Zostałam projektantką mody

Zostałam projektantką fot. Panthermedia
Nie miałam pracy, za to moje szafy wprost pękały w szwach, pełne przeróżnych starych ciuchów! Wreszcie teraz miałam czas, aby zrobić z nimi jakiś porządek!
/ 29.04.2011 07:56
Zostałam projektantką fot. Panthermedia
Blisko rok bez pracy… Koszmar! Jak słyszałam, że roboty wokół w bród, tylko ludziom robić się nie chce, miałam ochotę gryźć. Nie byłam jakimś leniem czy pasożytem. Po prostu chciałam lubić swoją pracę, czuć się w niej potrzebna, spełniona. Nie zaś kląć co rano przed wyjściem do roboty, a potem odliczać minuty do fajrantu. Dlatego odpadała fabryka, kasa w markecie czy chałupnicze skręcanie długopisów. Przecież miałam wyższe wykształcenie!
Miałam też 44 lata…
Wobec takiego obciążenia przestawały być ważne moje dokonania. Paroletnia przygoda ze szkołą podstawową, późniejszy romans z agencją nieruchomości i wreszcie poważny długoletni związek z biurem podróży. Mimo kłopotów, które zdarzają się w każdym biznesie, lubiłam tę pracę. Uważałam się za... stylistę czasu wolnego! Klienci szukali czegoś specjalnego na wakacje, a ja im doradzałam, pomagałam w spełnianiu marzeń. Fajna to była posada!
Straciłam ją, bo wykupił nas większy kapitał i… to ja przestałam być fajna. Dostałam odprawę, co nie zmieniało faktu, że pozbyto się mnie, stawiając na młodszych, ładniejszych, bardziej energicznych i przebojowych. Pewnie mogłabym się awanturować, iść do sądu, ale… nawet gdybym wygrała, co mi z tego? Pchać się na siłę, gdzie mnie nie chcieli? Miałam swoją dumę!
Tyle że dumą czasu nie zabiję. Najgorsza bowiem na bezrobociu była nuda. Córka studiowała i wpadała do domu jak po ogień. Mąż, który pracował teraz za dwoje, wracał późno. Kot łazęga gdzieś się włóczył, a pies staruszek głównie spał... Więc przez większość dnia zwyczajnie nie miałam do kogo ust otworzyć! Aby nie czuć się bezużyteczną babą, brałam się za wszystkie nudne zadania, dotąd ciągle odkładane.
 
Jesienią odmalowałam piwnicę, płot oraz odnowiłam altankę. Zimą wzięłam się za strych, pawlacze oraz garaż.
Kiedy przyszła wiosna, wypucowałam wszystkie okna i przez ich nieskazitelną gładź rozejrzałam się za nowym wyzwaniem. Boże, co dalej? Czym teraz, zanim pracy w ogródku będzie w bród, zająć mam swoje myśli i ręce?
Mój wzrok padł na… szafę.
Znalazłam! W kwestii ubrań miałam duszę chomika. Nie cierpiałam niczego wyrzucać, bo a nuż się przyda. Poza tym z każdym ciuszkiem wiązała mnie jakaś historia...
Taka filozofia powodowała przepełnienie w szafach, co mąż nieraz mi wytykał, ale teraz się z tego cieszyłam. Porządkując, wahając się, co zostawić, wyrzucić na szmaty, a co komuś oddać,  zajmę sobie czas do lata!
– Co robisz? – spytała Marysia. Wpadła do domu, żeby coś zjeść, a potem znowu pędziła na uczelnię czy gdzieś... Akurat ją obchodziły moje dylematy!
– A jak myślisz? – odburknęłam niezbyt przychylnie. Szczerze mówiąc, sama już nie wiedziałam, co robię.

