Kiedy wychodzę rano po zakupy, często spotykam sąsiadkę z pierwszego piętra. Jest to wiekowa już osoba i bardzo samotna, dlatego wykorzystuje każdą okazję, żeby zamienić z kimś słowo. O ile się nie spieszę, zawsze chwilę z nią rozmawiam, a właściwie słucham jej monologu, ponieważ starsza pani lubi mówić o tym, co leży jej na sercu. Zwykle zaczyna mniej więcej tak:
– A słyszała pani...?
I nie czekając na odpowiedź, przystępuje do konkretów.
Dzisiaj chodziło o zaginioną w zeszłym tygodniu dziewczynkę, której mimo usilnych starań dotąd nie odnaleziono. Sąsiadka stwierdziła ze smutkiem, że w dzisiejszych czasach dzieci nie są bezpieczne. Nie to, co kiedyś...
Kiwnęłam głową na znak zgody, choć w głębi duszy wcale tak nie uważam, bo doskonale pamiętam, jak było dawniej. W drodze do sklepu przeniosłam się myślami w świat dzieciństwa...
Chętnie biegałam do sklepu czy kościoła
Był rok 1976. Miałam dziewięć lat, nogi chude jak patyki i mysie, krótko przystrzyżone włosy, które i tak wciąż opadały mi na oczy. Mieszkałam z rodzicami w poniemieckiej kamienicy, w centrum niewielkiego miasteczka na Dolnym Śląsku.
Nie były to dla nas szczęśliwe lata. Pracowała tylko mama. Ojciec interesował się wyłącznie zawartością wiadomej butelki. Głodna, co prawda, nigdy nie chodziłam, ale nasze domowe menu było bardzo ubogie: chleb, margaryna, marmolada, na obiad najczęściej zupa, a poza tym ziemniaki i wszystko, co dało się z nich zrobić – pyzy, kluski, placki, kotlety, purée...
Z chęcią biegałam więc na posyłki, kiedy którejś z sąsiadek zabrakło pieczywa na kolację albo śmietany do pomidorówki. Robiłam to głównie dlatego, że wtedy zawsze mogłam kupić sobie też jakiś owoc czy lizak. Byłam śmiałą, wygadaną i dosyć rezolutną dziewczynką. Nie bałam się rozmawiać z ludźmi, nawet obcymi. Uczyłam się dobrze, do kościoła też nie trzeba było wyganiać mnie siłą.
Tamtego lipcowego poranka wracałam właśnie z pierwszej porannej mszy odprawianej u nas zwyczajowo o szóstej. Pamiętam jak dziś. Śpiąca i głodna szłam żwawo ulicą, dla zabawy podskakując radośnie i śpiewając pod nosem pieśń maryjną. Przeszłam już obok parku, zostawiłam za sobą kino; dochodziłam właśnie do odcinka, gdzie zaczynały się kamienice. Zdążyłam minąć pierwszą bramę, od drugiej dzieliły mnie niespełna trzy metry, gdy nagle rozległy się za mną czyjeś kroki.
Nie zdążyłam się nawet odwrócić. Ktoś mocno zacisnął dłoń na moich ustach, a drugą wykręcił mi ręce i zaskoczoną wepchnął do bramy, a potem do klatki schodowej.
To pewnie jakiś żart. On zaraz mnie puści...
W budynku panowała cisza, jeśli nie liczyć głuchego trzaśnięcia, z jakim zamknęły się za nami ciężkie drewniane drzwi. Pod sufitem pełgał nieśmiały poblask słabej i bardzo brudnej żarówki, a w końcu korytarza ziała czernią otchłań piwnicznych schodów. Nie szamotałam się z napastnikiem – najpierw byłam zbyt zaskoczona, a potem pomyślałam, że to pewnie któryś z mieszkających po sąsiedzku chłopaków robi mi kawał, więc nie ma się czego bać. Często przecież straszyli dziewczęta w podobny sposób.
Ani na moim podwórku, ani na sąsiednich nie brakowało wyrostków, którzy lubili podokuczać młodszym. Nie zamierzałam pokazywać temu głupkowi, że udało mu się mnie przerazić! Zaraz mnie puści. Spokojnie. Jednak choć stałam bez ruchu, domniemany kolega ani myślał ustąpić. Mało tego – zacieśnił uścisk i zaczął popychać mnie w kierunku schodów. Nagle dotarło do mnie, że to nie jest żaden kawał, żaden żart; że ten dyszący za moimi plecami chłopak ma wobec mnie złe zamiary, chce mnie skrzywdzić!
