdę koszmarnie się czuję… – uśmiechnęła się przez łzy.
Poczułem zniecierpliwienie.
– Widzi pani, ja już tu czekam ponad 2 godziny – próbowałem się bronić.
– U mnie to szybko pójdzie. Ja wezmę tylko receptę na antybiotyk i uciekam. Przecież to na pierwszy rzut oka widać, że mam anginę. Gardła nie czuję.
– Ale u mnie będzie jeszcze szybciej. Ja tylko po receptę na alergię. Dwie minuty i wychodzę.
– Byłabym bardzo jednak wdzięczna. Ledwo siedzę… A pan nie jest nawet chory! – dodała, a mnie jeszcze bardziej podskoczyło ciśnienie.
W pierwszym odruchu chciałem ją spuścić na drzewo, jednak gdy się opanowałem, zmieniłem zdanie. No cóż, w towarzystwie takich kobiet jak ona (nawet chorych) mężczyźnie łatwiej jest być dżentelmenem.
– Dobrze, proszę iść przede mną, ja zaczekam – zgodziłem się.
– Na pewno? – ucieszyła się.
– Tak, tak. Proszę.
Jeszcze raz się uśmiechnęła i weszła do środka, a ja znów odsiedziałem swoje. Moja uprzejmość kosztowała mnie kolejne dwadzieścia minut spędzone w poczekalni przychodni. Potem przyszła moja kolei i lekarz wystawił mi receptę w trzy minuty. Wyszedłem od niego tak szybko, że moja sąsiadka nie zdążyła jeszcze się ubrać. Siedziała na krześle w rozpiętym płaszczu, jakby zbierała siły. Ciężko wzdychała i próbowała wyjąć chusteczkę higieniczną z opakowania. Najpierw nie mogła jej złapać, a potem chwyciła za mocno i chusteczki wysypały się na podłogę.
– Cholera jasna! – zaklęła. – Umrę dzisiaj. Nie dożyję rana…
– Pomogę pani – zaproponowałem, choć sam nie wiem dlaczego.
– Dziękuję, taki pan miły. Jeśli dożyję rana, na pewno się jakoś odwdzięczę.
– Nie ma potrzeby. Proszę, to chyba wszystkie… – podałem jej chusteczki.
– Dziękuję – opadła na oparcie krzesła. – Chwilę odsapnę i idę…
– Pani przyszła na piechotę?
– Tak, tak. Auto mam w naprawie. Ale przecież mieszkam niedaleko, dam radę… – machnęła ręką.
– Mogę panią podwieźć.
– Naprawdę? Wiem, że nie powinnam nadużywać uprzejmości, ale dzisiaj chętnie skorzystam.
Na szczęście, nie czekała nas daleka podróż, bo przychodnia znajdowała się nie dalej niż kilometr od osiedla. Moja sąsiadka w drodze do auta przedstawiła mi się jako Ewa. Wyciągnęła rękę i musiałem uścisnąć tę dłoń, w którą przed chwilą kaszlała. W samochodzie też nie przestawała mówić, rozsiewając zarazki. Opowiadała mi, że zaraziła się najprawdopodobniej od koleżanki z pracy, która przychodzi do biura nawet wtedy, gdy ma trzydzieści osiem stopni gorączki. Westchnąłem tylko, bo czułem, że temat zarażenia jest mi coraz bliższy.
– Nieczęsto pana widuję na osiedlu… Pan chyba dużo pracuje?
– Tak. W sumie od rana do wieczora. Z przerwami, bo jeżdżę po klientach i czasem mam nawet dwugodzinne przerwy między jednym a drugim spotkaniem… Sprzedaję okna.
– O, jak ja bym tak chciała, wyrwać się z murów mojego biura!
– A pani co robi? – Jestem urzędniczką w skarbówce.
– Nie wygląda pani… Znaczy nie, nie ma w pani nic strasznego – broniłem słabego dowcipu.
– Pan jest bardzo miły, ale niezbyt szczery – spojrzała po sobie. – Dzisiaj można by mną straszyć dzieci.
– A ma pani jakieś w domu?
– Nie, mieszkam sama. O matko… O ludzie, uwaga! – wystraszyłem się, że coś na drodze, że zaraz w kogoś wjedziemy, ale ona nabrała powietrza i potężnie kichnęła.
