„Żona brała kredyt za kredytem i żyła ponad stan. Dziś ledwo wiążemy koniec z końcem, wszystko idzie na spłatę długów”

małżeństwo z problemami finansowymi fot. Adobe Stock, Photographee.eu
„– O rany znowu to samo! Cały świat żyje dziś na kredyt, tylko ty zatrzymałeś się w epoce kamienia łupanego. Co upolujesz, to twoje. Przecież to śmieszne! Czas najwyższy kochanie, żebyśmy się przenieśli w dwudziesty pierwszy wiek! – mówiła”.
/ 29.09.2022 16:30
małżeństwo z problemami finansowymi fot. Adobe Stock, Photographee.eu

Nigdy nie lubiłem się zadłużać. Zawsze uważałem, że człowiek powinien żyć z tego, co ma. Ojciec nieraz mi opowiadał, jak to pradziadek przez długi stracił cały majątek i rodzina wylądowała na ulicy. Dwóch pokoleń trzeba było, żeby znowu porządnie stanęli na nogi.

Ta opowieść głęboko zapadła mi w pamięć. Dopóki byłem sam, nie zaciągałem więc żadnych kredytów. Nawet karty kredytowej nie wziąłem, choć w banku wciskali mi ją prawie na siłę. Jak chciałem coś sobie kupić, to odkładałem pieniądze i szedłem do sklepu wtedy, gdy miałem w kieszeni potrzebną sumę. Jeździłem więc starym samochodem, oglądałem mecze na wiekowym telewizorze, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Wolałem mieć mniej, niż martwić się o to, że pętla kredytowa zaciśnie mi się któregoś dnia wokół szyi. Nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, że mógłbym kiedykolwiek złamać tę zasadę. A jednak…

Żona w końcu postawiła na swoim

Sześć lat temu poznałem Beatę. Była taka piękna! A na dodatek mądra i rozsądna. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Po kilku miesiącach znajomości poprosiłem ją o rękę, a rok później byliśmy już małżeństwem. Przez pierwsze miesiące nasz związek kwitł. Ale potem coś zaczęło się psuć. Zauważyłem, że mojej żonie zwyczajne życie nie wystarcza. Chciała mieć wszystko i to natychmiast. I coraz częściej dawała mi to do zrozumienia.

– Zobacz, ludzie jeżdżą pięknymi samochodami, mieszkają w nowoczesnych apartamentach, a my co? Gnieździmy się kątem u twoich rodziców i każdego dnia modlimy się, żeby twój grat odpalił – narzekała.

– Ale grat jest w stu procentach mój a nie banku, a rodzice nie wyrzucą nas na bruk, gdybyśmy nagle stracili pracę i zabrakło nam pieniędzy na raty – odpowiadałem jej wtedy.

– O rany znowu to samo! Cały świat żyje dziś na kredyt, tylko ty zatrzymałeś się w epoce kamienia łupanego. Co upolujesz, to twoje. Przecież to śmieszne! Czas najwyższy kochanie, żebyśmy się przenieśli w dwudziesty pierwszy wiek! – mówiła.

Puszczałem te uwagi mimo uszu, bo myślałem, że to tylko takie babskie zrzędzenie. Niestety wkrótce żona przeszła od słów do czynów. A ja, idiota, jej na to pozwoliłem.

Pierwszy kredyt wzięliśmy niecały rok po ślubie. Beata odziedziczyła wtedy mieszkanie po ojcu. Było bardzo ładne, w stylowej kamienicy w centrum miasta, ale bardzo zaniedbane, a meble pamiętały jeszcze czasy Gierka i nadawały się tylko do wyrzucenia.

– Tu będzie salon z otwartą kuchnią, koniecznie w pastelowych kolorach, tu nasza sypialnia, tu pokój gościnny, a potem może dziecięcy – wyliczała, oglądając pomieszczenia.

– Wszystko pięknie, tylko za co my to urządzimy? Nasze oszczędności wystarczą może na farby do pomalowania ścian. A reszta? Przecież tu trzeba zrobić generalny remont, wymienić wszystkie instalacje… – jęknąłem.

– Na resztę weźmiemy kredyt.

– Mowy nie ma! Nie chcę się zadłużać. To głupota – zacząłem tłumaczyć, ale natychmiast mi przerwała.

– Tak, tak… Znam opowieść o twoim dziadku czy pradziadku… Ale dość tego. Przez twoje idiotyczne zasady i rodzinne przesądy nie będę męczyć się u twoich rodziców, kiedy mogę żyć pięknie i wygodnie! – wrzasnęła.

– Ale… może to jeszcze przegadamy… – protestowałem nieśmiało.

– A o czym tu gadać? Ludzie biorą olbrzymie kredyty na mieszkania, żeby mieć własny kąt. A ty dostajesz je na tacy, za darmo! Doceń to! Jutro idziemy do banku i składamy papiery – zarządziła.

I postawiła na swoim.

To tylko kilka stówek więcej miesięcznie

Łudziłem się jeszcze, że bank odmówi nam kredytu, ale się zawiodłem. Kilka miesięcy później przeprowadziliśmy się do naszego mieszkania. Żona aż skakała z radości, ale ja nie potrafiłem się cieszyć. Na karku miałem przecież dług. Z odsetkami grubo ponad sto pięćdziesiąt tysięcy!

Drugi kredyt wzięliśmy niecałe pół roku później. Beata dostała właśnie pracę w agencji reklamowej i natychmiast potrzebowała samochodu.

– Nie będę przecież jeździła na spotkania autobusem – tłumaczyła.

