„Żona odeszła i zabrała mi syna, bo niby jestem potworem. Co za bzdura! Nigdy jej nie uderzyłem, choć nieraz zasłużyła”

mężczyzna, którego zostawiła żona fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
„Powinna mnie po rękach całować, że zabrałem ją od ojca pijaka i matki prostaczki. W zamian oczekiwałem niewiele: odrobiny wdzięczności, respektu. Czasami wybuchałem, przyznaję. Byłem głową tej rodziny, panem domu, ciężko harowałem. Dobra żona łagodzi konflikty, a ona co? Wciąż mnie wkurzała”.
/ 18.10.2022 18:30
mężczyzna, którego zostawiła żona fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Zofiiijaaa, Zofiiijaaa!… – zawodziła żółta wilga. Siedziała na gałęzi i zerkała na mnie czerwonym oczkiem. Wymownie, z pretensją. Powinna odlecieć za morze, ale tkwiła w zapuszczonym ogrodzie, nie pozwalając mi zapomnieć. To moja żona dbała o ogród. To ona wyleczyła złamane skrzydło i w podzięce wilga dała się oswoić. Głupia. Teraz siedziała i czekała, zawodząc żałośnie. Niby wolna, a zarazem na uwięzi – miłości, tęsknoty, nadziei. Kraty jej więzienia były niewidoczne, miała je w sobie. Jak…

Zofiiijaaa, Zofiiijaaa! – w ptasim zaśpiewie znów usłyszałem to imię, wymawiane z żalem i wyrzutem.

– A sio! Paszoł won! – rzuciłem w kierunku ptaka niedopałkiem. – Nie wołaj jej, nie wróci. I dobrze, baba z wozu, koniom lżej. Nie potrzebuję jej. Nikogo nie potrzebuję – skłamałem.

Siedziałem na werandzie otulony kurtką i kocem. Na stoliku leżał pamiętnik Zosi i „Mały Książę”, ulubiona książka Dawida. Tyle mi zostało po rodzinie. Zgrabiałymi dłońmi zapaliłem kolejnego papierosa. Obłoczek oddechu zmieszany z dymem tworzył w mroźnym powietrzu fantastyczne twory. Dawid na pewno nadałby im nazwę, doszukałby się w siwej chmurce konturów żaglowca albo konia w galopie. Miał wyobraźnię, to muszę mu przyznać, ale poza tym zero ambicji, wigoru, sportowego ducha. Wolał czytać niż grać w piłkę. Drobny, blady, chuderlawy, zupełnie jak jego matka.

Marzył mi się zuch-chłopak, sportowiec, przywódca, a żona urodziła rachityczne stworzenie, odludka, marzyciela o wielkich załzawionych oczach, takich jak jej. Mięczaka z niego zrobiła. Ojciec pasa na mnie nie żałował, ale wyszedłem na ludzi. A mój syn? Wystarczyło odrobinę podnieść głos, a zaczynał chlipać. Jak baba. Matka zabrała go ze sobą…

To ta koleżanka ją zbuntowała! Feministka!

– Krzyż na drogę, kobieto – powiedziałem wtedy. – Weź, co twoje. Niewiele tego, w posagu wniosłaś parę majtek i dziurawą pierzynę – kpiłem, gdy pakowała się w milczeniu, unikając mojego wzroku.

Pewnie nie miała czystego sumienia. Rozwodu się zachciało. Nowa przyjaciółka w głowie jej zamąciła.

– I dokąd pójdziesz? Do Wandy, tej… feministki? Żeby zatruwała mojego syna nienawiścią do mężczyzn? A może do mamusi, na jej apartamenty rodem ze slumsów? Ucieszą ją dwa darmozjady, które do niczego się nie nadają. Sama cię tu odeśle, bo miejsce żony jest przy mężu, a domowe brudy pierze się w czterech ścianach. Więc dokąd pójdziesz? Odpowiedz, do cholery! – walnąłem pięścią w stół, aż kubek podskoczył i kawa się wylała. – Widzisz, co narobiłaś? Do czego mnie doprowadzasz?!

Jej uparte milczenie mnie irytowało. Była świetna w zgrywaniu ofiary. Sprawiała wrażenie, że do trzech nie potrafi zliczyć, ale do perfekcji opanowała wpędzanie mnie w poczucie winy. Nie pierwszy raz robiła cyrk z pakowaniem. Wystarczało się pokajać, powiedzieć coś miłego, pochwalić, pocałować, kupić kwiaty – i burza w szklance wody mijała. Teraz jednak nie dała się przeprosić.

