– Halina, co ty wyprawiasz?! – krzyknąłem na żonę. Wiem, że nie powinienem, jednak naprawdę nie potrafiłem się powstrzymać.
Właśnie byłem świadkiem, jak do pięknych pomidorów dorzuciła klientowi jednego nadającego się na zupę. Ewentualnie.
– Nie będę niczego marnować – odpowiedziała z zaciętą miną.
Mało mnie szlag trafił. W końcu ciężko i uczciwie pracowałem na to, co mam. I nie pozwolę, żeby ktokolwiek zepsuł mi opinię! Zwłaszcza własna żona.
– Skoro jesteś taka gospodarna, mogłaś sama go zjeść. Albo wypić – zakpiłem, chociaż do śmiechu mi nie było. – Przecież on więcej do nas nie wróci, jak się zorientuje, że mu przecier wcisnęłaś zamiast porządnego pomidora! Tego brakuje, żeby zaczął rozpowiadać, że sprzedajemy nieświeży towar! Co cię napadło, kobieto?
Nie jestem już najmłodszy, dawno przekroczyłem pięćdziesiątkę. Od lat utrzymujemy się z własnego biznesu. Mamy w mieście powiatowym cztery warzywniaki, ale zaczynaliśmy z żoną od jednego straganu. Ostatnio kryzys dopadł również i nas, i gdyby nie to, że mamy aż cztery punkty, pewnie nie wyszedłbym na swoje.
Postawiłem na jakość towarów
Klient oszczędny się zrobił, a zarazem wybredny – ma fanaberie, wymagania. Konkurencja duża, a zdobyć dobry towar wcale nie jest łatwo. Zmieniły się też ludzkie zwyczaje. Większość woli podjechać do marketu, gdzie da się blisko wejścia zaparkować i kupić wszystko naraz: majtki, ser żółty, kredki, garnek, chleb, masło, farbę do włosów, szampon, kiełbasę i jeszcze jabłka.
Ja ich nawet rozumiem; jak się pracuje do późna, to komu chce się jeszcze bawić w robienie zakupów na mieście. Chodzenie od sklepu do sklepu, siatki ciężkie, czas goni, dzieci płaczą. A oferta taka sobie. I jeszcze z parkowaniem samochodu są problemy.
Mimo tej trudnej sytuacji ja akurat nie narzekam, bo jednak daję sobie radę. Ale nic za darmo: mam, bo dbam. To bardzo prosta zasada, w handlu zwłaszcza. Kiedy się człowiek stara, gdy wyrobi sobie markę, a klient wie, że z niego nie zedrę i szajsu mu nie wcisnę – to wróci. A tu rodzona żona wywija mi taki numer. Co ja mówię?! Nie tylko mnie, ale sobie również! Przecież to jej pieniądze, tak samo jak i moje.
Mimo to szła w zaparte:
– Przejedziesz się na tej swojej jakości.
– O co ci chodzi?
– Posiedź jeden dzień w sklepie, to zrozumiesz! – prychnęła Halina.
– A kto pozostałych sklepów dopilnuje? A towar sam się przywiezie?
– Wypchaj się tym swoim wysokojakościowym towarem! Może wtedy przejrzysz na oczy. Ludzie nie chcą śliweczek bio w cenie złota. Chcą i zdrowo, i tanio.
– Głupoty opowiadasz!
Coraz bardziej działała mi na nerwy, ale starałem się zachować spokój.
Faktycznie: żeby przyciągnąć klientów, postawiłem ostatnio na lepszy towar. Warzywa, owoce, bakalie, kasze – wszystko zdrowotne, ekologicznie uprawiane, z nieskażonych terenów.
– Głupoty?! – zaperzyła się żona. – Twoim zdaniem psujące się pomidory to głupoty? Pewnie. Niech leżą, niech się psują, ważne, że zdrowiutkie, prawda? Ten jeden, który dorzuciłam klientowi, też był eko. Uważam, że zbytnio mu nie zaszkodzi, skoro taki zdrowy.
Teraz to już się porządnie zdenerwowałem. Bo wykręcała kota ogonem!
– Może trzeba ich trochę zachęcić, co? – warknąłem. – W końcu reklama dźwignią handlu! Po co tu stoisz, dla ozdoby? Przestań się nadymać, uśmiechnij się, a zobaczysz, że od razu wszystko lepiej pójdzie. Ostatnio nie do wytrzymania jesteś. Klienci wolą miłych sprzedawców, a nie wiecznie skrzywionych. Te twoje humory, zmienne nastroje, wybuchy... Ja wiem, że jesteś w tym wieku, kiedy kobiety wchodzą...
Tu urwałem, bo Halina zrobiła się purpurowa na twarzy. Moje słowa mogły ją zaboleć, no ale prawda czasem boli.
Mim zdaniem żona płoszy klientów
– Mam się łasić do klientów? – wycedziła takim tonem, aż się jakiś pan obejrzał.
– Nie, ale korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś włożyła to, co kupują, do reklamówki i miło się uśmiechnęła, zamiast kłaść wszystko na ladzie z obrażoną miną.
– A może za stara jestem na usługiwanie z przyklejonym do ust uśmiechem? Sterczę za ladą kupę lat i co z tego mam? Żylaki! Oraz brak szacunku.
– Gdybyś ty szanowała klientów...
– Ja nie o klientach mówię, tylko o tobie! To ty mnie nie szanujesz!
– Co ty wygadujesz?!
– Po tylu latach harówki nawet nie mam wpływu na to, co sprzedajemy i za ile. Te dekoracyjne miłe młódki, które poprzyjmowałeś, traktujesz lepiej ode mnie! Więcej mają do powiedzenia niż ja! Jak zaczynaliśmy, inaczej to wyglądało. Liczyłeś się ze mną, pytałeś o zdanie, a teraz nagle ty stałeś się szefem, wielkim panem biznesmenem, a... ja? Kim ja jestem? Wyrobnicą? Mam dość tego fartucha, mam dość tkwienia tu od świtu do nocy!
Może trochę racji Halina miała. Jednak i moje pretensje nie były bezpodstawne. Naprawdę płoszyła klientów. No bo czemu punkt, w którym ona sprzedawała, miał najmniejszy obrót ze wszystkich?
– Ty nie masz tu tkwić, tylko pracować – pouczyłem ją odruchowo.
I znowu mi się oberwało.
– Nie jestem twoją pracownicą! Tylko żoną, wspólniczką w życiu i interesach. Więc daruj sobie ten ton. Do reszty zgłupiałeś przy tych dziewuchach. Puszysz się jak paw. Może ja przekwitam, ale ty robisz z siebie pajaca. Ubierasz się jak dwudziestolatek, do kosmetyczki ganiasz!
– A co w tym złego, że o siebie dbam?
Żona uśmiechnęła się krzywo.
– Nie dbanie jest złe, tylko intencja. Zdaję sobie sprawę, że od jakiegoś czasu nie jestem do rany przyłóż. A ty, zamiast mnie wesprzeć, tylko bardziej dobijasz.
I unikasz jak zadżumionej. Dlaczego nie zaproponujesz mi spaceru, nie zabierzesz na rowery? Do kina też z chęcią bym poszła, że o kolacji w dobrej knajpie nie wspomnę! Nie można wciąż tylko tyrać i tyrać… Chciałabym trochę pożyć.
Rzeczywiście, dawno nigdzie razem nie byliśmy. Ale naprawdę nie miałem czasu, choćby przez te zmiany w asortymencie. No i martwiłem się.
Jak mogłem tego nie widzieć?
– O rozrywkach pogadamy, jak ustalimy, dlaczego obrót u ciebie wciąż spada.
– Może dlatego, że to kiepskie miejsce. Może za późno otwieramy. A może trzeba zmienić asortyment czy kupować mniej...
– Ale taniej jest kupić większe ilości.
– Pomidorów...? Rzeczywiście taniej! – skwitowała z ironią.
– I po co te złośliwości? W innych miejscach idzie nam świetnie.
– Na nowych osiedlach, gdzie mieszkają młode matki, które zrobią wszystko, byle dać dziecku zdrowe rzeczy. Ale tu? Tu masz prawie samych chłopów, którzy idą na szóstą do roboty i chcą się konkretnie najeść.
– To co mam robić? – westchnąłem.
– Postaw na moim miejscu jakąś dekoracyjną, zmieńmy asortyment i wprowadźmy gotowe dania, choćby bufetowe. Chłopy wejdą, oko ucieszą i odwdzięczą się zakupem. Ale konkretnym. Po co im jagody goji? Próbowałeś tego w ogóle?
– Nie – przyznałem.
– A ja próbowałam. I więcej nie chcę. Powiem ci też, że cztery takie same sklepy to za dużo, a z dużym marketem konkurencji na ilość i taniość nie wygrasz. Trzeba reagować na zapotrzebowanie, na zmiany, albo się wycofać, bo dopłacanie do interesu nie ma sensu.
– Jak możesz mi zarzucać, że nie reaguję na potrzeby klientów? Przecież dla nich sprowadzam te wszystkie zdrowe rzeczy.
– Sprowadziłeś i leżą. Nie trafiłeś z pomysłem, wycofaj się, nie brnij w niego. Nie wiem, co ci dekoracyjne szepczą do ucha, ale przestań ich słuchać. Posłuchaj starej, marudnej żony. Nie mieszkamy w dużym mieście. Tu klienci chcą ziemniaków, jakich w markecie nie dostaną, porządnej kapusty kiszonej, buraków, ogórków, pomidorów. Ale dobre nie musi być od razu bio. Ludzi tu nie stać na takie frykasy. Znajdź rolnika jakiegoś, dogadaj się, i przemyśl ten bufet. Cześć! – powiedziała, po czym zabrała torebkę i wyszła, nie mówiąc, dokąd idzie.
A ja zostałem za ladą. Tego dnia, następnego i przez cały tydzień. Bo moja żona zastrajkowała.
Z początku byłem zły, że musiałem przejąć obowiązki Haliny, jednak gdy tak stałem i obserwowałem przychodzących klientów, w końcu... przyznałem jej rację. Człowiek uczy się całe życie. Grunt, żeby nie być odpornym na tę naukę.
Wciąż oferujemy warzywa, ale generalnie przestawiłem, przepraszam, przestawiliśmy sklep na bufet dla pracowników, bo w okolicy powstało albo rozwinęło się kilka firm produkcyjnych. Jak mogłem tego nie zauważyć?! Zmieniliśmy godziny otwarcia na wcześniejsze, zamykamy nieco później. Po głowie chodzi mi zakup samochodu, z którego można by pohandlować kanapkami. Żona miała nosa... A ja okazałem się dość mądry, żeby jej posłuchać, zamiast upierać się przy swoim.
Halina nie stoi już za ladą – nadzoruje pracę wszystkich punktów. Ja dalej zajmuję się dowozem i innymi sprawami technicznymi, ale już bez tej presji. Dzielenie się troskami sprawia, że kłopoty maleją. Czemu o tym zapomniałem?! Nagle zyskaliśmy czas i na spacery, i na kino. Kryzys został opanowany.
Czytaj także:
„Rodzina zmusiła mnie do zatrudnienia nieudolnej szwagierki. Rujnowała mój biznes, a mąż i teściowie mieli to w nosie”
„Bratanica miała przejąć obowiązki ojca i pomóc mi w rodzinnym biznesie. Dostałem od niej jedynie pozew i zawał”
„Mój syn mnie okradał. Ten tłumok zrujnował biznes, na który pracowałem całe życie. Na starość nie mam co włożyć do garnka”