„Zostałam zaatakowana we własnym domu. Niby z odsieczą przybył mój mąż, ale ostatecznie i tak musiałam radzić sobie sama”

przestraszona kobieta fot. iStock by Getty Images, Alexandre Morin-Laprise
„– Kochanie, mieszkamy pod lasem, musisz się przyzwyczaić do takich gości. Będą tacy jak ten, w futerkach, ale i inne: w pancerzykach, ze szczypcami, wiszące, wspinające się, pełzające. Większe i mniejsze – roześmiał się. A potem odwrócił się na pięcie i wyszedł. Wyobrażacie to sobie?”.
/ 02.05.2023 14:30
przestraszona kobieta fot. iStock by Getty Images, Alexandre Morin-Laprise

Nadeszła wiosna! Wszyscy się cieszą, a ja bacznie rozglądam się po kątach. Bo jak przyroda budzi się do życia, to różne rzeczy zaczynają wyłazić. Niestety, nie tylko na działce i spod ziemi… Przekonałam się o tym po raz pierwszy jakiś rok temu, kilka dni po przeprowadzce do wymarzonego domku pod lasem…

Dokładnie pamiętam tamten kwietniowy poranek. Zeszłam na dół do łazienki. W półśnie usiadłam wiadomo na czym… Minutę, góra pięć później miałam w planie powrót do cieplutkiego łóżeczka, bo była sobota i zamierzałam wylegiwać się dzisiaj przynajmniej do dziesiątej. Przez przeprowadzkę spałam w ostatnim czasie po trzy godziny na dobę i wreszcie miałam okazję nadrobić zaległości.

Spod przymkniętych powiek obserwowałam swoje gołe stopy. Pomyślałam nawet, że zrobię sobie później porządny pedikiur, bo przecież lada dzień zacznie się sezon na sandałki i wstyd pokazywać światu takie zaniedbane pięty.

No i wtedy zauważyłam to coś. Pojawiło się nagle, nie wiadomo skąd. Jak gdyby nigdy nic tuptało sobie dziarsko po kafelkach i niebezpiecznie zbliżało do dużego palucha mojej prawej stopy. Wyglądało strasznie: ze sto nóg, porośnięty gęstym, brązowym włosiem tułów, czułki na głowie… Słowem potwór! Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam!

Nawet nie podejrzewałam, że potrafię tak błyskawicznie się obudzić i tak zwinnie skakać! Zwykle musiałam wypić rano co najmniej dwie kawy, żeby coś zaczęło do mnie docierać, a od czasu, gdy kupiłam samochód, totalnie się rozleniwiłam. Ale wtedy? Oprzytomniałam w niecałe pół sekundy. Niczym jakaś kozica górska wspięłam się na brzeg bidetu i trzymając się rozpaczliwie wieszaka na ręczniki, żeby utrzymać równowagę, próbowałam ocenić sytuację.

Wrzeszczałam, ile sił w płucach

Nie była dobra. Po pierwsze, drzwi do łazienki były zamknięte i żeby je otworzyć, musiałam stanąć przynajmniej jedną nogą na środku podłogi. Tymczasem potwór bezczelnie zatrzymał się dokładnie w tym miejscu, bardzo skutecznie odcinając mi jedyną drogę odwrotu.

– A kysz, bestio! – szepnęłam, bo głos ze strachu uwiązł mi w gardle.

Włochacz ani myślał mnie posłuchać. Przysiadł, zamachał czułkami i jak nic zaczął zastanawiać się, od której strony przypuścić na mnie atak. Futerko na jego grzebiecie niebezpiecznie się nastroszyło. A nawet dziecko wie, że jak zwierzak stawia sierść, to jest wkurzony. Nie pozostało mi nic innego jak wrzask.

– Aaaa! Ratunku! – pisnęłam, licząc na to, że mój mąż usłyszy i natychmiast rzuci mi się na ratunek.

Niestety na górze panowała kompletna cisza. Moja druga połowa spała sobie w najlepsze nieświadoma tego, że grozi mi niebezpieczeństwo.

– Raaaaaatunkuuuuuu! – ryknęłam, tym razem wypuszczając z płuc chyba całe zapasowe powietrze.

Od tego wrzasku kubeczki na szczotki do zębów zadzwoniły, a potwór aż się skulił i zwinął w rogalik. Ale poskutkowało. Usłyszałam na górze jakieś szuranie, potem pośpieszne kroki na schodach – i po chwili w drzwiach stanął mój mąż. W piżamce, ale za to z wielkim młotkiem w ręku. Niestety na bosaka, co trochę mnie zmartwiło, bo jak wiadomo takich intruzów najlepiej pokonuje się kapciem. Miałam jednak nadzieję, że mąż znajdzie na gadzinę jakiś inny, równie skuteczny sposób…

– Co jest? – omiótł wzrokiem łazienkę w poszukiwaniu napastnika.

Z jego przyczajonej postawy i determinacji na twarzy wywnioskowałam, że szykował się do walki co najmniej z King Kongiem

Wkurzył się na mnie nie na żarty

– Oooo… – wskazałam palcem na włochatego stwora.

Mąż zamarł na chwilę zdziwiony, a potem powoli się wyprostował. Zdumienie na jego twarzy zastąpiła złość.

