Nigdy nie kłóciłem się z żoną na temat wychowywania Karinki. Raz, że spokojny ze mnie facet i ktoś naprawdę musi mnie wkurzyć, żebym podniósł głos, dwa, że nie miałem ku temu najmniejszych powodów.
Małgosia była wręcz idealną matką
Poświęcała córeczce cały wolny czas. Ja po powrocie z pracy marzyłem tylko o tym, by wszyscy zostawili mnie w świętym spokoju. A ona? Bawiła się z małą, czytała bajki, dużo z nią rozmawiała. Nie traciła nerwów nawet wtedy, gdy córeczka zamęczała ją tysiącem pytań typu: A dlaczego? A po co? Ja już przy którymś z kolei miałem dość. A ona odpowiadała z uśmiechem. Czasem zastanawiałem się, skąd ma tyle siły i cierpliwości?
Karinka do 7. roku życia miała naprawdę szczęśliwe, beztroskie dzieciństwo. Ale potem wszystko się zmieniło. Zacznę od tego, że żona była kiedyś tenisistką. Nie znaliśmy się wtedy jeszcze, ale od jej przyjaciółki z lat szkolnych słyszałem, że harowała jak wół, by grać coraz lepiej. Inne dziewczyny biegały na randki, dyskoteki, spotykały się na babskie ploteczki. Ona w tym czasie trenowała. Pojawiała się na korcie przed lekcjami i po. Cel był tylko jeden: występy i zwycięstwa w turniejach wielkoszlemowych. Marzyła, że kiedyś zostanie najlepszą tenisistką na świecie. I miała na to ponoć spore szanse, bo nie brakowało jej ani talentu, ani wytrwałości.
Niestety, gdy któregoś dnia szła na trening, potrącił ją samochód. Przeżyła, ale trafiła do szpitala połamana i poharatana. Kości co prawda się zrosły, rany zagoiły, ale kariera legła w gruzach, bo Małgosia nigdy już nie odzyskała pełnej sprawności. Funkcjonowała normalnie, ale o zawodowym uprawianiu sportu nie było już mowy.
Na szczęście, jakoś się z tym pogodziła
Gdy ją poznałem, była pilną studentką anglistyki planującą otwarcie własnej szkoły językowej. Nie chodziła na kort, żeby pograć dla zdrowia, nie chciała wspominać czasów, kiedy jeszcze trenowała. Gdy próbowałem pociągnąć ją za język, tylko machała ręką.
– Daj spokój, nie ma o czym mówić. Było, minęło – odpowiadała za każdym razem.
Byłem więc przekonany, że marzenia o wielkiej karierze w tenisie kobiecym zupełnie wywietrzały jej z głowy. Okazało się jednak, że nie do końca. Zaczęło się bardzo niewinnie. Pewnego wrześniowego wieczoru Małgosia oświadczyła, że zapisała Karinkę do znanej w mieście szkoły tenisa. Córka poszła wtedy do podstawówki.
– Poważnie? Kto to wymyślił? Ty czy ona? – zapytałem.
– Razem. Opowiedziałam jej, jak to kiedyś biegałam na kort i jaka czułam się wtedy szczęśliwa, no i powiedziała, że też chce spróbować.
– W porządku, ale czy to nie za wcześnie? Karinka jest jeszcze za mała na wyczerpujące treningi – miałem wątpliwości.
– Nie przesadzaj! Już 5-latkom daje się rakietę do ręki. Poza tym to bardziej zabawa, więc na pewno sobie poradzi. Chyba lepiej, żeby się ruszała, niż siedziała przed komputerem i przybierała na wadze – odparowała.
– No nie wiem, może jeszcze poczekamy kilka miesięcy, zobaczymy, jak mała będzie sobie radzić z nauką… – kręciłem nosem.
Ale żona szybko mi przerwała.
– Nie ma mowy. Poruszyłam niebo i ziemię, żeby ją przyjęli, bo liczba miejsc w szkółce jest ograniczona, a chętnych dzieciaków nie brakuje. Im wcześniej przyzwyczaimy ją do aktywności fizycznej, tym lepiej dla niej – oświadczyła tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Zgodziłem się, bo doszedłem do wniosku, że w sumie ma rację. Wszyscy wokół mówili, że dzieciaki za mało się ruszają, zbyt dużo czasu spędzają przy komputerze czy telefonie. I przez to częściej chorują, mają wady postawy. Pomyślałem, że jak Karinka poodbija sobie piłeczkę z innymi dziećmi, to jej to tylko na zdrowie wyjdzie. Córka zaczęła chodzić na treningi. Najpierw 2 razy w tygodniu, z czasem 3 i 4. Ale żonie to nie wystarczało.
Uważała, że córka musi ćwiczyć więcej
Kupiła więc sobie rakietę i sama z nią trenowała. Rano zabierała ją do parku na bieg, wieczorami na kort. Bywało, że córeczka nie miała już siły ani czasu na nic innego. Nieraz widziałem, jak zasypia nad lekcjami. Któregoś wieczoru, gdy po powrocie z pracy zobaczyłem, że Karinka znowu prawie podpiera się nosem, nie wytrzymałem.
– Słuchaj, czy ty przypadkiem nie przesadzasz z tymi treningami? To miała być tylko zabawa! A ty każesz jej harować ponad siły. Zobacz, jak ona wygląda! Jakby się miała zaraz przewrócić – krzyknąłem.
Małgosia spojrzała na mnie zdziwiona.
– Co ty za bzdury opowiadasz, Szymon! Niczego jej nie każę! Ona sama chce. Świetnie się razem bawimy, prawda, Karinko? – zwróciła się do córki.
– Tak, tak, tatusiu. Wszystko w porządku. Uwielbiam grać w tenisa. A zmęczenie zaraz mi przejdzie. Nie krzycz na mamę. Ona chce dobrze – uśmiechnęła się.
Wyglądało na to, że treningi rzeczywiście sprawiają jej olbrzymią frajdę. Harówka przyniosła efekty. Córka zaczęła wyjeżdżać na zawody, odnosić pierwsze sukcesy. W 4. klasie była jedną z czołowych tenisistek w swojej grupie wiekowej. Małgosia zostawiała szkołę językową na głowie wspólniczki i jeździła z Karinką na wszystkie imprezy.
Przeżywała mecze bardziej niż córka
Kiedy córka wygrywała, żona promieniała szczęściem, świętowała i opowiadała wszystkim wokół, jakie ma wspaniałe dziecko. Gdy zajmowała dalsze pozycje, wpadała w złość. Krzyczała, że mogła się bardziej postarać, szybciej biegać, mocniej serwować, lepiej wykończyć backhand czy forehand. Nie podobało mi się to, bo po każdej takiej krytyce córka zamykała się w pokoju i płakała.
– Dlaczego tak nawrzeszczałaś na nasze dziecko? Zaraz się biedna popłacze – zapytałem, gdy znowu wytknęła córce błędy.
– Wcale nie wrzeszczę, tylko motywuję do większego wysiłku. A łzami się nie przejmuj. Płacze, bo nie lubi przegrywać. Jest bardzo ambitna i musi jakoś odreagować – odparła.
Uwierzyłem, bo dlaczego miałem nie wierzyć? Sam źle znosiłem porażki i nieraz uroniłem łzę, gdy coś mi nie wyszło, choć przecież jestem facetem. A Karinka miała dopiero 11 lat… 2 miesiące temu córka pojechała na pierwsze po pandemicznej przerwie zawody rangi krajowej. Zajęła 5. miejsce. Żona spodziewała się podium, więc była zdruzgotana.
– Nie mam pojęcia, co się z nią stało. Ruszała się jak mucha w smole, popełniała szkolne błędy. W ogóle grała tak, jakby zupełnie nie zależało jej na zwycięstwie – opowiadała mi potem.
– Słuchaj, a może ona po prostu już nie chce grać w tenisa? Może jej się to znudziło? Albo przestało podobać? – przerwałem jej.
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Co ty za bzdury opowiadasz! To niemożliwe! Tenis nie może się znudzić! Tenisa nie można nie kochać! To najwspanialszy sport na świecie. Karina będzie grać i wygrywać. Zdobędzie sławę, pieniądze. Już ja tego dopilnuję! – krzyknęła.
Przeraziłem się nie na żarty, bo miała obłęd w oczach. Przyszło mi wtedy do głowy, że córka wcale nie chce być mistrzynią, że spełnia marzenia mamy, a nie swoje.
Ta myśl nie dawała mi spokoju
Chciałem zapytać o to Karinę, ale jakoś nie było okazji. Dopiero 3 dni temu udało się nam porozmawiać. Tak szczerze, sam na sam, bo Małgosia poszła do fryzjera i wiedziałem, że spędzi tam ze 3 godziny. Córka początkowo uchylała się od odpowiedzi, kręciła, ale ja się nie poddawałem. Pytałem, prosiłem, by niczego nie ukrywała. Bo cokolwiek by się działo, stanę po jej stronie. W końcu się otworzyła.
– Wiesz, jaka jest prawda, tato? Ja nienawidzę tenisa. Na samą myśl, że mam iść na trening, robi mi się niedobrze. Na początku to mi się nawet podobało. Ale jak mama zaczęła coraz więcej ode mnie wymagać, coraz bardziej naciskać, to chciałam zrezygnować – wyznała mi.
– O Boże, dlaczego jej o tym nie powiedziałaś, kochanie?
