Nigdy nie zapomnę spojrzeń moich kolegów, kiedy dowiedzieli się, że idę na urlop ojcowski. Najpierw były uśmieszki i niedowierzanie, a potem kiedy przekonali się, że wcale nie żartuję, nastąpiła zmiana frontu. Jedni zaczęli ze mnie szydzić, że jestem pantoflarzem, który dał się zagonić do pieluch i garów. Inni zaś pukali się w głowę i mówili, że to na pewno chwilowy kaprys i szybko znudzi mi się siedzenie w domu.
Sam byłem tym wszystkim nieco przerażony. Ale przecież z moją żoną wszystko sobie dokładnie przemyśleliśmy i obgadaliśmy sprawę ze wszystkich stron.
Takie rozwiązanie, że Ewa wraca jak najszybciej do pracy, a ja zajmuję się naszym Maksymilianem, wydało się nam najrozsądniejsze. Bo przecież ona miała stały etat i niezłe pieniądze, a także szansę na awans. Natomiast ja – niekoniecznie.
Ile przy dziecku jest roboty!
Kiedy już podjęliśmy decyzję, myślałem, że jestem dobrze przygotowany do swojej roli. Ewa pokazała mi przecież wszystko. Jak się dziecko przewija, jak karmi i ubiera. Jednak już pierwszego dnia, gdy zamknęły się za nią drzwi, poczułem się tak samo bezradny jak mój trzymiesięczny synek. I tak samo opuszczony.
No, ale któryś z nas musiał końcu wziąć się w garść i padło na mnie. Nie mam pojęcia, jak nam minął ten pierwszy dzień. A gdy wieczorem Ewa zażądała ode mnie drobiazgowego sprawozdania, nie byłem
w stanie wydusić słowa, bo… zasnąłem!
Potem było lepiej, coraz lepiej. Powoli docieraliśmy się z Maksem. Zacząłem na przykład odróżniać różne rodzaje płaczu synka. Wiedziałem już, kiedy jest źle, i muszę rzucić wszystko i do niego biec, a kiedy Maks tylko popłakuje w nadziei, że się z nim pobawię, bo mu się nudzi.
Oczywiście nie zamierzałem zrywać kontaktu z kumplami i ustaliliśmy z Ewą, że dwa razy w tygodniu mam wychodne, ale na początku nie udawało mi się z niego korzystać, bo byłem zbyt zmęczony, aby jeszcze wyskoczyć na piłkę z chłopakami czy do pubu na piwo.
W końcu jednak zorientowałem się, że coraz rzadziej dzwonią, i stwierdziłem, że jeśli nie wezmę się w garść, to stracę kumpli. Od tej pory nawet jeśli padałem na twarz, to znajdowałem w sobie jeszcze resztkę sił, aby wyjść z domu.
Oczywiście, przyjaciele sobie ze mnie żartowali. Nie rozumieli, czym się męczę, bo przecież to niemożliwe, aby mnie aż tak wyczerpywało „całodzienne picie kawy w domu”. Uśmiechałem się wtedy:
– Nawet nie wiecie, ile przy takim dziecku jest roboty! Czasami zrobić zwykły obiad to wyzwanie, jak mały postanowi rozmazać sobie warzywną papkę po buzi i przy okazji po ścianach – mówiłem.
Jednak to nie posiłki czy przewijanie okazały się dla mnie najtrudniejsze, tylko… spacery i zabawy przy piaskownicy. Kiedy mały zaczął dorastać, byliśmy częstymi gośćmi na placu zabaw i w życiu się nigdzie tak nie wynudziłem jak tam.
To była dla mnie prawdziwa katorga!
Wtedy właśnie najbardziej przeszkadzało mi, że jestem facetem, bo zupełnie nie potrafiłem złapać kontaktu z mamami innych dzieci. Nie miałem przecież za sobą ciężkiego porodu, czy doświadczeń w karmieniu piersią. Panie traktowały mnie z dystansem i wyższością. Jak nieco zabawne indywiduum.
Poznałem więc dobrze smak wyobcowania i braku akceptacji. Na placu zabaw odrzucały mnie kobiety, bo byłem mężczyzną, a z kolei w knajpie, przy piwie, koledzy traktowali mnie z pobłażaniem, bo ich zdaniem dałem się zaprząc do pełnienia typowo babskich obowiązków.
Jednak wszystkie te problemy blakły, kiedy patrzyłem na mojego synka. Byłem przy nim, gdy po raz pierwszy stanął na nóżki i gdy stawiał pierwsze kroki. Żona wracała z pracy złakniona nowych wieści i dopytywała się, czego się nasz Maks tego dnia nauczył, a ja relacjonowałem jej z dumą, że potrafi już to czy tamto.
I wtedy w jej oczach zawsze pojawiał się cień zazdrości i żalu, że to nie ona była świadkiem tych pięknych wydarzeń.
Wiele mnie to nauczyło
Wkrótce wszelkie czynności przy dziecku wykonywałem już z taką wprawą, że... zacząłem mieć coraz więcej wolnego czasu. Kiedy mały zasypiał w południe, okazywało się, że mam chwilę dla siebie. Najpierw się tym napawałem i faktycznie piłem kawę i czytałem gazety. Ale potem doszedłem do wniosku, że potrafię ten czas wykorzystać efektywniej. Zapisałem się więc na internetowy kurs i zacząłem szlifować angielski. Kiedyś przecież znałem dobrze ten język, ale przez ostatnie lata „leżał odłogiem i zardzewiał”.
Najpierw nauka przychodziła mi z pewnym trudem, ale powoli się rozkręcałem. Mijały miesiące, mój synek rósł, a ja zaliczałem kolejne poziomy wtajemniczenia i zdawałem kolejne egzaminy ze znajomości języka angielskiego.
Kiedy Maks skończył trzy lata, zdecydowaliśmy się z Ewą posłać go do przedszkola. A ja? No cóż, na urlopie ojcowskim zdobyłem nowe umiejętności, które mój szef docenił już podczas pierwszej wizyty zagranicznych kontrahentów.
– Panie Rafale, będzie pan prowadził negocjacje – usłyszałem i z miejsca dostałem do zrobienia duży projekt.
I tak żarty kolegów, że jak wrócę z urlopu, to będę umiał rozprawiać tylko
o zupkach i kupkach, skończyły się jak ręką odjął! A ja się cieszę, bo nie tylko mam dobry kontakt z synem, ale też myślę, że jak dorośnie, będzie ze mnie dumny.
Czytaj także:
„Mój syn musi zdawać poprawkę, bo nauczycielka okazała się oszustką. Dlaczego dziecko ma cierpieć za błędy dorosłych?”
„Mój syn chciał zaszpanować przed dziewczyną. Skończył w śpiączce, z której może już nigdy nie wyjść. A przed nim całe życie”
„Mój syn to grzeczny chłopiec, a sąsiadka robi z niego kryminalistę. Czy ta baba nie przesadza? Przecież on ma 10 lat”