– Mężczyźni nie rosną, oni się tylko starzeją – tak zawsze mawiała moja żona.
Może dlatego, że była wychowana w niezamożnej rodzinie i od wczesnych lat musiała pomagać matce w opiece nad młodszym rodzeństwem, a miała trzech braci, w kuchni, w sadzie… Na „głupstwa”, czyli zabawę, hobby, wypoczynek nie miała czasu. Zawsze była jakaś praca a jak nawet pracy nie było, to należało jej sobie poszukać, bo zbijanie bąków było grzechem, a co najmniej oznaką gnuśnego umysłu. Dlatego przez dwadzieścia siedem lat naszego małżeństwa Krysia zawsze coś robiła.
Zawsze były to rzeczy praktyczne i pożyteczne
Kiedy już ugotowała obiad na trzy dni, zrobiła przetwory na zimę i sprzątnęła dom, zawsze można było jeszcze coś wyprasować, zacerować, zrobić szalik na drutach albo wykrochmalić obrusy. Jeśli wreszcie siadała w fotelu, to nigdy z pustymi rękami. Pamiętam ją, migające w jej rękach druty lub szydełko… Ja miałem obowiązki ogrodnika, usuwałem awarie, przeprowadzałem remonty. Na urlop jeździliśmy rzadko i niedaleko. Krysia uważała to za rozrzutność.
– Nie pracujemy w kopalni, żebyśmy musieli leżeć na plaży – mówiła, kiedy proponowałem choć dwa tygodnie w Ustce albo Władysławowie.
Wolne dni można było przecież wykorzystać z większym pożytkiem: pomalować ściany, ocieplić piwnicę, przebudować altankę śmietnikową. W pierwszych latach po ślubie starałem się kontynuować rozmaite zajęcia, które lubiłem jako kawaler. Umawiałem się ze starymi kumplami na siatkówkę i odnawiałem stare motocykle. Po kilku latach jednak dałem się przekonać, że treningi zajmują zbyt wiele czasu, a przestrzeń w garażu można dużo lepiej wykorzystać na skład sprzętu ogrodniczego. Oraz że, jako żonaty mężczyzna mam już inne obowiązki i inny styl życia.
Bardzo kochałem Krysię i nasze dzieci
Krysia była niezwykle troskliwą i niezmiernie cierpliwą żoną i matką, całkowicie oddaną rodzinie, czułą i ciepłą. My chyba nawet nigdy się nie pokłóciliśmy. Dlatego kiedy trzy lata temu nagle zachorowała na raka, mój świat się kompletnie zawalił. Sprawy potoczyły się szybko – po trzech miesiącach pożegnałem Krysię na cmentarzu i uświadomiłem sobie, że to już nigdy się nie zmieni.
Nie byłem przygotowany do roli wdowca i nie chodzi tu o gospodarstwo domowe. Nie byłem przygotowany do życia bez Krysi. Precyzyjny rozkład naszej wspólnej egzystencji nagle się rozsypał. Nie wiedziałem, co mam robić z czasem, co mam robić dziś, jutro, pojutrze i za tydzień. Uświadomiłem sobie, że to Krysia zawsze organizowała nasze dni. Teraz, choć od momentu wyjścia z pracy sam sobą rządziłem, każdy dzień znikał. Mijał, jakby był minutą. Nie no, wiem, że oczywiście żałoba ma swoje prawa, a mądrzy ludzie mówią „nie da się i nie wolno jej przyspieszać”. Jednak po półtora roku moje dzieci zaczęły się niepokoić.
– Tato, ty nie możesz tak tu dłużej siedzieć – powiedziała Wika, starsza córka. – Marcin i ja mamy swoje życie, ja mam dzieci. Nie możemy się tobą martwić na co dzień. Poza tym ty masz pięćdziesiąt dwa lata, a nie osiemdziesiąt dwa. W tym wieku ludzie opływają świat na łodzi albo zdobywają jakieś ośmiotysięczniki! Błagam, tato, otrząśnij się.
– Nam też bardzo brakuje mamy, ale życie musi się toczyć dalej – wtrącił się syn. – Chcesz tak przesiedzieć resztę życia? Rusz się, wyjdź z domu, idź gdzieś ze znajomymi, choćby na jakiś mecz, spraw sobie jakąś przyjemność, a może przy okazji poznasz kogoś.
Pomysł, że miałbym kogoś poznawać wydał mi się absurdalny. Ale słowa dzieci zapadły mi w pamięć. Faktycznie – nie chciałem się szybko zestarzeć, chodzić po lekarzach i przed dziewięćdziesiątką korzystać z pomocy… Zacząłem od długich spacerów, spróbowałem też biegania. To jednak nie była moja bajka – zawsze nudziło mnie bieganie. Kiedyś byłem nawet niezłym siatkarzem, ale ostatni raz grałem ćwierć wieku wcześniej… Przełamałem się, kiedy przeczytałem, że przy naszym ośrodku sportowym działa siatkarski klub oldboyów.
Ku mojemu zaskoczeniu – przyjęli mnie
Okazało się nawet, że wcale nie jestem najstarszy! Po kilku tygodniach poczułem się pełnowartościowym członkiem drużyny i zauważyłem, że trzy treningi w tygodniu poprawiły mi także formę psychiczną. Miałem nowych kolegów i po raz pierwszy od wieków poszedłem z nimi na piwo. Poczułem się silniejszy, jakby młodszy, a dni przestały pędzić z tak zawrotną szybkością. Porządki w garażu i pewne odkrycie
– No i widzisz, tato? – Wika nie kryła satysfakcji. – Wiedziałam, że to ci dobrze zrobi! Zastanów się, co naprawdę sprawi ci przyjemność, a potem po prostu, zrób to. Nie czekaj, nie kombinuj, tylko od razu działaj.
Nie od razu na to wpadłem. Wieloletni trening sprawił, że na wszystko patrzyłem pod kątem pożytku, wymiernych, praktycznych korzyści. Siatkówka była usprawiedliwiona jako inwestycja w zdrowie i sprawność. Ale przyjemności dla samych przyjemności… No nie, jakoś nie wypada.
Którejś soboty postanowiłem jednak sprzątnąć garaż. Kiedy wyciągnąłem zawartość wszystkich szaf, na ostatniej półce zobaczyłem zakurzoną, ale nigdy nie używaną, skórzaną torbę z metalowymi klamrami i wytłoczonym emblematem. To była motocyklowa sakwa, czyli torba, którą się mocuje na motocyklu typu harley – takim długim i niskim, z wielką kierownicą, tym z amerykańskich filmów.
Kupiłem sakwę tuż przed ślubem z Krysią
Choć nie miałem pojazdu, kolega namówił mnie na okazyjny zakup. Zamierzałem przecież kupić motocykl, więc mogłem równie dobrze zacząć od sakwy. Myślałem, że razem z Krysią będziemy jeździć tym motocyklem nad jeziora, w góry i nad morze… Nic z tego. Krysia nie lubiła motocykli ani jezior. Szybko zresztą pojawiły się dzieci, co ostatecznie odesłało moje motocyklowe marzenia do lamusa. Sakwy było mi żal, bo była pięknie zrobiona z prawdziwej skóry, więc schowałem ją do szafy w garażu. Z kupna motocykla ostatecznie zrezygnowałem, co uradowało Krysię.
– To taka zabawka dla dużych chłopców. Kosztowna i niebezpieczna. Dorośli ludzie się w to nie bawią…
Zaniosłem sakwę do domu, położyłem na kuchennym stole. Wciąż była w doskonałym stanie, wystarczyłoby ją tylko trochę oczyścić… Znalazłem płyn do renowacji skóry i za pomocą wacików delikatnie wypolerowałem znalezisko. Sakwa była piękna. Taka jak wtedy, kiedy ją kupiłem – przekonany, że za chwilę zamocuję ją na swoim harleyu. Nagle poczułem tę samą młodzieńczą frajdę. Nawet więcej. Wtedy marzyłem o takim motocyklu, ale rozpaczliwie brakowało mi pieniędzy, żeby kupić nawet używany pojazd.
