Gdyby jeszcze rok temu ktoś mi powiedział, że się zakocham, a na dodatek będę myślał o ślubie, popukałbym się w głowę. Moja była tak mi zalazła za skórę, że nie miałem ochoty na zawieranie nowych znajomości. Zamiast tego rzuciłem się w wir pracy. Prowadziłem niewielki, ale cieszący się dużym zaufaniem klientów warsztat samochodowy. Spędzałem tam całe dnie. I pewnie tak by było do dziś, gdyby nie bezdomna kotka.
Przyszła pod mój warsztat pewnego popołudnia. Usiadła niedaleko drzwi i zaczęła mi się przyglądać. Nie wyróżniała się niczym szczególnym. Ot zwyczajny, czarno-biały dachowiec, jakich mnóstwo błąka się po mieście. Ale te niesamowite oczy! Miałem wrażenie, że przeszywają mnie do szpiku kości. Poczułem się nieswojo, więc rzuciłem jej kawałek kiełbasy. Chciałem, żeby zajęła się jedzeniem i przestała patrzeć. Zjadła, miauknęła i odeszła, dumnie unosząc ogon.
Następnego dnia znowu przyszła i wbiła we mnie wzrok, czekając na poczęstunek. I kolejnego. Im dłużej to trwało, tym bardziej jej spojrzenie stawało się przyjazne. Rysia, bo tak już ją wtedy nazwałem, pozwalała się najpierw tylko dokarmiać na zewnątrz, potem zaczęła wchodzić do budynku. Mościła się na kaloryferze lub parapecie i zasypiała.
Nie pozwalała jednak podchodzić do siebie zbyt blisko. Żadnego głaskania czy pieszczot. Gdy zamykałem warsztat, wychodziła ze mną i znikała gdzieś w ciemności. A następnego dnia znowu się pojawiała. Było mi trochę przykro, że choć podsuwam jej pod nos coraz to nowe przysmaki, trzyma mnie na dystans, ale się z tym pogodziłem. Pomyślałem, że może ludzie zrobili jej wcześniej jakąś krzywdę i dlatego nie potrafi mi zaufać.
Może na forum ktoś mi podpowie, co robić
Któregoś dnia zauważyłem, że Rysia zaczęła tyć. Jadła też więcej niż dotychczas. Początkowo myślałem, że jest po prostu łakomczuchem. Dopiero po tygodniu zacząłem podejrzewać, że może być w ciąży. Niby nie byłem za nią odpowiedzialny, bo przecież większość czasu spędzała na wolności, ale jakoś nie potrafiłem zostawić jej samej w takim stanie. Nie miałem jednak pojęcia, co robić. Znalazłem w internecie forum dla kociarzy i wysłałem apel z prośbą o pomoc. Liczyłem na to, że ktoś się odzewie i udzieli mi kilku cennych rad.
Na odzew nie czekałem długo. Dosłownie po kilku minutach napisało do mnie kilkoro miłośników kotów. Wśród nich była Beata. Nie wiem, dlaczego wybrałem właśnie ją. Chyba dlatego, że była najbardziej rzeczowa i konkretna. Na początek poradziła mi, żebym zabrał kotkę do domu. Bo jak jej pozwolę rodzić nie wiadomo gdzie, to kociaki mogą nie przeżyć.
– Chętnie ją zabiorę, tylko jak? Rysia nie pozwala do siebie podejść. Od razu prycha i ucieka…
– Teraz pozwoli. Jest w ciąży i instynktownie wie, że musi znaleźć bezpieczną przystań. A ty, zdaje się, jesteś jedynym człowiekiem, któremu trochę zaufała – tłumaczyła.
– No dobrze, a jak mam się do tego zabrać?
– Złap ją za skórę na karku i zapakuj do kosza albo kartonowego pudełka. Zrób to bardzo spokojnie, ale zdecydowanym ruchem.
– O matko, a jak się nie uda?
– Uda się, uda. Zobaczysz. Koty to mądre zwierzęta. Nie odmawiają pomocy, gdy jej potrzebują. Jak już będziecie w domu, daj znać. Wtedy powiem ci, co do dalej – usłyszałem na koniec.
Zrobiłem tak, jak poradziła mi Beata. I rzeczywiście, udało się. Rysia nie tylko nie uciekła, ale nawet nie prychnęła. Ba, polizała mnie delikatnie po dłoni, jakby chciała podziękować za troskę. Gdy znaleźliśmy się w domu, natychmiast obeszła wszystkie kąty i położyła się w zaciemnionym miejscu za starym fotelem. Od razu połączyłem się z Beatą.
– A nie mówiłam, że wszystko będzie dobrze? – ucieszyła się. – Połóż za fotelem kilka ręczników, Rysia uwije sobie z nich gniazdo. A potem… Potem pozostanie już tylko dobrze się nią opiekować i czekać.
Tamtego dnia gadaliśmy do bardzo późna
Gdy skończyliśmy, byłem już niemal ekspertem w opiece nad ciężarnymi kotkami. Nie zamierzałem się jednak do tego przyznawać Beacie. Chciałem, żebyśmy nadal byli w kontakcie. Na razie wszystko szło bardzo dobrze, ale zawsze mogło zdarzyć się coś nieprzewidzianego. Kiedy więc usłyszałem, że chętnie będzie mnie wspierać aż do szczęśliwego rozwiązania, odetchnąłem z ulgą.
Kontaktowaliśmy się codziennie. Najpierw gadaliśmy tylko o kotach, potem już o wszystkim. Im dłużej rozmawialiśmy, tym częściej łapałem się na tym, że chcę się spotkać z Beatą. Sam nie mogłem w to uwierzyć, ale tak właśnie było. Broniłem się przed tym pragnieniem, tłumaczyłem sobie, że to kobieta, a więc największy wróg, ale wracało, i to ze zdwojoną siłą.
Kilka razy chciałem nawet wsiąść w samochód i do niej pojechać pod jakimś pretekstem, ale w ostatniej chwili rezygnowałem. Bałem się, że jeszcze się zakocham, a potem znowu koszmarnie rozczaruję, tak jak kiedyś rozczarowałem się swoją byłą żoną. Choć więc ciągnęło mnie do Beaty, trzymałem się od niej z daleka.
Było to o tyle proste, że dzieliło nas kilkaset kilometrów. Ona mieszkała pod Krakowem, ja w Koszalinie. Nie było szansy, żebyśmy się spotkali przypadkowo na ulicy. Rysia urodziła dwa tygodnie później. Trzy śliczne kociaczki. Za radą Beaty zostawiłem ją w spokoju i świetnie sobie poradziła. Po kilku godzinach wycieńczona i zadowolona wylizywała maluchy. W pokoju zainstalowałem kamerkę, więc mogłem obserwować wszystko na laptopie, z kuchni. Transmisja docierała także do Beaty. Po wszystkim byliśmy oboje tak przejęci, jakbyśmy sami zostali rodzicami.
No cóż, muszę do niej przyjechać…
– Chcesz zostawić sobie wszystkie kocięta? – zapytała Beata w pewnym momencie.
– Co? Nie, raczej nie… Może jednego, żeby Rysia nie była sama… Bo chyba już u mnie zostanie – odparłem.
– Świetnie! – ucieszyła się Beata. – W takim razie ja biorę dwa pozostałe maluchy! Mój Franio też potrzebuje towarzystwa – powiedziała.
– Naprawdę? To wspaniale! Przynajmniej będę miał pewność, że trafią w dobre ręce.
– A skąd wiesz? – spytała przekornie. – Przecież nawet mnie nie znasz.
– Jak to nie znam? Przecież znam… Dużo rozmawialiśmy przez ostatnie dni… I w ogóle – zacząłem się plątać.
– Rzeczywiście, dużo. I, trzeba przyznać, to były bardzo miłe rozmowy. Ale tak na poważnie. Kotki same nie dotrą do mnie pod Kraków. Ktoś musi je przywieźć. Ja nie dam rady, bo boję się jechać w tak daleką trasę. Musisz więc ty. Przyjedziesz? Oczywiście nie towarzysko. Dla dobra kociąt.
– Przyjadę, pewnie, że przyjadę! Choćby nawet jutro – odparłem.
– Jutro to zdecydowanie za wcześnie. Za trzy miesiące. Wtedy kociaki na pewno będą już samodzielne i będzie je można rozdzielić z mamą – powiedziała.
Nie mogłem doczekać się spotkania z Beatą
Odliczałem kolejne dni. I jak się zapewne domyślacie, wcale nie chodziło o dobro kociąt… Chęć spotkania z Beatą zwyciężyła nad strachem przed ewentualnym rozczarowaniem. Gdy więc kocięta były już wystarczająco duże, zapakowałem je do transporterka i ruszyłem w drogę. Byłem trochę przerażony i stremowany, ale też pełen nadziei. Liczyłem na to, że moje życie się zmieni. Prawdę mówiąc, miałem już trochę dość tej samotności.
Spędziłem z Beatą cały weekend. I to były naprawdę wspaniałe dni. Gdy wracałem do Koszalina, już wiedziałem, że chcę tam wrócić. I to jak najszybciej. Czułem, że się w niej zakochuję. I miałem nadzieję, że jeśli się postaram, to odwzajemni moje uczucie.
Odwzajemniła. Ba, niedawno przyjęła moje oświadczyny i przeprowadziła się do mnie do Koszalina. Od kilku tygodni mieszkamy razem, planujemy ślub. Nie boję się, bo czuję, że tym razem to będzie trwały związek. A i Beata nie ma wątpliwości. Śmieje się, że facet, który przygarnął ciężarną kotkę, choć nigdy nie miał do czynienia z takim zwierzakiem, musi być dobrym człowiekiem.
Wierzę więc, że czeka nas wspaniała przyszłość. I pomyśleć, że nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie pewna bezdomna kotka o niesamowitych oczach, która przyszła do mojego warsztatu…
Czytaj także:
„Zakochałam się w Pawle do szaleństwa, a on z dnia na dzień mnie rzucił. Drań miał dziewczynę, która właśnie wróciła zza granicy”
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Zakochałem się w mojej gosposi, jak jakiś małolat. Okazało się, że cwaniara nie tylko sprzątała mi dom, ale i konto”