Zwariowałaś, kobieto? Lecę z góry na łeb na szyję, ryzykuję, że ze schodów spadnę, bo myślę, że naprawę coś się stało, a ty sobie żarty stroisz! – naburmuszył się.

– Żarty? Czy to jest twoim zdaniem żart? – zapytałam jeszcze raz wskazując na stwora, bo miałam wrażenie, że mąż nie wie, o czym mówię.

Przecież to zwykła gąsienica. Nawet ładna. O co tyle krzyku? Jest niegroźna! – wzruszył ramionami.

– Zwykła? Ładna? Walnij ją tym młotkiem, bo tu za chwilę umrę! – zdenerwowałam się.

Serce mi podchodziło ze strachu do gardła, bo wieszak na ręczniki zaczął się niebezpiecznie wyginać i w każdej chwili mogłam stracić równowagę, i wylądować na podłodze. Obok tego czegoś albo – nie daj Boże – na tym czymś. A wtedy zgon murowany! Jak nie od ugryzienia to na zawał. Niestety mój mąż wcale nie zamierzał spieszyć mi z pomocą. Co więcej, zauważyłam, że ta cała sytuacja zaczyna go bawić.

– Daj spokój, kafelki tylko rozwalę. A poza tym nie jestem mordercą. Przecież ta gąsieniczka może mieć rodzinę… Wiesz, jak będą za nią płakać. A jak jest w ciąży? Chcesz mieć na sumieniu nienarodzone dzieci? – tłumaczył z poważną miną.

Nigdy nie byłam najlepsza z biologii, ale z tego, co pamiętałam, to takie robactwo w ciąży nie chodzi. Z jaj się wykluwa, kokona albo czegoś podobnego. Dylemat moralny raczej nie wchodził więc w grę.

– No to zamieć i wynieś na dwór! – zaproponowałam na wypadek, gdyby okazało się, że robak faktycznie spodziewa się młodych. Mąż jednak bawił się w najlepsze.

Jak nie wróci, wezmę z nim rozwód

– Kochanie, mieszkamy pod lasem, musisz się przyzwyczaić do takich gości. Będą tacy jak ten, w futerkach, ale i inne: w pancerzykach, ze szczypcami, wiszące, wspinające się, pełzające. Większe i mniejsze – roześmiał się. A potem odwrócił się na pięcie i wyszedł. Wyobrażacie to sobie? Nie pomogły moje wołania, prośby i groźby. Jeszcze ze schodów krzyczał, żebym przestała się wygłupiać, bo nie mieszkamy w amazońskiej puszczy, w której wszystko jest jadowite, tylko pod laskiem, trzydzieści kilometrów od Warszawy.

Wkurzył mnie tym okropnie. Postanowiłam, że jeśli nie wróci, to w poniedziałek złożę w sądzie pozew o rozwód, bo przecież nie mogę spędzić reszty swoich dni z człowiekiem, który lekceważy moje uczucia i nie chce chronić mnie przed niebezpieczeństwem. Na razie jednak musiałam do tego poniedziałku przeżyć…

Mąż nie wrócił. Dalsze balansowanie na granicy bidetu nie miało sensu. Ostatkiem sił, mobilizując resztki odwagi, przesunęłam się i oparłam o ścianę. Zrobiłam to zresztą w ostatniej chwili, bo wieszak nie wytrzymał mojego ciężaru i runął z hukiem na podłogę, zostawiając w kafelkach bardzo brzydką wyrwę. W ogóle mnie to wtedy nie obchodziło. Najważniejsze było, co zrobi stwór!

A on, chyba zirytowany całym zamieszaniem, postanowił się wreszcie ewakuować ze środka podłogi. Zamiast jednak znaleźć sobie jakiś ciemny kącik, najspokojniej w świecie podreptał w stronę kosza na brudną bieliznę. Wlazł przez dziurę i zniknął między koszulami i majtkami. Wykorzystałam ten moment i jednym susem wydostałam się z łazienki. A później zjadłam tabliczkę czekolady, żeby się uspokoić…

Nie zrobiłam wtedy prania. Ani tego dnia, ani następnego, ani już w ogóle żadnego. Na własne oczy przecież widziałam, że to paskudztwo wlazło do kosza. Nie miałam gwarancji, że nie zadomowiło się tam na dobre i nie założyło rodziny. Od tamtej pory praniem w naszym domu zajmuje się mój mąż. Ja tylko stoję nad nim i sprawdzam, czy dobrze sortuje bieliznę i nie miesza białych rzeczy z czarnymi. I to jest jedyna korzyść całej tej przygody.

Czytaj także:
„Ktoś włamał się do mojego domu, ale okazało się, że nie taki diabeł straszny... Kto wie, może nawet się zaprzyjaźnimy?”
„Myślałem, że pilnowanie domu kumpla to igraszka, ale już pierwszej nocy ktoś się tam włamał. Tak przynajmniej sądziłem”
„36 lat temu jakiś oprych wciągnął mnie do bramy. Tylko cudem udało mi się uciec. Do dziś wspominam te chwile ze zgrozą...”

Redakcja poleca

REKLAMA