„Żona mojego klienta rzuciła go dla włoskiego kochanka, ale szybko wróciła z podkulonym ogonem. Było mi go żal”

Żona go zdradziła, po czym wróciła fot. Adobe Stock, Prostock-studio
„Nie wiedziałam, co mam zrobić. Wykonać robotę sumiennie, profesjonalnie, bez emocji i wbić starszemu człowiekowi zardzewiałą igłę w serce? Czy z premedytacją go okłamać, w imię pokrętnie rozumianej empatii pogrzebać etos pracy, którym zawsze się kierowałam? Widziałam, że wybaczył żonie, ale nigdy nie zapomniał bólu, który mu zadała”.
/ 30.07.2022 17:15
Żona go zdradziła, po czym wróciła fot. Adobe Stock, Prostock-studio

Zazwyczaj tłumaczę nudne, fachowe teksty, tym razem dostałam plik bardzo osobistej korespondencji. I miałam dylemat: czy przetłumaczyć wszystko, co do słowa? Cała ta historia zaczęła się wręcz banalnie, od zwykłego telefonu. Zamykałam właśnie laptopa, kończąc dość duży zamówiony tekst i ciesząc się na przelew, który w związku z tym niebawem powinien pojawić się na moim koncie. Niestety, nie była to kwota, która pozwoliłaby mi na beztroskie życie z procentu do końca moich dni. Nie były to nawet pieniądze, które wystarczyłyby mi do końca miesiąca, ale lepszy rydz niż nic.

„Grosz do grosza, a będzie kokosza”

Te słowa mojej babci zawsze uważałam za hymn drobnych ciułaczy, którzy tak naprawdę nigdy do niczego nie dojdą. Teraz, gdy od trzech miesięcy zasilałam grono bezrobotnych, stały się moim mottem. Te drobne zlecenia pozwalały mi jakoś iść do przodu i w międzyczasie szukać czegoś na stałe. Czegoś, co dałoby mi taką satysfakcję, jak moja poprzednia praca.

Dzień dobry, dzwonię w sprawie ogłoszenia.

Pan Władysław, bo tak się przedstawił mój rozmówca, urzekł mnie już, zanim go zobaczyłam. W jego głosie słychać było taką dawną, niespotykaną już estymę dla rozmówcy. Może to śmieszne, ale zawsze uważałam, że jeśli ktoś mówi w ten sposób i ma taki głęboki, szlachetny tembr głosu, to musi mieć klasę. I choć wiele razy ta zasada mi się nie sprawdziła, to w wypadku pana Władysława jak najbardziej.

Właściwie tego telefonu miałam już wtedy nie odbierać

Narobiłam się jak wariatka przy poprzednim zleceniu, cztery litery prawie wrosły mi w fotel. Oczy skrzypiały przy mruganiu od gapienia się w ekran i pomyślałam, że zrobię sobie parę dni przerwy, zwłaszcza że na dworze wciąż było ciepło. Brulion tęsknym wzrokiem spoglądał w kierunku drzwi, dawno nie byliśmy na dłuższym spacerze. Podniosłam telefon ze stoliczka i właściwie miałam już odrzucić rozmowę.

„Grosz do grosza… Kokosza…” – usłyszałam znów babcię.

Teraz, po wszystkim, nie wiem, czy nie lepiej byłoby, gdybym wzięła wtedy psa i poszła do parku. Sama nie wiem. Tak jak myślałam, pan Władysław okazał się eleganckim, starszym panem. Ale nie nazwałabym go dziadkiem. Zaawansowany wiekowo dżentelmen – takie określenie byłoby bardziej na miejscu. Zazwyczaj umawiałam się z klientami u mnie w domu, w którym mój drugi, zazwyczaj mało używany pokój pełnił od jakiegoś czasu funkcję małego biura. Jednak pan Władysław dość stanowczo, aczkolwiek nienachalnie, sugerował spotkanie gdzieś na mieście. Zaproponował wedlowską pijalnię czekolady przy ulicy Freta i od razu się zgodziłam.

Stary warszawiak, Wedel i ja – ucieszyłam się na to spotkanie.

– No i w końcu wyjdę z domu – zadowolona powiedziałam na głos, a Brulion kolejny raz, już zupełnie zrezygnowany, podniósł swój mokry nos i spojrzał błagalnie. – Ok, najpierw spacer, bo jutro cię nie zabiorę ze sobą piesku – powiedziałam i chwyciłam smycz, a mój biszkoptowy labrador na dźwięk magicznego słowa „spacer” mało nie oszalał z radości.

Zamknęłam w końcu laptopa i z moim biszkoptem ruszyliśmy na długą, relaksującą przechadzkę. Gdy nazajutrz przekroczyłam próg wedlowskiej czekoladziarni, pan Władysław już na mnie czekał. Miał na sobie granatową marynarkę, błękitną koszulę, a na szyi misternie zawiązany wzorzysty fular. Gdyby nie siedzący stolik dalej chłopak z irokezem na głowie, pomyślałabym, że jest pięć lat po wojnie, a ja mam randkę z Mieczysławem Foggiem. Siedział przy stoliku, na którym leżało kilka, może kilkanaście listów przewiązanych wstążką.