Siedziałam pośrodku podłogi, zaś wokół mnie piętrzyły się stosy ubrań. Niestety, żadna z kupek nie została dotąd przeznaczona na straty. Okazałam się zbyt sentymentalna...
– Kiedy jestem głodna, to nie myślę. Poczekaj! – córeczka capnęła bułkę, kiść winogron i kawał suchej kiełbasy. Zjadła to wszystko i popiła mlekiem z lodówki.
Niezdrowy miszmasz, ale młodzi mają strusie żołądki. Kolejna wyższość młodości nad starością.
– Już! Napchałam brzuch i… nadal nie ogarniam! – Marysia obrzuciła spojrzeniem podłogę. – Co to ma być? Porządkujesz czy bałaganisz?
– Segreguję… – westchnęłam. – Ale kiepsko mi idzie. Do tej pory jeszcze niczego nie uznałam za zbędne.
– Pomogę ci! – klapnęła na kanapę i pogoniła mnie władczym gestem dłoni. – Dalej, mamuśka! Pokazuj, co tam masz! Na przykład to niebiesko-granatowe giezło. Coś ci zafarbowało w praniu? Na szmaty z tym!
– Nigdy! – obronnym gestem przytuliłam materiał do piersi. – To moja ciążowa sukienka! Uszyłam ją sobie z pieluch tetrowych. Twoich.
– Używanych?…
– Kpij sobie, głupia. Kiedyś nie było pampersów, a pieluchy dostawało się z przydziału. Ale strojów ciążowych też nie było, więc kiedy udało mi się wystać w kolejce ekstra pieluchy, z części uszyłam sobie sukienkę. I ufarbowałam ją, wiążąc tu i ówdzie sznurkiem, stąd te białe koła i jaśniejsze mazy…
– Pokaż. Najlepiej załóż! – zażądała córka. Spełniłam jej kategoryczną prośbę, a ona uznała:
– Hm, nieźle wglądasz. Teraz modne są takie kiecki odcinane pod biustem, w stylu hippie, stylizowane na hand made. Na marginesie, nie wiedziałam do tej pory, że umiesz szyć! – przyjrzała mi się uważniej.
– Owszem, umiem! Dziergać też, choć od dawna nie musiałam się wykazywać! Mama mnie nauczyła... Pani doktor świetnie radziła sobie jako domorosła krawcowa. Nie lubiła tego, ale takie były czasy. Jeżeli chciałyśmy nosić fajne, oryginalne ciuszki, musiałyśmy same je sobie uszyć lub wydziergać, przedtem polując na materiał bądź włóczkę. Albo kombinując z tego, co było – dodałam. – Stąd suknie z pieluch, spódnice z chustek do nosa, jeden nowy sweter zrobiony z trzech starych, nazbyt już wyciągniętych czy zmechaconych…

– Nadal byś umiała? – przerwała mi córka, wyciągając ze środka sentymentalnego stosu sztruksową koszulę.  Ciemnobrązową, męską, z patkami na ramionach i kieszeniami na piersi.
– To zrób coś z tego! Dla mnie. Podoba mi się ten materiał i ten mocny kolor gorzkiej czekolady. Fajny! – założyła koszulę na siebie. – Za szeroka i za długa... Albo za krótka, zależy jak spojrzeć! Czyje to?
– Taty…
– Co? Przecież ojciec nie znosi sztruksu! – prychnęła.
– Mówię o moim tacie, a twoim dziadku. To jego koszula. Kupił ją sobie w Peweksie, a parę miesięcy później… zginął – przełknęłam ślinę wraz z kluchą, która utkwiła mi w gardle.
Minęło 30 lat, a mnie wciąż było trudno rozmawiać o wypadku, w którym straciłam ojca. Po jego śmierci przywłaszczyłam sobie tę koszulę. Spałam z nią, nosiłam po domu i długo zwlekałam z wypraniem. Nie chciałam, aby straciła zapach mojego ojca.
W końcu mama uznała, że trzeba i… wsadziła ją do pralki!
Wtedy zaczęłam w koszuli taty chodzić do szkoły. Była za duża, ale wówczas nie ośmieliłabym się jej przerobić.  Zresztą wystarczyło podwinąć rękawy, ścisnąć w talii paskiem i już! Na studiach chciałam wyglądać bardziej kobieco, seksownie, ze spodni i swetrów przerzuciłam się więc na sukienki. Wtedy sztruksowa, za duża koszula trafiła do szafy. Czasem ją wyciągałam, zakładałam udając, że tata mnie obejmuje…
Głupie, ckliwe? I co z tego. Ta koszula, pomijając zdjęcia i książki, była moją najdroższą pamiątka po ojcu! Dlatego przenigdy bym jej nie wyrzuciła!
Nie mogłabym. A przerobić…? Teraz, po 30 latach? Może już pora, aby zaczęła nowe życie, zamiast powoli umierać w szafie…
– Koszula dziadka na mini dla wnuczki? – mruknęłam do siebie. – Czemu nie? Podoba mi się ta koncepcja.
– Czyli zgadasz się? Nie będzie ci żal? – chyba zaskoczyłam córkę, bo moje przedłużające się milczenie zdążyła już wziąć za odmowę.
– Cóż, łatwo nie będzie! – uśmiechnęłam się. Serce się we mnie radowało na myśl o stojącym przede mną zadaniu.