– Dobra, pojedziemy do komisu i poszukamy jakiegoś fajnego, niedrogiego autka – odparłem.

Spiorunowała mnie wzrokiem.

– Mowy nie ma! Musi być nowy i w miarę porządny! Inaczej nikt nie potraktuje mnie poważnie!

– A jakim cudem chcesz go kupić? – wybałuszyłem oczy.

– Jak to jakim? Na kredyt – wzruszyła tylko ramionami.

– Ale przecież już jeden spłacamy – przypomniałem jej.

– No i co z tego? Przecież to najwyżej cztery stówki miesięcznie. Ty masz świetną pracę, ja też, spokojnie damy radę. A poza tym to auto to narzędzie pracy, a nie zbytek – uśmiechnęła się.

No i znowu uległem.

Kilka dni później Beata pojechała do pracy nowym samochodem, a nasz dług wzrósł o kolejne 70 tysięcy. Nie czułem się z tym dobrze. Jak już wspomniałem, nie lubiłem się zadłużać. Ale, o dziwo, spłata kredytów aż tak bardzo nie bolała. Owszem, oddawaliśmy bankom sporą część naszych zarobków, ale zdecydowanie większa jeszcze zostawała w kieszeni. Wystarczało nam na rachunki i życie.

– A nie mówiłam? Gdyby nie ja, składałbyś grosz do grosza, nie wiadomo jak długo. A tak mieszkamy sobie wygodnie, wypoczywamy, korzystamy z życia. Powinieneś mi dziękować – stwierdziła któregoś dnia Beata.

W ciągu następnych dwóch lat wzięliśmy jeszcze dwie pożyczki na egzotyczne wakacje, bo jak twierdziła moja żona, po ciężkiej pracy należy nam się solidny odpoczynek, kupiliśmy na raty bardzo drogi ekspres do kawy, bo przecież trzeba się czymś rano dobudzić i dwa markowe rowery, żeby w lecie jeździć na wycieczki za miasto. Non stop słyszałem, że to tylko kolejna stówka czy dwie do spłacenia więcej, że damy radę. No i dawaliśmy. Aż do dnia, w którym szczęśliwy los się od nas odwrócił.

Po co mi to wszystko było?

Pierwsza straciła pracę Beata. Przyszła do domu zapłakana i oświadczyła, że nie przedłużono z nią umowy.

– Spodziewałam się awansu, a oni z dnia na dzień wywalili mnie na bruk! Podobno mają przerost zatrudnienia… Rozumiesz to?! – chlipała.

Pocieszałem ją. Mówiłem, żeby się nie martwiła, bo na pewno szybko znajdzie inne zajęcie. No, znalazła. Ale za połowę tego, co dostawała w starej firmie. Gdy mi o tym powiedziała, byłem przerażony. Policzyłem nasze dochody, no i wyszło mi, że będziemy się musieli nieźle nagłowić, żeby spłacać wszystkie kredyty i jakoś żyć. Powiedziałem o tym żonie.

– Przestań dramatyzować. To przejściowe trudności. Ta praca to tylko na chwilę, dopóki nie znajdę czegoś naprawdę interesującego. Zobaczysz, wszystko się ułoży – stwierdziła.

Dziwił mnie ten jej optymizm. Ja przez skórę czułem, że drogo zapłacimy za naszą niefrasobliwość.

Miałem rację. Beata, owszem, znalazła lepiej płatną pracę, za to za chwilę zaczęto podnosić stopy procentowe, a raty naszych kredytów wystrzeliły w górę. Coraz trudniej było nam dopiąć domowy budżet. Nigdzie nie wychodziliśmy, niczego nie kupowaliśmy, bo nie było nas na to stać. Żona nie mogła przyzwyczaić się do takiego życia. Próbowała namówić mnie na kolejną pożyczkę, ale tym razem byłem nieugięty.

– Zapomnij o tym. To prosta droga na samo dno – odparłem.

Miałem nadzieję, że z czasem uda nam się wykaraskać z kłopotów.

Kilka tygodni temu szef zrobił zebranie zespołu. Powiedział, że z końcem roku zamyka działalność w Polsce i w związku z tym zwalnia wszystkich. Uprzedza nas o tym wcześniej, żebyśmy mogli poszukać sobie innego zajęcia. Kiedy to usłyszałem, omal nie zemdlałem. Przed oczami stanęły mi wszystkie nasze niespłacone kredyty…

Od tamtego czasu szukam pracy. Dostałem kilka propozycji, ale za tak śmieszną pensję, że szkoda gadać. Na spłatę długów nawet nie wystarczy. A do nowego roku już niedaleko. Trzymiesięczne wypowiedzenie i do widzenia wysokie zarobki…

Czeka mnie poważna rozmowa z żoną. Przede wszystkim musimy ratować mieszkanie. Czas najwyższy, by pożegnała się ze swoim autem. Ekspres, rowery i inne cenne rzeczy może uda się opchnąć w lombardzie. Dostaniemy pewnie jedną dziesiątą ceny, ale dobre i to… Po cholerę dałem się namówić na te przeklęte kredyty?!

Czytaj także:
„Zakochałam się w Pawle do szaleństwa, a on z dnia na dzień mnie rzucił. Drań miał dziewczynę, która właśnie wróciła zza granicy”
„Córka mojego faceta uważa, że rozbiłam związek jej rodziców. Ona mnie nienawidzi, a ja mam ją przyjąć pod swój dach?”
„Mamie łatwo było mnie okłamywać, bo mieszkałam za granicą. Powtarzała, że wszystko u niej dobrze, aż nie wydała jej sąsiadka”

Redakcja poleca

REKLAMA