To był zwyczajny poranek… A przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki nie spotkałem tego dnia człowieka, który na zawsze odmienił moje życie.
Miałem całonocny dyżur w szpitalu na oddziale ratunkowym. Jak zwykle był niezły młyn; złamania, zwichnięcia, stłuczenia, kilka wypadków samochodowych, na szczęście niezbyt groźnych. Normalka... Całą noc był ruch jak w markecie przed długim weekendem, nie miałem czasu na myślenie i martwienie się.
A było czym się martwić…
Moja żona przygotowała papiery rozwodowe
To koniec naszego małżeństwa. Z sarkazmem dodała, że ponieważ nie mamy ani dzieci, ani majątku – nie ma też o co się kłócić i czego dzielić, więc możemy się rozstać jak „dorośli ludzie”. Argumenty – te same co zawsze. Do tej pory występowały tylko w kłótniach, ale pozostawały niezmienne od lat.
Brak dzieci, brak majątku, brak perspektyw, brak czasu dla niej; nic tylko szpital, dyżury, pacjenci, praca… Nie potrafiłem jej wytłumaczyć, że praca jest dla mnie ważna, ale przecież nie najważniejsza, że nie uciekam od małżeństwa, od obowiązków, od rodzicielstwa.
Starałem się zapewnić nam byt
Ale jako anestezjolog zarabiałem tyle, ile zarabiałem, a prywatnego gabinetu, wzorem moich kolegów z innych specjalności, nie mogłem przecież otworzyć – bo co niby miałbym tam robić?
Usypiać pacjentów na zamówienie? Prawdę mówiąc – zaczynałem też powoli mieć dość takiej sytuacji. Wieczne pretensje Małgosi wcale nie ułatwiały mi życia. I tak jak na początku w zasadzie się z nią zgadzałem, tak teraz, po pięciu latach małżeństwa, przestałem się tłumaczyć. I przestałem się zgadzać, w odruchu samoobrony i w wyniku narastającej frustracji. Zacząłem za to poważnie brać pod uwagę ewentualność rozwodu.
Owszem, kiedyś się nawet kochaliśmy, nasz związek powstał przecież z miłości, nie z rozsądku, ale… jakaś słaba ta miłość była, bo szybko przeszła najpierw w obojętność, potem w niechęć, a na koniec – w gniew, bo nie chcę użyć słowa: nienawiść.
Kłótnie z byle powodu, moje dodatkowe dyżury, jej coraz dłuższe wyjazdy w delegacje... Oddalaliśmy się od siebie z prędkością światła.
Skończyłem dyżur o ósmej, ale jeszcze przez dobry kwadrans siedziałem w szatni.
Po pracy refleksje wróciły ze zdwojoną siłą
Może rozwód jest dobrym rozwiązaniem? Może nie ma sensu męczyć się we dwoje, skoro możemy się męczyć osobno? Dobra – chce rozwodu? To niech ma! Nie będę sam ciągnął tego wózka…
Przebrany w „cywilne” ciuchy, ruszyłem w kierunku wyjścia. Przechodząc przez izbę przyjęć, odruchowo rozejrzałem się wokoło. Chciałem się upewnić, że zostawiam po sobie wszystko co najmniej w takim stanie, w jakim było przed moim przyjściem.
W poczekalni mnóstwo ludzi, pielęgniarki zdenerwowane, bieganina, krzątanina, jak zwykle. Dochodziłem już do drzwi, kiedy kątem oka dostrzegłem starszego, bardzo nobliwie wyglądającego pana, który wyraźnie poddenerwowany wykłócał się o coś z jedną z pielęgniarek.
Pomyślałem sobie, że to już nie moja sprawa, że skończyłem dwunastogodzinną harówkę i pora wracać do domu. Do domu? Zreflektowałem się, że właściwie nie mam do czego wracać, więc czemu nie pomóc koleżance… Zawróciłem i energicznym krokiem, tak jakbym nie miał za sobą dwunastu godzin pracy, podszedłem do nich.
Pielęgniarka na mój widok westchnęła teatralnie i zdecydowanym gestem przerwała mężczyźnie gniewną tyradę.
– Panie doktorze – zwróciła się do mnie – mam tu bardzo pilny przypadek.
– W czym problem? – zapytałem z uśmiechem.
Starszy pan odwrócił się w moją stronę i zlustrował mnie
– Pan jest lekarzem? – spytał nieufnie.