Rosołek dla pacjenta? To był bardzo dobry pomysł
Wysadziłem ją pod bramą chwilę po tym, jak zakichała mi całe wnętrze samochodu. Podziękowała jeszcze raz i poszła do domu, a ja pognałem do siebie, żeby się umyć, nałykać jakichś leków i witamin. Zrobić wszystko, co mogłoby wspomóc moją odporność w walce ze wszystkimi wirusami, które atakowały mój organizm. Bo w to, że w ciągu najbliższych godzin przypuszczą one zmasowany atak na moje zdrowie, nie wątpiłem ani przez chwilę.
Walkę przegrałem. Przekonałem się o tym po dwóch dniach. Już w piątkową noc budziłem się kilka razy z dziwnym uczuciem przemęczenia, ciepłej głowy i dreszczy biegnących po całym ciele. Rano nie było już wątpliwości. Temperatura poszybowała mi w okolicę trzydziestu ośmiu kresek z groszami.
– No nie. Nie wierzę! Po prostu nie wierzę… – patrzyłem na termometr, kompletnie załamany.
Cóż mogłem zrobić? Nic. Pozostawało jedynie zmobilizować się, żeby wyjść do osiedlowej apteki, kupić tam jakieś leki bez recepty i leżeć w łóżku z nadzieją, że do poniedziałku przejdzie i będzie można iść do pracy. Tak właśnie zrobiłem. Odstałem swoje w kolejce po proszki na wszystkie bóle świata, a potem powlokłem się do domu z przezroczystą reklamówką od pani farmaceutki.
Kiedy wychodziłem z apteki, minąłem się z sąsiadką, którą ostatnio podwoziłem z przychodni. Ona też szła uzupełnić uszczuplone zapasy medykamentów. Wyglądała już znacznie lepiej niż tego dnia, gdy zakichała mi wnętrze samochodu.
– Dzień dobry… – powiedziała, patrząc na mnie z litością.
– Dzień dobry – mruknąłem.
– Pana też złapało? – zapytała, a ja spojrzałem na nią bez entuzjazmu, a nawet z pretensją. Tak, przyznaję, że obwiniałem ją o to, że przeleżę sobotę i niedzielę.
– Przykro mi bardzo… Zdrowia życzę – dodała, a ja dostrzegłem w jej wzroku słuszne poczucie winy.
Chociaż tyle, chociaż taka satysfakcja – pomyślałem i poszedłem do domu się kurować. Całą sobotę przespałem i w niedzielę obudziłem się już w ciut lepszym nastroju. Gorączka dalej mi dokuczała, z nosa się sączyło, ale nie było już aż tak źle jak w sobotę. Spokój i sen robiły swoje, ale i one zostały mi tego dnia odebrane. Moja nowa znajoma z przychodni okazała się bowiem osobą znacznie mniej przewidywalną niż większość populacji. Okazała się kobitką nawet odrobinę szaloną… Pojawiła się w progu mojego mieszkania dokładnie o godzinie dwunastej trzydzieści. Gdy zobaczyłem ją w judaszu, pomyślałem, że coś u mnie w aucie zgubiła. Ale nie o to chodziło.
– Mam rosół – powiedziała, wysuwając przed siebie garnuszek z zupą.
– Nie rozumiem.
– No w ramach przeprosin. Bo to pewnie ja cię zaraziłam.
– Ale nie trzeba. Mam co jeść. Będę pizzę zamawiał…
– Nie, nie, przyjmij to, proszę. Specjalnie gotowałam – naciskała i poczułem, że nie uda mi się jej spławić.
– Ok, dziękuję bardzo. Zaraz przeleję do swojego garnka i oddam ci ten… Wejdź na chwilę, nie stój na korytarzu. Przepraszam za strój – powiedziałem, wskazując na stary, wypchany na kolanach i łokciach dres. – No i za bałagan – machnąłem ręką.
– Nie przejmuj się. Ja gorzej wyglądałam, jak byłam chora. Mieszkanie też miałam w gorszym stanie… O, proszę, jak tu u ciebie ładnie – pochwaliła, rozglądając się dookoła.
Wziąłem garnek, poszedłem do kuchni, wyjąłem swój i zacząłem przelewać rosół nad blatem. No i jak zwykle porozlewałem. Mam trzydzieści dwa lata i do dziś nie wiem, jak to zrobić, żeby nie nabałaganić. Zawsze po tej ściance cieknie i w jedną sekundę wszystko dookoła pływa.