Teraz było inaczej. Miałem pieniądze
I wiedziałem, że jeśli tylko zechcę, następnego dnia mogę wyjechać z salonu nowiuśkim motocyklem… Całą noc walczyłem ze sobą. Rano obudziłem się niewyspany i zmęczony, ale zdecydowany i spokojny. Następnego dnia była sobota. Wsiadłem w samochód i pojechałem do dużego miasta, gdzie swój sklep ma słynny producent motocykli. Nie wahałem się, nie zastanawiałem. Po prostu wszedłem i wskazałem sprzedawcy ten model, który najbardziej mi się podobał. Załatwianie papierów, kupno kasku i gustownego wdzianka – to zajęło dwa tygodnie. Ale po tym czasie przed moim domem stanął już przepiękny motor. Stopniowo uczyłem się tej maszyny, okoliczne drogi każdego dnia pokonywałem coraz szybciej i pewniej. Aż przyszedł dzień, gdy po raz pierwszy od dawna poczułem się szczęśliwy…
Tydzień później zapisałem się do klubu harleyowców. Motocykliści lubią jeździć grupami. Taka jazda bywa dużo bezpieczniejsza, ale chodzi raczej o wspólne przygody. Odkrywanie nowych miejsc, dzielenie się radością podróży. A kiedy jedziesz ramię w ramię z takimi samymi wariatami jak ty, masz niezwykłe poczucie wspólnoty. I chyba ta wspólnota była tym, czego potrzebowałem najbardziej. Klub liczył wraz ze mną dwadzieścia sześć osób i wbrew pozorom nie było to czysto męskie towarzystwo. Oczywiście, nas – mężczyzn, było aż dwudziestu czterech, ale były także dwie kobiety.
Nie od razu ją poznałem
Ta śliczna, długonoga blondynka nie miała nawet trzydziestki i trzy czwarte kolegów, w większości dużo od niej starszych, dałoby się pokroić za jakiekolwiek bliższe kontakty. Niestety – Julka miała narzeczonego i moim kolegom pozostawało tylko rzucanie rozmarzonych spojrzeń w jej kierunku na postojach. Mnie to nie dotyczyło – od śmierci Krysi nie istniały dla mnie żadne kobiety. Drugą panią w klubie była Iwona. Koledzy opowiedzieli mi, że ma około pięćdziesiątki, a w klubie działa nieprzerwanie od dwudziestu paru lat.
Jak się dowiedziałem, to jedna z osób, bez których klub nie byłby tym, czym jest. Iwona to pełna energii, doskonała organizatorka – wszyscy motocykliści mówili o niej z dużym szacunkiem i sympatią. Niestety, od kilku tygodni nie uczestniczyła w niedzielnych rajdach pod miasto. Trzy razy do roku Iwona miała sześć niedzielnych dyżurów pod rząd. Lekarka. Którejś kolejnej niedzieli jak zwykle zaparkowałem swój motocykl na miejscu zbiórki. Andrzej, sympatyczny brodacz w moim wieku, zobaczył mnie i już z daleka zawołał.
– Hej, Włodek, podjedź tu, szefowa chce poznać tego nowego!
Zaparkowałem motocykl. Wyłączyłem silnik i zdjąłem okulary. Naprzeciwko mnie stała niewysoka szatynka w skórzanym kombinezonie. Serce mocno mi zabiło. Poznałem ją od razu, a ona poznała mnie.
– Włodek? Nie do wiary… – Iwona odezwała się pierwsza.
Musiałem mieć strasznie głupią minę, i jeszcze powiedziałem coś wyjątkowo głupiego:
– Iwona? Ta Iwona? Rany, nie powiedzieli mi, że to ty…
Oboje musieliśmy dziwnie wyglądać, bo Andrzej szybko powiedział, że w takim razie on zostawi nas samych, i błyskawicznie się oddalił. Szczerze mówiąc, ledwo ten fakt zarejestrowałem, skupiony na Iwonie.
– Słyszałam o śmierci twojej żony. Tyle lat razem… Bardzo mi przykro.
Wypadało zapytać, więc zapytałem, co u niej
Powiedziała, że jest pięć lat po rozwodzie, dzieci już na swoim.
– Mieszkam sama, tam gdzie wtedy. Rodzice nie żyją, mój były i ja po rozwodzie zostawiliśmy mieszkanie dzieciom, więc ja wróciłam na stare śmieci. Pamiętasz jeszcze? Tam, gdzie do mnie przychodziłeś…
Jak mógłbym nie pamiętać. Jak mógłbym zapomnieć. Iwona była moją pierwszą szkolną miłością. Pierwszą dziewczyną, którą pocałowałem. Chodziliśmy ze sobą trzy lata. I jeździliśmy na motorze – poczciwym polskim WSK, który sam wyremontowałem. Potem Iwona wyjechała na studia do innego miasta. Mieliśmy jechać razem, ale ja zawaliłem egzaminy. Poszedłem do pracy, a później już nie umiałem się zmobilizować. Poza tym w tej pracy poznałem Krysię. Krysia była obok, Iwona daleko. Wiadomo, jak to jest. Zakochałem się. W dodatku Krysia szybko wzięła sprawy w swoje ręce. Ani się obejrzałem, kiedy nasz ślub stał się czymś oczywistym.
– No pewnie, że pamiętam. Wszystko pamiętam – powiedziałem. – Ale co ty tu robisz? W tym klubie, z tymi wszystkimi facetami?
Iwona uśmiechnęła się a ja przypomniałem sobie, jak bardzo lubiłem kiedyś ten uśmiech.
– Naprawdę nie zgadłeś? Dlaczego mężczyznom trzeba wszystko tłumaczyć… To przecież ty pokazałeś mi motocykle. Uwielbiałeś jeździć, reperowałeś stare modele… No i ty zniknąłeś, a one zostały. Polubiłam je chyba bardziej od ciebie, bo przez ostatnie ćwierć wieku jakoś nie było cię widać na naszych spotkaniach…
Opowiedziałem Iwonie o swoich motocyklowych marzeniach, które przepadły w zderzeniu z życiem rodzinnym i poglądami Krysi na „zabawkę dla dużych chłopców”. No i o tej sakwie, którą znalazłem w garażu… Iwona pokiwała głową.
– Karol nienawidził mojego motocykla. Nie prowadził nawet samochodu i ciągle mówił, że się o mnie boi, że to takie niebezpieczne. No pewnie, że niebezpieczne… Ale cudowne! Przez lata miałam potworne poczucie winy. On mnie tak kocha, a ja taka podła… Aż wreszcie zrozumiałam. To nie była miłość, tylko zazdrość i potrzeba kontroli. Miłość to gotowość do uszczęśliwienia tego drugiego – nawet kosztem swojego komfortu.
Chwilę milczała, zanim dodała:
– Nie chcę cię urazić, ale… może twoja żona miała tak samo. No nic. Ruszamy?
Ruszyliśmy. Potem ruszaliśmy każdej niedzieli – koło w koło… I choć w pierwszej chwili się przed tym broniłem, w końcu zrozumiałem, że Iwona ma rację – zaborczość mojej żony pomyliłem z wielką miłością. Uświadomiłem sobie, że Krysia podporządkowała swoim lękom całe nasze życie, a ja oszukiwałem się na potęgę. Wszyscy to widzieli, nawet nasze dzieci, tylko nie ja. Po paru tygodniach zrozumiałem także coś jeszcze. To Iwona była największą miłością mojego życia, ale byłem zbyt smarkaty, żeby to zrozumieć. Od początku doskonale do siebie pasowaliśmy, a to się w życiu rzadko zdarza. Niestety, nie umiałem wtedy tego docenić.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”