„Żona narzekała, że lubię zaglądać do kieliszka. Miała rację, nie wylewałem za kołnierz i prawie przypłaciłem to życiem”

mężczyzna z nałogiem fot. Adobe Stock, Forewer
„Wyrywałem się z domu, kiedy tylko mogłem, i piłem cały dzień. Do domu wracałem zygzakiem późną nocą albo nad ranem – a czasami wcale. Gospodarstwo podupadło, bo sama Marysia nie była w stanie nad wszystkim zapanować. I nawet już nie chciała”.
/ 21.03.2023 14:30
mężczyzna z nałogiem fot. Adobe Stock, Forewer

Uwielbiam takie niedziele – w naszym małym domku, w gronie rodzinnym i przy wspólnym stole. Akurat tak się złożyło, że w odwiedziny przyjechała zarówno moja starsza córka Kasia razem z mężem i córeczkami, jak i Karol, młodszy syn, z narzeczoną. Specjalnie ją przyprowadził, żeby oficjalnie poinformować nas o zaręczynach, jakbyśmy z Marysią już od dawna nie wiedzieli, co się święci… Takie rzeczy od razu widać.

Całą rodziną wybraliśmy się do kościoła, a po mszy zasiedliśmy do niedzielnego obiadu. Marysia zrobiła rosół, a na drugie przepyszne schabowe z młodymi ziemniaczkami i wiosenną surówką. Przyszła synowa bardzo wszystko chwaliła i oczywiście prosiła o przepisy.

Żona uśmiechała się do mnie uroczo i z miłością – nadal, chociaż małżeństwem jesteśmy już trzydzieści pięć lat! Młodzi rozmawiali o swoich sprawach, dzieci dokazywały, słońce wpadało do jadalni przez wielkie okna. Otoczony rodziną czułem się szczęśliwym, spełnionym człowiekiem.

A nie zawsze tak było…

– Dziadku, dziadku! – najmłodsza wnuczka, Julka, pociągnęła mnie za rękaw. – Ale do kapliczki też pójdziemy?

Uśmiechnąłem się w duchu. To był nasz uświęcony zwyczaj. Zawsze po obiedzie wybieraliśmy się na spacer po polach w stronę maryjnego ołtarzyka, który miał dla mnie wielkie znaczenie. To tam moje życie na zawsze się odmieniło.

– Oczywiście, że pójdziemy – podniosłem się z miejsca. – Kto ma ochotę, niech się szykuje i wkłada buty. Idziemy z wizytą do Najświętszej Panienki!

Maria z Kasią tym razem zostały w domu, żeby posprzątać i omówić jakieś swoje sprawy, ale reszta rodziny energicznie ruszyła za mną. Wyszliśmy wszyscy w jasny blask popołudniowego słońca, a ja zamyśliłem się głęboko, przypominając sobie, jak to się wszystko zaczęło.

Nie byłem dobrym człowiekiem. Przyznaję to dzisiaj ze smutkiem, ale właśnie tak było. Jako młody chłopak uchodziłem za leniwego i nieużytego. Nie chciałem się uczyć, nawet na gospodarce pomagałem niechętnie, najczęściej dopiero wtedy, gdy ojciec pogroził mi pasem. No i wypić lubiłem. Tylko mój staruszek mocno trzymał mnie w pionie i pilnował, żebym głupot nie narobił. Kto wie, jak bym skończył, gdyby nie on? Żonę też mi dobrą wybrał, bo gdy tylko pierwszy raz przyprowadziłem Marysię do domu, powiedział:

– Dobra dziewczyna, uczynna i miła. Trzymaj się jej, bo lepszej to ze świecą szukać.

Wyprawił nam wesele, oddał kawał ziemi na dom i poletko uprawne, odstąpił część sadu na handel. W tym czasie najlepiej mi się powodziło. Starałem się, pracowałem, zarabiałem pieniądze na żonę i dzieci, które pojawiły się na świecie.

Niestety, nie wytrzymałem długo i zboczyłem z dobrej ścieżki. Stało się tak, gdy z wojska wrócił mój dobry kumpel Heniek. Mieszkał w sąsiedniej wsi, ale tak naprawdę nasze gospodarstwa dzielił zaledwie dłuższy spacer na przełaj przez pola. Odwiedzałem go często, bo musieliśmy nadrobić stracone lata… A u Heńka bez alkoholu nie dało się pogadać. Picie należało tam niemal do tradycji rodzinnej – samogon pędził dziadek, ojciec, stryjek.

Przepis przechodził z pokolenia na pokolenie, aż w końcu trafił do Heńka. Tryb życia dawnego kolegi bardzo mi się spodobał, przypominał mi moje młode, beztroskie lata. Heniek był samotny i był panem swojego losu. Nie miał żony, która od rana do nocy trułaby mu nad głową, że trzeba pole obrobić, sad ogarnąć… Że pieniędzy za mało (bo tego zawsze brakuje), że dzieci rosną i potrzebują nowych ubrań, butów, książek. Miałem tego dość. Życie rodzinne powoli mnie przerastało. Ale wystarczyło, że przespacerowałem się do Heńka, a on otworzył butelkę bimberku i świat nabierał kolorów.

Sam nie wierzę, jak szybko wpadłem w nałóg… I oczywiście nawet tego nie pamiętam, tak jak wielu innych rzeczy z tamtego okresu. Staczałem się coraz bardziej i nie było już nikogo, kto mógłby mnie zatrzymać. Mój ojciec od dawna nie żył, mama ciężko chorowała i mogła tylko płakać nad moim losem. Nic mnie wtedy nie obchodziło, absolutnie nic. Wyrywałem się z domu, kiedy tylko mogłem, i piłem cały dzień. Do domu wracałem zygzakiem późną nocą albo nad ranem – a czasami wcale. Gospodarstwo podupadło, bo sama Marysia nie była w stanie nad wszystkim zapanować. I nawet już nie chciała. Pamiętam, jak tamtego dnia krzyczała na mnie, jak wiele razy wcześniej, gdy wychodziłem pić do Heńka.

– Wstydu nie masz, pijaku jeden! Dzieci ci nie żal, mnie ci nie żal, tylko wódka ci w głowie! – wołała za mną. – Ale ja ci tego nie daruję, ja tego dłużej nie będę znosić! Jak znowu wrócisz pijany, zabieram dzieci i wyprowadzam się z powrotem do mojej matki. Nie pozwolę, by na to patrzyły. Że ty się kary boskiej nie boisz, ochlapusie, za to, że rodziny nie szanujesz. Ale zobaczysz ty jeszcze palec boży, wspomnisz moje słowa!

Było upalne lato, samo południe. Duchota taka, że ciężko było oddychać. A ja już od rana, tak na rozbieg, wypiłem ze trzy piwka. Wlokłem się powoli zakurzoną ścieżką, a słońce paliło mnie z góry jak wściekłe. Ale tylko do czasu. Nagle niebo zaciągnęło się ciężkimi chmurami i w samym środku dnia zrobiło się ciemno jak w nocy. Zagrzmiało gdzieś bardzo blisko, widać zbliżała się letnia burza. Nie miałem siły iść tak szybko, żeby ją prześcignąć, więc głupio pomyślałem, że trzeba poszukać jakiegoś schronienia.

Pomyślałem, że już po mnie…

Dotarłem akurat do rozstaju dróg, jedynego miejsca, w którym rosły wielkie, rozłożyste lipy. A poniżej stała stara, mocno już zniszczona kapliczka – kamienny cokół, a na nim nadgryziona zębem czasu, ubrudzona figura Madonny z ramionami rozłożonymi, jakby chciała utulić w nich cały cierpiący świat.

Zatrzymałem się tam, żeby odsapnąć. Powietrze było już ciężkie, a kolejny potężny grom przetoczył się tuż nad moją głową. Spojrzałem w górę i niemal jednocześnie błyskawica przecięła czarne niebo, po czym uderzyła prosto w lipę. Nie stałem bezpośrednio pod nią, tyle dobrze, ale porażone drzewo trzasnęło ostrzegawczo i zaczęło przechylać się w moją stronę.

„O Boże Wszechmogący, już po mnie” – pomyślałem.

Nogi miałem jak z żelaza, za nic nie mogłem się ruszyć. Zresztą i tak nie zdołałbym uciec. Padłem więc na kolana, nakryłem głowę rękami i zacząłem modlić się gorąco:

– Panie Boże, ja wszystko zrozumiałem. Nie wezmę już więcej kieliszka do ust, tylko daruj mi życie – prosiłem. – Pozwól mi wrócić do rodziny i naprawić swoje błędy.

Skuliłem się na ziemi i czekałem na cios, który… nie nastąpił. Zamiast uderzyć prosto we mnie, drzewo niespodziewanie rozpadło się w locie na dwie części, które runęły po obu moich bokach. Sam nie wierzyłem w swoje szczęście. Poderwałem się na równe nogi, żeby zobaczyć, co mnie uratowało.

Możecie mi wierzyć albo nie, najważniejsze, że ja wiem, jak było. Powalone drzewo najpierw upadło na świętą figurę i to właśnie wtedy jakimś cudownym sposobem pień podzielił się na pół. Zupełnie jakby Cudowna Panienka osłoniła mnie własnym ciałem. Niestety, sama na tym ucierpiała – już wcześniej zniszczona kapliczka wyglądała teraz jeszcze gorzej, jakby przy najlżejszym powiewie wiatru miała rozpaść się na kawałki. Oświetlał ją za to jasny promień, który nieoczekiwanie przebił się przez gęste chmury.

– Zdrowaś Maryjo – szepnąłem, po czym odmówiłem całą modlitwę.

Nie poszedłem tamtego dnia do Heńka. Wróciłem do domu, zabrałem ze stodoły narzędzia, których nie używałem całe wieki, i poszedłem znowu pod figurę, żeby ją zabezpieczyć. Obiecałem sobie, że sam ją naprawię, własnymi rękami. A wieczorem opowiedziałem o wszystkim żonie i na kolanach prosiłem ją o wybaczenie.

– Potrzebuję pomocy, Marysiu – mówiłem. – Chcę wyjść z nałogu i być dla ciebie dobrym mężem. Zostałem cudownie ocalony i nie zmarnuję tej szansy.

Poszliśmy do księdza proboszcza, a on pokierował nas dalej, do grupy wsparcia. Walczyłem ze sobą, starałem się i w końcu wyszedłem na prostą. Żeby nie myśleć o piciu, zacząłem… naprawiać inne kapliczki. Spacerując po okolicy, szukałem zniszczonych krzyży i małych ołtarzyków. Odnawiałem je tak, jak umiałem. I co niedzielę odwiedzałem moją opiekunkę na rozstaju dróg, piękną Madonnę.

Tego zwyczaju trzymam się już od prawie dwudziestu pięciu lat. Teraz pod figurę Matki Boskiej prowadzę swoje wnuczki. Patrzę, jak dziewczynki składają wokół pomnika polne kwiaty, i z ufnością powierzam całą rodzinę Jej opiece. Wiem, że piękna Maryja czuwa nad nami wszystkimi.

Czytaj także:
„Nie mogłem patrzeć, jak wnuki wykorzystywały moją córkę. Harowała od rana do nocy, a one nie miały żadnych obowiązków”
„Tyrałem po 14 godzin dziennie, żeby zarobić na przyjemności, na które nie miałem czasu. Byłem niewolnikiem własnej ambicji”
„Ojciec wolał pić niż zajmować się synami, a majątek zapisał wujowi. Nie miałem wyjścia, wziąłem sprawy w swoje ręce”

Redakcja poleca

REKLAMA