– Powiedziałam, tato. Ale mama wtedy strasznie na mnie nakrzyczała. Stwierdziła, że mam tenis we krwi. I jak zmarnuję talent, to ona mi tego nigdy nie wybaczy. Więc robiłam, co mi kazała, bo nie chciałam, żeby się ode mnie odwróciła, przestała mnie kochać. Ale już nie mogę… Naprawdę nie dam rady… Pogadasz z nią? Może uda ci się ją jakoś przekonać? – patrzyła na mnie błagalnie.
– Oczywiście, że pogadam. Jeszcze dziś. I nie martw się, więcej nie będziesz musiała chodzić na treningi. Koniec z tenisem – przytuliłem ją.
Było mi głupio, że przez tyle lat byłem ślepy i nie zauważyłem, że moja córka cierpi.
– A jak mama się jednak nie zgodzi? Będzie na mnie zła?
– To dotąd ją będę przekonywał, aż ustąpi. Nie pozwolę, by cię dłużej zmuszała do gry. Możesz być o to spokojna – uśmiechnąłem się, choć w głębi duszy czułem, że czeka mnie bardzo ciężka przeprawa.
Było tak, jak się spodziewałem
Gdy powiedziałem Małgosi, że nasza córka chce zrezygnować z tenisa, a ja się na to zgodziłem, wpadła w szał.
– Mowy nie ma! Karina ma talent, wielką karierę przed sobą. Nie pozwolę, by wszystko zaprzepaściła! Tyle lat na to ciężko pracowała! – krzyczała.
– Nie tylko pozwolisz, ale jeszcze przeprosisz gorąco za to, że ją zmuszałaś do treningów. Wiesz, dlaczego ciągle grała? Bo myślała, że jak przestanie, to się od niej odwrócisz, nie będziesz jej kochać. Wiesz, że to szantaż emocjonalny? – zagrzmiałem.
– Jaki szantaż! Po prostu myślałam o jej dobru, chciałam, by wdrapała się na szczyt. Mnie się nie udało przez ten wypadek…
– Postanowiłaś więc przerzucić swoje niespełnione marzenia na nią, tak? – dokończyłem za żonę. – A nie przyszło ci do głowy, że może mieć inne? Własne?
– Na pewno nie! Karinka kocha grać! Wiem, bo ma to po mnie! – wrzasnęła i z impetem otworzyła drzwi do pokoju córki. – Powiedz, kochanie, że ojciec bredzi, że wcale nie chcesz przerwać treningów – wpatrywała się w nią z napięciem.
– Chcę, mamo. Przykro mi, bo wiem, że cię zawiodę, ale mam już dość. Chcę się bawić, chodzić do kina, cieszyć życiem jak moje koleżanki, a nie wylewać pot na korcie. To nie dla mnie – wykrztusiła córka.
– Kochanie, daj spokój… To tylko chwilowy kryzys, załamanie po przegranej. Wiem, że porażka boli, zniechęca… Ale jak się porządnie weźmiesz do pracy, to następnym razem wygrasz, zobaczysz – nie poddawała się Małgosia.
– Nie wygra, bo już nigdy nie zagra. I musisz się z tym pogodzić. Nawet jak ci się to nie podoba – uciąłem i wyciągnąłem żonę z pokoju Kariny.
Uznałem, że czas najwyższy zakończyć tę dyskusję
Od tamtej burzliwej rozmowy w naszym domu panuje, delikatnie mówiąc, nie najlepsza atmosfera. Karina wspierana przeze mnie, konsekwentnie odmawia chodzenia na treningi, a Małgosia ciągle nie może uwierzyć, że to nie koszmarny sen. Gdy mnie nie ma w pobliżu, przekonuje córkę, prosi, namawia, grozi… Nie przynosi to żadnych efektów, więc wyładowuje złość i rozczarowanie na mnie. Twierdzi, że to ja namieszałem Karinie w głowie, że przeze mnie córka wpakuje się w kłopoty, bo zamiast spędzać czas na treningach, zacznie włóczyć się po mieście. A wiadomo, że to niczym dobrym się nie skończy.
Milczę, bo nie chcę się z nią kłócić. Jak już wspomniałem na początku, jestem spokojnym facetem i rzadko podnoszę głos. Ale wtedy musiałem zapomnieć o tej zasadzie i stanąć w obronie swojego dziecka. Nie mogłem pozwolić, by nadal cierpiało i jest mi wstyd, że nie zareagowałem wcześniej. A żona? Mam nadzieję, że z czasem zrozumie, że nie wolno przerzucać własnych, niespełnionych ambicji na dziecko. I przypomni sobie, że była kiedyś dobrą i troskliwą mamą, która sprawiła, że nasza córka miała beztroskie, szczęśliwe dzieciństwo. A wtedy przeprosi Karinę i powie, że pogodziła się z jej decyzją… Jest to potrzebne nam wszystkim.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”