W końcu ile można sprzątać, tęskniłam do prawdziwych wyzwań!
Wreszcie przyda się maszyna do szycia, zalegająca na strychu.
– Trzeba by zwęzić, dopasować w talii, rękawy obciąć. Patki odpruć i znowu przyszyć, ale tak, aby przytrzymały krótkie rękawki. Nie wiem tylko… – zadumałam się – czy materiału z rękawów wystarczy na plisowaną falbanę, musiałabym sprytnie posztukować albo skorzystać z innego ciucha. Mogłoby być ciekawie... Na przykład z tego! – sięgnęłam do stosu ubrań, wydobywając kraciastą koszulę nocną z flaneli.
Dostałam ją od teściowej i zachowałam ku przestrodze, aby nigdy nikomu nie ofiarować podobnego paskudztwa.
– Ale po co w ogóle falbana? Jeszcze kraciasta… – skrzywiła się Marysia.
– Kratka rozweseli ten brąz – wyjaśniłam. – A falbana sprawi, że będziesz się mogła schylać bez obrazy moralności.
– Postanowione! Zaufaj matce, będzie git majonez! – dodałam.
Córeczka tylko wywróciła oczami.
– Git majonez?… A to co? Mamo, błagam…
No, dobrze! Może na slangu młodzieżowym się nie znałam, ale na przeróbkach artystycznych i owszem! Sukienka wyszła wspaniale! Na tyle fajnie, że córeczka zażyczyła sobie innych kreacji łączonych. Zrobiłam jej spódnicę z dwóch par przykrótkich dżinsów oraz wiosenne wdzianko z bluzy i dwóch przyciasnych swetrów. Moje dziecko chodziło w nowych strojach na zajęcia, robiąc wprost dziką furorę! Aż nie mogłam w to uwierzyć!

Gdy pewnego razu wróciła z zamówieniem od koleżanki na podobne rękodzieło, nie odmówiłam. Oczywiście zaznaczyłam, że podobne nie znaczy takie samo, bo sztukmistrzostwo krawieckie wykluczało sztampową produkcję. Każda sztuka odzieży stworzona z kilku innych ciuszków była niepowtarzalna. Nikt takiej nie miał!
Pewnie dlatego moja popularność wśród koleżanek Marysi rosła. I nie tylko wśród nich. Reklama szeptana działała bez pudła i wkrótce mój nowy sposób na nudę przetrzebił mi szafy. Stałam się bywalczynią lumpeksów, gdzie szukałam bazy do moich „dzieł”. Zachęcona przez Marysię wystawiłam także kilka kreacji na Allegro i… znowu sukces! Jedna z licytacji przeszła moje najśmielsze oczekiwania.
Nim minął rok, założyłam firmę i zatrudniłam dwie pracownice, bo sama nie nadążałam z robotą. Zeszłej wiosny byłam kobietą pozbawioną perspektyw, nadziei i wiary siebie. A teraz?
Choć starsza o rok, czuję się o dekadę młodsza! Tryskam energią i pomysłami. Mam pracę, którą kocham, w której się spełniam. Zarabiam godnie i rosnę w dumę, spełniając kobiece marzenia
o byciu oryginalną. Kto by pomyślał, że znajdę tę idealną dla mnie pracę we...  własnej szafie? Dzięki, tato! Twoja koszula znowu mi pomogła…

Redakcja poleca

REKLAMA