Pomyślałam, że właśnie nad nimi będę pracować przez kilka najbliższych dni. Nie pomyliłam się.

– To chyba tyle, co powinienem pani przekazać, aby mogła się pani „tym” zająć – mój zleceniodawca głową wskazał plik pożółkłych kopert.

– Jasne, rozumiem – przytaknęłam i wzięłam łyk gorącej czekolady.

Tak naprawdę do tłumaczenia potrzebny jest po prostu tekst, cała otoczka związana z nim jest w sumie zbędna. Ze względów technicznych miło by tylko było, gdyby zlecona do tłumaczenia treść była wydrukowana na komputerze. Reszta mnie rzadko kiedy interesowała, lecz to zlecenie było z rodzaju tych, które intrygują. Praca, jaką miało być przetłumaczenie dla pana Władysława starych listów okazała nie tylko mechaniczną zamianą słów z jednego języka na drugi. Przekazując mi przewiązany wstążką pakuneczek, pan Władysław powierzył mi swą rodzinną tajemnicę.

A dokładnie tajemnicę swojej zmarłej niedawno żony

Gdy otworzyłam drzwi mieszkania, stęskniony Brulion wpadł na mnie z całym, stęsknionym impetem. Nie było mnie dość długo, bo po spotkaniu u Wedla poszłam się przejść po Łazienkach. Chciałam się dotlenić, bo po powrocie do domu od razu zamierzałam zabrać się do pracy. Co masz zrobić jutro… itd. Założyłam więc biedakowi smycz i chcąc nie chcąc, wyszliśmy na wieczorną toaletę. Zanim wróciliśmy, zdążyłam już zmarznąć, wieczory zaczynały być chłodne, mimo słonecznej pogody w dzień, jesień mówiła już „ciao!”.

Zaparzyłam gorącą herbatę, włożyłam swój stary, ulubiony sweter, na stopy wciągnęłam bambosze z Myszką Miki, włączyłam laptopa i wyciągnęłam z torebki tajemniczy pakunek. Dziewięć listów. Stemple były wyblakłe, ale na tyle wyraźne, że dało się odczytać datowanie pocztowe. Na wszystkich widniał rok 1966, od maja do listopada. Poza jednym, ostatnim, napisanym w lutym 1967 roku. Korespondencja kobiety i mężczyzny. Pani Ludmiły, nieżyjącej żony mojego zleceniodawcy i jakiegoś mężczyzny o imieniu Francesco. Czułam, że moje policzki robią się ciepłe, i to wcale nie od gorącej herbaty. Mimo że pan Władysław wprowadził mnie w temat, szperanie w czyimś życiu chyba u każdego budzi ekscytację.

Tak właśnie teraz się czułam – podekscytowana

Ale też usprawiedliwiona. To nie było otwieranie listów nad parą z czajnika przez ciekawskiego listonosza. Z wypiekami na twarzy wyciągnęłam z koperty pierwszy list. Gdy parę godzin temu popijałam z panem Władysławem pyszną czekoladę, opowiedział mi, co go dręczy i dlaczego w ogóle się spotkaliśmy.

Gdy poznał swoją przyszłą żonę pod koniec lat 50-tych, byli beztroskimi, zakochanymi w sobie bez pamięci szczeniakami.

Tak, pani Anetko, szczeniakami. Świata nie widziałem poza swoją Lusią. Ona poza mną chyba też...

Potem westchnął, napił się czekolady i zaczął mówić dalej. Szybko się zaręczyli, a w tamtych czasach narzeczeństwo nie oznaczało przeciągania go w nieskończoność, tylko rychły ślub. Tak też się stało. Gdy ucichły weselne dzwony, młode małżeństwo po krótkim miesiącu miodowym zaczęło starania o dziecko. „Jak Pan Bóg przykazał”.

Może i przykazał, ale nie pozwolił – pan Władysław spojrzał z wyrzutem w sufit. – Kilka lat bezskutecznie staraliśmy się o potomka. Któregoś dnia Ludmiła stanęła z walizkami w drzwiach i oznajmiła, że odchodzi. Że kocha, ale nie da rady. Że muszę pozwolić jej odejść. Że to koniec.

Ludmiła wyjechała do Włoch, do małej wsi pod Palermo, gdzie mieszkała jej stara ciotka z jeszcze starszym wujem, których wojenne wichry zagnały właśnie do Italii. To dzięki nim parę lat wcześniej zaczęła uczyć się tego pięknego, dźwięcznego języka.

– Gdy po niecałym roku stanęła znów w drzwiach naszego skromnego mieszkania na Pradze, po prostu przestałem oddychać. Zamurowało mnie. Ale byłem szczęśliwy. Odzyskałem Lusię. I aby przypadkiem tego nie zburzyć, przezornie nie wyjmowałem ze skrzynki tych listów, które słał jakiś Francesco. Czekałem, aż ona to zrobi. I o nic nie pytałem. Nawet kiedy coś potajemnie pisała przy biurku, myśląc, że już śpię…

Siedziałam przed laptopem i słowa pana Władysława mieszały mi się z zawartością kopert. Jednak powoli wszystko układało się w jedną całość, w kompletną historię, z której słowo po słowie, zdanie po zdaniu, wymazywałam znaki zapytania. Listy Ludmiły i Francesco były świadectwem ich uczucia, które zrodziło się zaraz po tym, gdy zawiedziona problemami w małżeństwie żona Władysława zamieszkała w małej, włoskiej wsi.

Francesco był starszy od niej o czternaście lat i według tego, co wspominali w listach, zbliżyli się bardzo do siebie. Większość słów odnosiła się do wspólnych chwil, rozmów, spacerów. Do tego wszystkiego, co wydarzyło się między nimi w przeciągu jednego roku. Ludmiła zwierzyła się, dlaczego odeszła od męża, a Francesco przez chwilę wydawał jej się kimś, z kim mogłaby być szczęśliwa.

Tym bardziej, że do niczego jej nie zmuszał

To, co nie dawało spokoju panu Władysławowi, wydarzyło się miesiąc przed powrotem Ludmiły do Polski. Jeden, jedyny raz.

Tak naprawdę nie muszę znać treści tych listów. Proszę mi tylko powiedzieć, czy między nimi coś było. Wie pani, o co mi chodzi… – to było ostatnie zdanie, które padło z ust pana Władysława, zanim pożegnaliśmy się przed drzwiami pijalni czekolady.

Gdy kończyłam czytać ostatni list, ten, w którym Ludmiła prosi, aby Francesco nie kontaktował się z nią więcej, czułam się, jakbym miała gorączkę. Emocje sięgnęły zenitu. Niech schowają się kioskowe harlequiny! To było prawdziwe życie! Ostatnie zdania brzmiały: „Dziękuję Ci, że byłeś. Po prostu. Że My byliśmy. Ale nie będziemy. Za to, że wiele rzeczy zrozumiałam, przede wszystkim to, że swoje życie chcę spędzić u boku Władka, mojego męża. Dziękuję Ci, Francesco. Żegnaj”.

Mimo że pracę skończyłam tej samej nocy, nie dzwoniłam z informacją o tym jeszcze przez dwa dni. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Wykonać robotę sumiennie, profesjonalnie, bez emocji i wbić starszemu człowiekowi zardzewiałą igłę w serce? Czy z premedytacją go okłamać, w imię pokrętnie rozumianej empatii pogrzebać etos pracy, którym zawsze się kierowałam? Poczucie ulgi, które zobaczyłam w oczach pana Władysława, w ułamku sekundy rozwiało moje wątpliwości, co do tego, czy moja decyzja była słuszna.

Tak, skłamałam

A właściwie nagięłam trochę fakty. Pominęłam tylko jeden szczegół… Powiedziałam o zażyłości, jaka łączyła tych dwoje ludzi, o tym, że Francesco był dla Ludmiły oparciem w trudnym okresie. O tym, że między nimi było dużo czułości. Wielokrotnie powtórzyłam, że Francesco nalegał na powrót Ludmiły do Włoch, i o tym, że zdecydowanie odmówiła. Że wybrała życie u boku tego, z którym stała przed ołtarzem. Wybrała to życie, nawet jeśli nie byłoby jej dane cieszyć się darem macierzyństwa. Pominęłam tylko ten jeden, drobny szczegół…

Może będę się za to smażyć w piekle, ale Bóg mi świadkiem, chciałam szczęśliwego zakończenia. Chciałam uśmiechu i poczucia ulgi na twarzy tego starszego, eleganckiego pana, który znów siedział teraz przede mną i popijał czekoladę. Poza tym, w końcu po raz pierwszy cieszyłam się, że jestem tłumaczem, ale nie przysięgłym! Gdy mój zleceniodawca sięgnął do portfela, aby zapłacić mi za pracę, dostrzegłam zdjęcie kobiety, na oko przed 50-tką. Brunetka, skóra zdjęta z pana Władysława. Gdy zauważył moje zainteresowanie, uśmiechnął się i powiedział:

– Ach… nie wspomniałem wcześniej. To Maria, nasza córcia. Mieszka z mężem od lat w Gdańsku. Jadę do nich za dwa tygodnie w odwiedziny.

Podczas gdy ja próbowałam ukryć swoje totalne zaskoczenie i jak to się mówi „zebrać szczękę z podłogi”, pan Władysław dodał tylko:

– Udało nam się, pani Anetko. Dwa lata po powrocie Lusi z Włoch – spojrzał czule na zdjęcie w portfelu. – Udało się. Zostaliśmy rodzicami Marysi. Jest taka podobna do mamy…

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA