Kilka tygodni temu zadzwonił do mnie znajomy i ubłagał mnie, żebym zaopiekował się jego domem.
– Wyjeżdżam tylko na dwa tygodnie – Andrzej niemal płakał w słuchawkę. – Bradburym miała zaopiekować się mama, ale zachorowała. Wiem, pies wymaga wypuszczenia na dwór rano i wieczorem. W południe też by mu się przydał spacer. Ale stary, mam tylko ciebie. Pracujesz w domu… chodzi tylko o to, by uchylić drzwi do ogrodu. Lodówkę zostawię pełną, nic nie będziesz musiał kupować. Błagam!
Czego nie robi się dla przyjaciela, zwłaszcza jeśli ten obieca, że prócz pełnej lodówki zostawi dla mnie także butelkę dobrej whisky?
Nie miałem nic przeciwko pilnowaniu domu, za to perspektywa zajmowania się Bradburym trochę mnie przerażała. Niezbyt lubiłem czworonogi, a zwłaszcza wielkie psiska, a taki był ponoć pies kumpla. Ponoć, bo jeszcze go nie widziałem. Swoją drogą dziwne imię dla zwierzaka… Andrzej uwielbiał fantastykę, więc uznałem, że nazwał psa po swoim ulubionym pisarzu Rayu Bradburym.
Następnego dnia rano dzwonek wyrwał mnie z głębokiego snu. Gdy na wpół śpiący otworzyłem drzwi, Andrzej w pośpiechu wcisnął mi do ręki klucze. Zdążył jeszcze krzyknąć: „Karma jest w łazience. Syp do miski do oporu!” – i tyle go widziałem.
Koło południa pojechałem do domu przyjaciela. Wziąłem ze sobą jedną walizkę z ubraniami i laptop. Postanowiłem potraktować te dwa tygodnie trochę jak urlop. Niby musiałem pracować, ale ostatnio miałem luźniejszy czas w pracy, a sceneria domu Andrzeja zdecydowanie kojarzyła się z rekreacją. Kumpel mieszkał bowiem… pod lasem. Jeszcze u niego nie byłem, bo kupił dom od gajowego zaledwie miesiąc wcześniej. Tak samo zresztą jak psa. Trochę więc zeszło, zanim znalazłem starą przedwojenną willę schowaną między drzewami. Zdecydowanie wymagała remontu…
Obudziły mnie dziwne hałasy
Na razie przygotowane do zamieszkania były tylko trzy pokoje na parterze. Andrzej zamierzał wziąć się za remont piętra po urlopie. Zgodnie z danym słowem lodówka aż pękała od żarcia. Obok niej zaś na szafce stał obiecany 10-letni Jaś Wędrowniczek i jakiś list, który postanowiłem przeczytać później.
Przywitałem się z psem, dosypałem mu do miski suchej karmy i uzupełniłem w drugiej wodę.
– Będziemy na siebie skazani, Mr Bradbury, przez najbliższe dwa tygodnie, zatem szanujmy nawzajem swoje przyzwyczajenia.
Wielkie psisko patrzyło na mnie, jakbym był idiotą, który próbuje przekonać go do czegoś, do czego nikt normalny przekonać by się nie dał. Jednak prócz pobłażliwości w jego ślepiach była również łagodność, co dobrze wróżyło na przyszłość.
Po wypiciu szklaneczki whisky zabrałem się za swoją robotę. Włączyłem komputer i wsiąkłem w pracę. Wieczorem do rzeczywistości przywróciło mnie szczekanie Bradburego. Prawda, powinien wyjść na dwór. Uchyliłem drzwi na zewnątrz i 20 minut później wpuściłem psa do środka. Dochodziła północ, wykąpałem się więc i poszedłem spać.
Ledwo zdążyłem zapaść w płytki sen, gdy do moich uszu dotarł rozdzierający krzyk, zwielokrotniony echem, które niosło się po pokojach. Błyskawicznie dopadł mnie strach, potęgowany przez otaczającą mnie ciemność. Wrzask, już bardziej gardłowy, powtórzył się kilka sekund później. Następnie rozległo się piskliwe zgrzytanie szponów, jakby ktoś powoli przeciągnął nożami po szybie.
Drążącą ręką wymacałem spodnie, a z nich wyjąłem zapalniczkę. Skrzesałem ogień. Na posłaniu nieopodal łóżka zobaczyłem Bradburego.
– Idź sprawdź, kto się tam miota – szepnąłem, bo w końcu pies powinien pilnować domu.
Jednak wilczur po drugim wrzasku mocniej wtulił się w kąt, gdzie znajdowało się jego legowisko. Bradbury najwyraźniej się bał, a ja, co tu kryć, również nie należałem do zbyt odważnych.
Wreszcie odnalazłem przycisk lampki nocnej. Wcisnąłem go. Moment później strzeliła żarówka i ponownie zapadła głęboka ciemność. Na szczęście na stole stał lichtarz ze świecami. Wyskoczyłem z łóżka, skrzesałem zapalniczkę i podbiegłem do lichtarza.
Wkrótce zapłonęły 4 świece. Uniosłem je do góry. Bradbury spojrzał na mnie lękliwym wzrokiem. Sekundę później w głębi domu strzeliły drzwi, które zamknął przeciąg. Bradbury podkulił ogon i wcisnął się pod moje łóżko. Drań zostawił mnie samego na pastwę… no właśnie, czego? Moja wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach. W głowie na przemian pojawiały mi się obrazy nieumarłych, którzy czaili się za drzwiami, i duchów hulających po całym domu. „A może to tylko włamywacze” – westchnąłem w myślach z nadzieją.
Co się tutaj dzieje?! Dzwonię na policję!
– Co się tam dzieje?! – zawołałem, starając się, by mój głos nie drżał. – Mam pistolet. Jeśli to złodziej, to niech spieprza, bo odstrzelę mu łeb!
W wiszącym na ścianie lustrze dostrzegłem swoje odbicie. Blady, ze świecami w rękach sam wyglądałem jak zjawa. Sekundę później mój wzrok padł na telefon. Chwilę nasłuchiwałem, ale z głębi domu nie napłynęła żadna odpowiedź. Podszedłem na palcach do drzwi i przyłożyłem do nich uszy. W tej samej sekundzie rozległ się okropny, przenikający aż do szpiku kości zgrzyt… Jakby czyjeś ostre pazury z całej siły próbowały wbić się w drzwi z drugiej strony.
– Bradbury, do nogi – wrzasnąłem.
Nie miałem jednak nadziei, że ten tchórzliwy pies posłucha. Wtedy w rogu pokoju zobaczyłem solidny drąg. Jeśli to złodziej, to jakoś sobie z nim poradzę. Jeśli zaś duch…
Ciarki przebiegły mi po plecach.
– Przecież duchów nie ma – próbowałem pocieszyć sam siebie.
Co powinienem zrobić? Iść na obchód domu czy też zabarykadować się w pokoju i przeczekać noc?
Od strony nieszczelnego okna zawiał wiatr – leciutko zaskrzypiało. W pokoju było zimno jak cholera. Zacząłem sobie w duchu wyrzucać, że niepotrzebnie wcześniej wietrzyłem sypialnię. A teraz? Chyba powinienem włożyć na siebie jakieś ubranie albo choćby narzucić na ramiona marynarkę. W tej piżamie w niebieskie słoniki musiałem wyglądać jak idiota.
Sekundę później mój wzrok padł na tkwiący w zamku drzwi klucz. Podbiegłem i próbowałem go przekręcić. Okazało się to jednak niemożliwe. I znów ten pisk…
– Jeśli próbujecie mnie przestraszyć, to nic z tego! – krzyknąłem.
Nikt mi nie odpowiedział. Usłyszałem za to… jakby kroki po drugiej stronie drzwi. O, cholera!
– Dzwonię na policję! – ryknąłem mocno już przestraszony, po czym chwyciłem w dłoń komórkę i wystukałem na klawiaturze numer.
Rozległ się spokojny kobiecy głos.
– Połączyli się państwo z powiatową komendą policji. Chwilowo wszystkie stanowiska są zajęte. Proszę czekać na zgłoszenie się oficera dyżurnego.
Może coś mi mówił, ale nie słuchałem…
Ale przecież tamci nie musieli wiedzieć, że trafiłem na automat.
– Dobry wieczór, policja?! – krzyknąłem głośno. – Tak. To ja. Z tego domu pod lasem. Tak, tak, dzwoniłem wcześniej… Już nadjeżdżacie? – udałem, że ogarnia mnie ulga. – To dobrze.
Umilkłem i zacząłem nasłuchiwać. W domu panowała kompletna cisza. A potem usłyszałem, jakby… ktoś przebiegł przez sień, a potem otworzył drzwi na ganek. Trzasnęły z hukiem, a ja przełknąłem głośno ślinę. Spojrzałem w stronę łóżka, ale ten tchórz, Bradbury, nadal pod nim się chował. A ja… dość tego! Człowiek jest mądrzejszy od zwierzęcia i potrafi przezwyciężyć swój strach.
Westchnąłem ciężko i mocniej ścisnąłem w ręku drąg. Zacisnąłem zęby, i unosząc wysoko lichtarz, wyszedłem z sypialni. Drzwi na zewnątrz rzeczywiście były otwarte. Poruszane wiatrem chybotały się na zawiasach w tę i we w tę. Zacząłem się zastanawiać, czy je w ogóle zamknąłem… Nieważne. Teraz w każdym razie podbiegłem i zatrzasnąłem zasuwę.
Wracając, potknąłem się o podwinięty róg dywanu i wyłożyłem się jak długi. Światło wokół zgasło. Znowu rozległ się ten przenikający do szpiku kości wrzask. W mroku na wprost mnie zapłonęły ogniste ślepia. Pamiętam, że szepnąłem wówczas: „To koniec” i… zemdlałem.
Obudziło mnie potworne zimno. Właśnie świtało. Na wprost mnie siedział wielki wilczur, a obok niego czarny kot, który wpatrywał się we mnie intensywnie, jednocześnie ocierając głowę o psią nogę. W domu nie znalazłem żadnych śladów włamania. Zziębnięty wziąłem gorący prysznic. Włożyłem gruby sweter i dodatkowo okręciłem się kocem. Potem głód wygnał mnie do kuchni. Tam znalazłem list od przyjaciela.
„Brat i Bury jedzą z tej samej miski, więc nie musisz się martwić kocimi kaprysami. No i rzecz najważniejsza. Bury jest trochę strachliwy jak na wilczura i co noc zasypia w towarzystwie Brata. Więc nie rozdzielaj ich, bo będziesz miał prawdziwy sajgon”.
Cholera jasna! Przysięgam, że kumpel nie wspominał mi wcześniej o żadnym kocie! A może wspominał, tylko nieuważnie go słuchałem?
Czytaj także:
„Nowy sąsiad uratował mnie przed włamywaczem. To mężczyzna z krwi i kości, nie to co mój mąż, nudziarz i ponurak"
„Mój 80-letni ojciec zgrywał chojraka i chciał bronić sąsiadów przed włamywaczem. Buńczuczny staruszek skończył w szpitalu”
„Myślałam, że syn sąsiadki przyszedł sprawdzić jak się czuję. Okazało się, że ten szczur chciał mnie okraść!”