Nie wiedziałam jak, nie miałam jeszcze „o tych sprawach” bladego pojęcia, ale instynktownie czułam, że jeśli dam się wciągnąć do piwnicy, stanie się coś naprawdę strasznego. Z całej siły ugryzłam więc napastnika w palec, a kiedy zaskoczony oderwał dłoń od moich ust, wrzasnęłam z całej siły:
– Ratunku!!!
Mój krzyk, zwielokrotniony echem odbijającym się od pustych ścian, wibrował w powietrzu przez dłuższą chwilę. Wydawało mi się nawet, że to ktoś inny krzyczy, nie ja. Przestraszony napastnik puścił moje ręce i szybko wybiegł z kamienicy. Nie zdążyłam się odwrócić, a już go nie było. Zobaczyłam tylko zamykające się z trzaskiem drzwi. Wszystko to działo się w ułamkach sekundy, a dla mnie trwało wieczność. Nikt z mieszkańców budynku nie zareagował na mój krzyk, żadne drzwi się nie otworzyły. Stałam cała rozdygotana, serce biło mi jak oszalałe.
Dopiero po długiej chwili odzyskałam zdolność ruchu. Poprawiłam wyciągniętą zza paska bluzkę, strzepnęłam spódniczkę, buzię przetarłam dłonią, po czym wyjrzałam ostrożnie na ulicę.
Dzisiaj jest nawet trochę bezpieczniej
W moją stronę akurat zmierzała jakaś staruszka. Zapewne też wracała z mszy, tyle że wolniej niż ja. Ruszyłam za nią, żeby czuć się choć trochę raźniej. Moje serce wciąż jeszcze biło szybko i mocno, tak że nie czułam porannego chłodu. Było mi duszno i gorąco. Odechciało mi się jeść. Ciągle słyszałam swój – nie swój – głośny krzyk…
Do domu dotarłam już bez przeszkód. W milczeniu patrzyłam na skromne śniadanie, które mama postawiła przede mną na stole: ciepłe mleko i chleb, a przed oczami miałam ciemną otchłań tamtych schodów...
Od tamtej pory zawsze już chodziłam wyłącznie drugą stroną ulicy, gdzie nie było bram, tylko wystawy sklepów. Trzymałam się blisko starszych osób i uważnie rozglądałam dokoła. Szerokim łukiem omijałam kamienicę, w której przeżyłam chwile grozy; nawet idąc z kimś, z lękiem patrzyłam na wielkie dębowe drzwi, które kiedyś zamknęły się za mną niczym wieko trumny...
Będąc już całkiem dorosłą osobą, odetchnęłam z ulgą, kiedy w końcu wymieniono je na inne, brzydsze może, ale nowoczesne i otwierane przez domofon.
Dlatego moim zdaniem sąsiadka nie miała racji, mówiąc, że kiedyś było lepiej, bezpieczniej. Po prostu nie mówiło się głośno o takich przypadkach, nie pisało w gazetach. Ale na pewno się zdarzały. Kto wie, czy nie częściej niż dzisiaj, kiedy większość rodziców długo trzyma swoje maluchy pod kloszem, nie puszcza samych na podwórko, odprowadza do szkoły, do kościoła, na zajęcia pozalekcyjne... A i same dzieci są teraz lepiej uświadomione – już pierwszoklasiści uczą się, jak unikać rozmaitych zagrożeń. I nie chodzi tylko o przechodzenie przez jezdnię. Bardzo się z tego cieszę.
Czytaj także:
„Dziwiło mnie, że narzeczona nawet w ciąży pierze mi gacie i chodzi po piwo. To teściowa wmówiła jej, że taka rola kobiety”
„Cieszyłam się jak głupia do sera, bo ta wypacykowana lala obiecała mi kasę. Wstrętna żmija odebrała mi wszystko, co miałam”
„Miałam żyć jak księżniczka na zamku, a skończyłam jak służąca z miotłą. Rodzice są jak wrzody na tyłku, a mąż dokłada kłopotu”