– Po dyżurze… – wyjaśniłem brak kitla, stetoskopu i innych akcesoriów mojego fachu.
Mężczyzna wyraźnie się odprężył. Spojrzał na mnie nawet jakoś tak przychylniej, z nadzieją i z wiarą zarazem.
– Panie doktorze – zaczął błagalnie – niechże pan mi pomoże…
– W czym problem? – powtórzyłem swoje pytanie.
– Bo widzi pan… przyszedłem na ósmą na zdjęcie szwów – na dowód swej prawdomówności wyciągnął w moją stronę lewą rękę. – A pani mówi, że nie ma w tej chwili wolnych lekarzy, więc muszę czekać do dziewiątej… A na dziewiątą mam ważną sprawę. Bardzo ważną… Błagam, niech mi pan pomoże…
Pielęgniarka zerknęła na mnie i uśmiechnęła się porozumiewawczo.
– Która sala zabiegowa jest wolna? – zapytałem.
Właściwie to była błahostka. Skaleczenie na dłoni mężczyzny zagoiło się bardzo ładnie i nic nie stało na przeszkodzie, by zdjąć szwy i założyć tylko mały opatrunek. Wyciągając instrumenty do zabiegu, spytałem:
– A jaką to ważną sprawę ma pan do załatwienia?
Starszy pan spoważniał. A potem uśmiechnął się promiennie.
– Chcę zdążyć na dziewiątą do szpitala, żeby nakarmić chorą żonę. Codziennie o dziewiątej zachodzę do niej, więc nie widzę powodu, czemu dziś miałoby być inaczej. Zdębiałem. Też mi ważny powód! Jakby żonie w szpitalu groziła co najmniej śmierć głodowa…
– A co żonie dolega? – wolałem się upewnić.
– Ma Alzheimera.
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem
A potem zaśmiałem się nerwowo.
– No to nawet jak się pan spóźni, nic wielkiego się nie stanie. Żonie nie będzie to przeszkadzać – zażartowałem.
Chyba naprawdę byłem mocno zmęczony, przez co zdecydowanie mniej wrażliwy. Starszy pan stał się nagle poważny.
– Nie, nie będzie jej to przeszkadzać… – powiedział cicho.
Coś w jego głosie kazało mi też spoważnieć.
– Bo wie pan… moja żona nie poznaje mnie od prawie pięciu lat. Nie pamięta mnie, nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, kim jestem…
– W zaawansowanym stadium choroby to się zdarza… – potwierdziłem. – Ale czemu codziennie? Czemu się pan tak zadręcza? Pięć lat, dzień w dzień… odwiedzać kogoś, kto nawet nie pamięta pana imienia… – wyrwało mi się i zaraz skarciłem się w duchu.
Bo w zasadzie to nie była moja sprawa. A tego starszego mężczyznę zapewne nie obchodziły moje problemy z Małgosią, które sprawiły, że przestałem wierzyć w miłość i przysięgę: „i nie opuszczę cię aż do śmierci”. Ale właściwie czemu?
Czy ktoś obiecywał, że będzie łatwo?
Wręcz przeciwnie. Nieraz słyszałem, że małżeństwo to ciężka praca we dwoje.
– Pan jest młody, pan tego nie zrozumie… Przecież nie chodzi wcale o to, że ona nie pamięta, że nie wie, kim jestem. Ważne, że ja pamiętam, kim ona jest. Pamiętam i nigdy tego nie zapomnę…
Zamilkł, a oczy wyraźnie mu się zaszkliły. A potem dodał:
– To z nią byłem szczęśliwy przez całe życie.
Nie powiedziałem już nic więcej. W milczeniu skończyłem zdejmowanie szwów, założyłem opatrunek i spojrzałem na zegarek.
– Zdąży pan – powiedziałem cicho.
Stałem w oknie gabinetu zabiegowego i patrzyłem, jak starszy pan dziarskim krokiem zmierza przez parking. I pomyślałem, że to jest właśnie prawdziwa miłość. Miłość, o której każdy marzy, ale nie każdy ją ma…
A potem podjąłem decyzję. Życie może nie dać mi drugiej szansy, więc muszę wykorzystać tę pierwszą. Muszę zawalczyć – choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobię w naszym związku. Wyszedłem ze szpitala i kupiłem bukiet czerwonych róż, a potem wróciłem. Do domu. Póki jeszcze go miałem…
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”