– Szlag by to! – zakląłem.
– Daj, proszę, ja to zrobię – Ewa wzięła ode mnie garnki i dokończyła przelewanie. – Może masz teraz ochotę. Od razu bym zagrzała… – spojrzała na mnie, a ja zgłupiałem.
– Nie. Nie trzeba! – zaprotestowałem.
– Ale to żaden problem. Ja naprawdę chętnie to zrobię. Szczerze powiedziawszy, mam wyrzuty sumienia, że cię zaraziłam…. – dodała, a ja już chyba nie miałem siły na spory.
Nie miałem energii, żeby jej tę nieodpartą potrzebę pomocy wyperswadować
Znów dopadła mnie gorączka i osłabłem. Chyba z nadmiaru wrażeń. Wróciłem więc na kanapę i przykryłem się kocem. Chciałem się przebrać, ale moja sąsiadka mnie powstrzymała. Kazała leżeć, niczym się nie przejmować i czekać na rosół. Normalnie jakiś kosmos. W pracy nikt mi nie uwierzy! – pomyślałem. Gdy nalała zupę do talerza, postawiłem warunek, że nie zjem, jeśli nie będzie mi towarzyszyć. Dopiero idiotycznie bym się czuł, gdyby tak tylko siedziała i gapiła się, jak wiosłuję łyżką.
Zjedliśmy więc razem i muszę przyznać, że rosół był wyśmienity. O dziwo, naprawdę poprawił mi humor i samopoczucie. Nawet przyjemnie się przy nim też rozmawiało.
– A skąd wiedziałaś, gdzie mieszkam?
– Widuję z okna twój balkon.
– Naprawdę? Naprzeciwko mieszkasz. Nie wiedziałem.
– Tak trochę w prawo, jak spojrzysz. Zwróciłam też uwagę na twój rower. Też lubię jeździć, ale ty masz chyba jakiś porządny sprzęt…
– Nic szczególnego. Na moje potrzeby wystarcza – odparłem skromnie.
– Może się kiedyś gdzieś razem wybierzemy? – zapytała.
– No, na pewno nie w najbliższych dniach… – uśmiechnąłem się, zakrywając się kocem po sam nos.
– Naprawdę cię przepraszam. To ja musiałam cię zarazić wtedy w aucie.
– Nie ma pewności. To mógł być ktoś z przychodni…
– Nie, to ja na pewno. Taka eksplozja zarazków w zamkniętej przestrzeni! Gorzej byłoby chyba tylko, gdybyśmy się pocałowali – zażartowała, a ja po raz pierwszy pomyślałem wtedy, że ona chyba ze mną flirtuje.
Ten rosół, cały upór, żeby mi go zagrzać i podać. Jej zachowanie nie wyglądało na zwykłą uprzejmość i skruchę. Ale miło mi się zrobiło, gdy uświadomiłem sobie taką ewentualność.
– No, gdybyśmy się pocałowali, to mielibyśmy przynajmniej pewność… – zażartowałem.
Zaśmiała się, trochę poczerwieniała, po czym zabrała naczynia, żeby włożyć je do zmywarki. A potem zaproponowała, żebyśmy obejrzeli razem jakiś film. Coraz bardziej podobało mi się jej towarzystwo, więc tylko z grzeczności powiedziałem, że nie chciałbym je zarazić, ale ona słusznie zauważyła, że na tego wirusa jest już pewnie uodporniona. Wybraliśmy więc coś w telewizji i spędziliśmy razem miłe popołudnie. Naprawdę miłe…
W poniedziałek nie poszedłem jeszcze do pracy, więc sąsiadka znów mnie odwiedziła, a pod koniec tygodnia – gdy już wyzdrowiałem – pojechaliśmy razem na wycieczkę rowerową. Po wycieczce umówiliśmy się na stuprocentową randkę i tak się jakoś wszystko naturalnie potoczyło. Dziś jesteśmy razem i chętnie opowiadamy znajomym, jak się poznaliśmy, bo to przecież historyjka, która mogłaby być początkiem całkiem przyzwoitej komedii romantycznej. Mam nawet tytuł – „Zarażeni”!
Ewa mówi, że zbyt makabryczny. Pewnie ma rację. Tytuł jest więc do zmiany, ale tak poza nim, wszystko mi się w tym naszym filmie podoba.
Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy