Miesiąc, dwa, pięć… i nic. Na początku się nie przejmowaliśmy. W końcu zaskoczy, mówiliśmy. Po roku Joasia poszła na badania. Jedne, drugie, trzecie… Nie znałem się na tym, niewiele mówiły mi medyczne terminy, ale wychodziło na to, że wszystko powinno być w porządku. Wtedy to mnie wzięto w obroty.
Okazało się, że ja też nie powinienem mieć problemów ze spłodzeniem potomstwa. Więc oboje byliśmy zdrowi, a dziecka wciąż nie było. Lekarz nie potrafił tego zadowalająco wyjaśniać, a tym bardziej wyleczyć. Wszystko powinno być w porządku, a nie było. Może stres, może jakieś problemy w codziennym życiu… Tak, ten jeden, jedyny, poza tym wszystko szło nam świetnie.
Asia obwiniała siebie, ja siebie. To powinna być najbardziej naturalna rzecz na świecie – przekazać życie dalej – a nie mogliśmy tego zrobić. Mieliśmy wielki dom, w którym kilka pokoi czekało na wstawienie dziecięcych mebelków i zabawek, a nie było dzieci mogących z nich korzystać.
W końcu lekarz zaproponował:
– Może powinni państwo przestać się starać? Czasem to pomaga, takie odpuszczenie. Albo może pomyślcie o adopcji…
Do tej pory nie braliśmy takiej opcji pod uwagę. Chcieliśmy własnych dzieci, z naszej krwi i kości, dziedziczących po nas cechy fizyczne, rysy charakteru, a nie tylko ewentualny majątek. A jak się nie doczekamy? Jak ten wielki dom latami będzie stał pusty? Lekarz zasiał w nas ziarenko, które zaczęło kiełkować, i pewnego dnia Asia powiedziała:
Bałem się, czy damy radę
– Hubert, musimy porozmawiać.
Znalazła artykuł o chłopcu, który urodził się z wadami – jako noworodek musiał przejść operację serca, miał problemy z nerkami i bardzo słaby wzrok. Biologiczna matka zostawiła go w szpitalu zaraz po urodzeniu i odtąd tam mieszkał. W szpitalu. Miał dwa lata i nigdy nie był w prawdziwym domu, ba, nawet nie trafił do domu dziecka z powodu swojego stanu zdrowia. Artykuł o nim był dla niego szansą na znalezienie kochającej rodziny. Moja żona uważała, że oto ją znalazł.
– Hubert, ja wiem, że on na nas czeka – mówiła z przekonaniem i ze łzami w oczach. – Jak tylko zobaczyłam go na zdjęciu, wiedziałam, że on czeka właśnie na nas!
Ja nie byłem przekonany. Owszem, widziałem w tym chłopczyku skrzywdzone, czekające na miłość, ale jednak obce dziecko, jakich wiele wokół, a przecież nie rzucaliśmy się, by je wszystkie ratować i adoptować, prawda? Poza tym… chore? I to poważnie? Czy byliśmy gotowi na podjęcie takiego wyzwania wobec nie naszego dziecka? Kiedy dowiadujesz się, że twoje dziecko będzie chore, masz jakiś czas na oswojenie się z tą wiadomością, a potem zaczynasz działać. Tutaj będziemy niejako wrzuceni w środek historii tego chłopca…
Ale Asia tego chciała: skoku na główkę w środek rwącego nurtu. Musieliśmy się skontaktować z tym szpitalem, bo Asia nie zamierzała odpuścić. Dowiedzieliśmy się, że o chłopca pytało już kilkanaście par z całej Polski.
– Widzisz, nie mamy szans… – powiedziałem.
Czy damy sobie radę?
Nie słuchała. Uparła się jak osioł. Dlatego wylądowaliśmy na kursie dla rodziców adopcyjnych, przechodziliśmy testy i sprawdziany. Jeździliśmy do szpitala, w którym przebywał Jaś, i poznawaliśmy tego dzieciaka. Nie ukrywam, serce mi się krajało, kiedy widziałem go w szpitalnym otoczeniu, gdzie traktował personel jak rodzinę, bo innej nie znał. Ostatecznie Asia miała rację. To na nas czekał, to my dostaliśmy zgodę na adoptowanie Jasia, to my mogliśmy się stać jego rodziną.
Asia szalała ze szczęścia, ja nadal miałem pewne obawy. Czy damy sobie radę? Czy lekarze powiedzieli prawdę, że wada serca jest zaleczona, a stan nerek pod kontrolą? Czy kiedykolwiek poczuję do tego chłopca miłość, jaką obdarzyłbym własne dzieci? Teraz czułem głównie sympatię podszytą litością. Dodatkowo komentarze naszych bliskich dalekie były od entuzjazmu.
– Ale że obce dziecko?
– Chore?
– Nie możecie po prostu poczekać trochę dłużej na własne?
– Nie wiadomo, co z niego wyrośnie, jakie geny w nim siedzą, po co ryzykować…
To nasza decyzja, mówiliśmy. Nikomu nic do tego. Asia okazała się silniejsza psychicznie niż ja. Odpowiadała spokojnie na każdą zaczepkę. Bo mnie ponosiło i bywałem nieuprzejmy. W końcu sam zacząłem niecierpliwie wyczekiwać pojawienia się Jasia w naszym życiu. Umeblowaliśmy największy z dziecięcych pokoi i czekaliśmy na decyzję sądu, że możemy zabrać naszego syna do jego pierwszego w życiu domu. A w dniu, kiedy dostaliśmy oficjalną zgodę, odebraliśmy telefon z ośrodka adopcyjnego.
– Ja wiem, że państwo dopiero co adoptowali Jasia, i nie wiem, czy powinnam z tym do państwa od razu dzwonić, ale… Do ośrodka trafiła biologiczna siostra Jasia. Ma cztery miesiące. Jest zdrowa, śliczna… I potrzebuje domu. Więc może by państwo… To rodzeństwo…
Niemal usiedliśmy na podłodze. Drugie dziecko. Niemowlak. Kolejne adoptowane. Dziewczynka. Już. Zaraz. Bo decyzja, jak powiedziała pani dyrektor, byłaby w zasadzie formalnością. Czy byliśmy na to gotowi? Na dwójkę dzieci, jedno wybrane, drugie w gratisie? Patrzyliśmy sobie z Asią w oczy i wiedzieliśmy, że tu nie ma wyboru. Los zadecydował za nas. Nie mogliśmy rozdzielić rodzeństwa i do końca życia zastanawiać się, gdzie jest i jak się miewa siostra naszego syna. A jeśliby go odnalazła? A jeśliby zapytała, czemu jej nie chcieliśmy, skoro wzięliśmy jej brata?
Nie było na co czekać. Oddzwoniliśmy do ośrodka bardzo szybko. Jaś wprowadził się do nas w zimowe popołudnie, kiedy wszystko za oknem skrzyło się od mrozu. Nie zapomnę jego zdziwionych oczu, kiedy zobaczył po raz pierwszy, jak wygląda dom. Nie sterylny szpital. Bał się przechodzić z pomieszczenia do pomieszczenia. Wstydził się wejść do swojego pokoju. Nie zapomnę wyrazu jego twarzy, kiedy zachęcony, wreszcie wszedł i dotykał wszystkiego, pytając:
– Moje? Moje?
To dziecko znało dotąd tylko świat szpitala, gdzie nic nie należało do niego.
– Twoje, Jasiu – powtarzała cierpliwie Asia. I w końcu pokazała na nas. Na siebie i na mnie. – To też twoje.
Czy Jaś nie będzie zazdrosny?
I wtedy pękło mi serce. Dokładniej taka jakby skorupa otaczająca moje serce. Wiedziałem już, że podjęliśmy dobrą decyzję, adoptując tego chłopca. Fakt, że urodził go ktoś inny niż moja żona, nie miał już żadnego znaczenia. To był mój syn. Agatka trafiła do nas, kiedy miała sześć miesięcy. Formalności trwały niezwykle krótko jak na możliwości polskich sądów, głównie dlatego, że dzieci jako rodzeństwo szły do wspólnego domu.
Kiedy Asia trzymała małą w ramionach, wyglądała na najszczęśliwszą kobietę na ziemi. Mnie też ogarniał ów stan radosnego, pełnego satysfakcji i nadziei uniesienia, choć miałem też sporo obaw. Jak sobie damy radę z dwulatkiem i niemowlakiem jednocześnie? Jak dzieci zareagują na siebie? Czy Jaś nie będzie zazdrosny o siostrzyczkę, jeśli dopiero od kilku tygodni miał rodziców na wyłączność?
Niepotrzebnie się martwiłem. Jaś od urodzenia dzielił się uwagą i opieką pielęgniarek z innymi dziećmi, więc nie było to dla niego nic nowego. Przeciwnie, starał się pomagać, bo mógł to robić, przynosił potrzebne rzeczy, głaskał małą po główce, śpiewał jej…
Uwielbiałem wracać po pracy do domu, kiedy w progu witał mnie dwuletni smyk i córeczka gaworząca na rękach żony. Jaś szybko zaczął nas nazywać mamą i tatą i to były najpiękniejsze słowa, jakie mogliśmy usłyszeć. Mieliśmy dni wypełnione po brzegi – pracą, śmiechem, miłością. Nie przejmowaliśmy się już tym, że Asia nie mogła zajść w ciążę. W ogóle przestałem o tym myśleć. Byliśmy po prostu szczęśliwi. Najzwyczajniej w świecie szczęśliwi.
Niedługo nadejdzie wiosna. Nasza pierwsza wiosna jako prawdziwej rodziny. Czekam na wyzwania, na trudności i wyboje, bo na pewno będą. W takich rodzinach jak nasza nie wszystko idzie jak po maśle. Na pewno nieraz będę się zastanawiał, co mi przeszkadzało w byciu tylko we dwójkę z Asią, gdy mogliśmy słuchać ciszy i rozmyślać, gdzie pojedziemy na urlop. Nie spodziewałem się, że nadejście wiosny zapowie z wyprzedzeniem bocian. Tak, moja żona jest w ciąży! To będzie wyjątkowy rok…
Czytaj także:
„O mały włos nie zdradziłem żony, ale w ostatniej chwili się opamiętałem. Nie rozbiję rodziny przez jakąś fanaberię”
„Zupełnie przypadkiem uratowałem życie człowiekowi. Byłem zniesmaczony, kiedy jego żona nawet tego nie doceniła’
„Byłem wzruszony, że żona tak troskliwie opiekuje się moją chorą babcią. Okazało się, że tak naprawdę… potajemnie ją truła!”