Jakąż zbrodnię popełniłem? Przeczytałem jej pamiętnik. Ledwie fragment. Wielkie rzeczy, że przy znajomych. Taka rola gospodarza, by zabawiać gości. Było czym! Pełno błędów. Dysleksja – też mi sprytne wytłumaczenie dla nieuctwa. Ale taka właśnie była: nieudolna. Beze mnie by zginęła. Wszystko dostawała na tacy, nie musiała nic robić, tylko dbać o dom i dziecko. Nawet z tego jednego obowiązku nie umiała się wywiązać. Bo co to za żona i matka, która rozbija rodzinę? Ostatni raz spróbowałem zaapelować do jej wątpliwego rozsądku.

– Nie zachowuj się jak idiotka. Zostaw tę torbę. Lepiej wytrzyj stół. Nie widzisz, że się rozlało…

Wzruszyła ramionami.

– Ty rozlałeś, ty posprzątaj. Nie jestem twoją służącą.

– Nie zetrzesz? – spytałem groźnym tonem, który zwykle działał.

Była tchórzem bez własnego zdania. Jak szanować taką kobietę?

– Ani myślę – odpyskowała.

Kto ją przygarnie z bachorem?

Zaskoczyła mnie. A więc umiała się postawić. Proszę, jak zhardziała przy tej feministce. Zamieszka taka w sąsiedztwie i zaraz niszczy życie porządnym ludziom. Po co Zośce bajki o równouprawnieniu? Źle jej było? Jak księżniczkę ją traktowałem, dawałem pieniądze, zabierałam na wakacje za granicę, niańczyłem. Tak, pilnowałem jej, bo sama o siebie zadbać nie umiała. Ta niestosowna znajomość z Wandą wystarczy za dowód.

A jej, pożal się Boże, rodzinka? Margines społeczny! Powinna mnie po rękach całować, że zabrałem ją od ojca pijaka i matki prostaczki. W zamian oczekiwałem niewiele: odrobiny wdzięczności, respektu. Czasami wybuchałem, przyznaję. Byłem głową tej rodziny, panem domu, ciężko harowałem. Dobra żona łagodzi konflikty, a ona co? Wciąż mnie wkurzała. Jeszcze dziecko przeciwko mnie nastawiała. Truchlał, jak na niego spojrzałem…

przecież w życiu go nie uderzyłem! Obiecałem sobie nie być taki jak mój stary, wredny skurczybyk. Może błąd, bo Dawid wyrósł na maminsynka. Teraz też niepewnie przestępował z nogi na nogę, wciąż zerkając na drzwi. Pewnie się bał, że zagrodzę im drogę. Paranoja! Niech idą w cholerę! Niech się wynoszą z mojego domu i życia! Nie potrzebuję ich. Gdy mnie od siebie uwolnią, wreszcie odetchnę pełną piersią. Tylko niech najpierw zrozumiem. Czemu to robi? Przecież nie poradzi sobie sama…

– Nie, żebym się martwił, pytam z ciekawości. Kto cię przygarnie z bachorem? Nie masz wykształcenia, zawodu, perspektyw, pieniędzy… I nie licz na alimenty. Bo nie dam ci rozwodu. A jak teraz wyjdziesz, nie masz po co wracać. Nie waż się! Jak zatęsknisz, nie przyjmę cię z powrotem, zamki wymienię. Jeszcze gorzko pożałujesz swojej decyzji, więc się dobrze zastanów – złowieszczo zawiesiłem głos.

– Od ośmiu lat się zastanawiam – odparła spokojnie.

Gdy wreszcie na mnie spojrzała, w jej oczach nie znalazłem strachu ani łez. Były pełne determinacji.

– Tłumaczę i wybaczam. Bo miałeś okropne dzieciństwo, bo żyjesz w stresie. Bo czasami potrafisz być taki jak tuż po ślubie – westchnęła.

Po chwili kontynuowała:

– Od nowa przeczytałam własny pamiętnik i wreszcie zrozumiałam. To nie moja wina i nie muszę tego znosić. Ani Dawid. Ma tiki nerwowe i koszmary, moczy się w nocy. Ja prawie w ogóle nie sypiam, zastanawiając się, co znowu wywoła u ciebie napad furii. Pyłek na dywanie czy zmarszczka na koszuli? Jesteś taki jak swój ojciec, choć nie bijesz. Stosujesz wymyślniejsze tortury: upokarzasz nas, izolujesz, ciągle krytykujesz, poniżasz przy innych i kontrolujesz na każdym kroku. To się nazywa przemoc psychiczna. Wanda ma rację, objawy się zgadzają. Powinieneś się leczyć.

– Jak śmiesz! – warknąłem.

Dawid pisnął i przytulił się do matki. Mógłbym ich oboje zdusić jak kurczaki! Dłonie mnie świerzbiły. Schowałem je za siebie. Przeraziłem się własnej agresji. Oto do jakiego stanu doprowadziły mnie jej chore insynuacje.

Powiedziała, że już mnie nie kocha

– To ty idź się leczyć, kobieto! Zwariowałaś! Żyły sobie wypruwam, żeby ptasiego mleczka wam nie brakowało, a ty… Dokąd to? – Zośka najwyraźniej skończyła pakowanie i rozmowę.

Wzięła Dawida za rękę i ruszyła do drzwi.

– Stój, do cholery! Słuchaj, jak do ciebie mówię! – złapałem ją za ramię i potrząsnąłem.

– No, proszę, bohaterze, nie krępuj się, pokaż, na co się stać, narób mi siniaków, niech mam dowód. I pamiątkę – syknęła z taką pogardą, że aż mnie zmroziło.

Puściłem ją.

– Przepraszam, kochanie – zmieniłem front, przybrałem przymilny ton. – Wybacz mi, przesadziłem, poniosło mnie. Zostań, proszę. Obiecuję, że się zmienię. Jeżeli uważasz to za konieczne, możemy wybrać się na terapię rodzinną. Nie zaszkodzi. Ale wierzę, że i bez tego dojdziemy do porozumienia, jesteśmy rodziną – apelowałem do jej sumienia – dziecko potrzebuje obojga rodziców…

– Dawid wymaga cierpliwości, wyrozumiałości i bezwarunkowej miłości. Ty mu tego nie dasz, bo nie umiesz. Sam się nie zmienisz, wymagasz pomocy, ale… to już nie mój problem. Bo wiesz co? Już mi nie zależy, uwolniłam się, nie kocham cię.

Uśmiechnęła się, i ten radosny, pełen ulgi uśmiech był gorszy niż wszystko, co mi dotąd powiedziała. Odbierał nadzieję. Odbierał władzę, jaką nad nią miałem. Zabolało bardziej, niż chciałem się przyznać. Krzyknąłem za nią:

– To wynoś się, wyrzucam cię, krzyż na drogę!

– O nie! Sam go sobie dźwigaj.

Odeszła, a wilga wołała żałośnie: Zofiiijaaa! Zofiiijaaa.

Zostałem sam. W pustym domu, który nagle wydał mi się ogromny i potwornie cichy. Bez żoninej krzątaniny, choć zwykle głowa mi pękała od szurania garnkami czy łomotu chodzącej pralki. Bez mruczenia Dawida, co tak mnie irytowało, bo gadał do siebie jak jakiś głupek. Dziwne… Teraz mi tego brakowało. Typowych domowych odgłosów, przerywanych krzykiem, by się wreszcie uciszyli. Kto krzyczał? Ja. Czemu? Nie wiem… Widać zasłużyli. A teraz wydawało im się, że sobie beze mnie poradzą. Marzenie ściętej głowy. I niedoczekanie. Nie pozwolę im odejść!

Dostała rozwód i wyłączną opiekę

Zacząłem śledzić Wandę. Słusznie podejrzewałem, że umieści Zośkę gdzieś z dala ode mnie, w jakimś idiotycznym domu samotnej matki. Nie była samotna, miała mnie! Kilka tygodni później zaczepiłem żonę, próbowałem jej przemówić do rozsądku. Zagroziła zakazem zbliżania się. Jaka odważna! Wyładniała, odmłodniała. Czemu dla mnie się tak nie stroiła i nie malowała? „Bo mówiłeś, że wygląda jak dziwka…” – szepnęło coś.

Znalazła pracę i nowych przyjaciół. Nabrała pewności siebie. Naprawdę mnie nie potrzebowała? Nie potrafiłem w to uwierzyć. Chciałem zabrać Dawida spod szkoły, tylko żeby porozmawiać, ale uciekł. Gdyby się nie wyrywał, nie upadłby… A tak, ta przeklęta Wanda, jak się okazało jakaś prawniczka, zwaliła mi na głowę policję, sąd.

Zanim się obejrzałem, żona uzyskała rozwód, wyłączną opiekę nad synem, a za koronny dowód posłużył ten pamiętnik oraz zeznania moich znajomych. Wyznali na rozprawie, że czuli się zażenowani, gdy wywlekałem przy nich osobiste zwierzenia Zosi i naśmiewałem się z jej dysleksji. Jak mogli mnie tak upokorzyć? Publicznie?! Prawie tak… jak ja Zosię. A potem, o ironio, zostawiła mi ten pamiętnik. Weź go, pouczającej lektury, powiedziała.

Rok minął, a ja nie zdobyłem się na odwagę, by go spalić. Albo przeczytać. Zbliżały się moje urodziny. Nie miałem ochoty świętować. Kim byłem? Kim się stałam w ciągu tych trzydziestu dziewięciu lat? Prawda tkwiła w pamiętniku. Chciałem zajrzeć do środka i się bałem. Wychodziłem na werandę, paliłem papierosy. Wilga czekała i poganiała. Zofiiijaaa! Zofiiijaaa! W końcu otworzyłem brulion na chybił trafił.

Tęskniłem za władzą, jaką nad nimi miałem

Wakacje w Grecji. Opisała je krótko. „Wspaniale, cudownie. Tadek spotkał znajomych i dał nam spokój. Powrót z wakacji: Tadek kazał mi prowadzić. Sam pilotował. Ale to ja pomyliłam drogę. Bardzo krzyczał”. 

Trochę dalej: „Zupa smakowała inaczej niż zwykle. Wylał do sedesu”.

A potem: „Dawid przyniósł czwórkę ze sprawdzianu. Taki był dumny, bo uczył się cały tydzień, a nie lubi geografii. Tadek się wściekł i zabronił mu czytać książkę. Bo nieuki nie zasługują na rozrywki”.

Takich wpisów było mnóstwo! Wyłaniał się z nich obraz tyrana i potwora. Straszliwego baobabu, rodem z ulubionej książki Dawida. Znał ją na pamięć. Często dla uspokojenia, niczym mantrę, mamrotał pod nosem fragmenty, co mnie z kolei okropnie irytowało. Czemu? Boże, nie wiem! Może dlatego syn ją zostawił, żebym zrozumiał…

„A kiedy baobab wyrośnie, to na wyrwanie jest za późno i nigdy już nie można się go pozbyć. Zajmie całą planetę. Przeorze ją korzeniami”. Tak właśnie się stało. Rozrosłem się, przeorałem korzeniami złości małą planetę mojej rodziny i rozsadziłem ją od środka.

Od kiedy pamiętam, przepełniała mnie wściekłość, frustracja. Puchła jak wrzód, zatruwając mi duszę. W pracy i wobec obcych, zawsze się pilnowałem, ale w domu… tama puszczała. Wszystko mnie drażniło. Szukałem pretekstu do awantur. Czułem się lepiej, gdy mi ustępowali. Uwielbiałem być panem sytuacji. Odchodząc, pozbawili mnie kontroli. Nienawidziłem ich za to! Świadomość, że oni świetnie radzą sobie beze mnie, że są wreszcie wolni i szczęśliwi, doprowadzała mnie do szaleństwa.

Usychałem. Tęskniłem nie tyle za żoną i synem, ile za władzą, jaką nad nimi miałem. Za tym, że mogłem nimi pomiatać. Boże, jednak jestem potworem…  Może to dziwne, ale poczułem ulgę i spokój. Pierwszy raz od dawna. Prawda cię wyzwoli? Chyba tak. Oswojona wilga płakała.

Bo „oswoić” znaczy „stworzyć więzy”, powiedział lis do Małego Księcia. I jeszcze: „Ludzie znają tylko to, co oswoją”. Czy ja znałem Dawida? Zosię? A siebie? Nie. Nie poznałem syna, nie poznałem żony. Nie stworzyłem więzów. Nie wystarczyło mi cierpliwości i miłości. Tresowałem ich. Wreszcie zbuntowali się i odeszli. Już nigdy do mnie nie wrócą. Nie liczyłem na to. Zresztą lepiej, żeby nie wracali. Lepiej, żeby nikt się do mnie nie zbliżał, dopóki nie poznam i nie oswoję bestii, która we mnie tkwi.

Czytaj także:
„Żona myśli że moje zamiłowanie do hazardu to tylko niegroźne hobby. Gdyby wiedziała, jak to wygląda, zmieniłaby zdanie”
„Nowo poznany przystojniak spełnił moje marzenia o wakacyjnym romansie. Niestety, bardzo drogo mnie to kosztowało...”
„Postanowiłam, że zdobędę serce nieśmiałego kolegi z pracy i udało mi się. Dziś zastanawiam się, po co mi to było?”

Redakcja poleca

REKLAMA