Pamiętam, jak położna przyniosła mi Mateusza z sali porodowej i wcisnęła w moje ramiona. Siny chudzielec łypał na mnie jednym okiem, a ja nie za bardzo wiedziałem, co z takim oseskiem zrobić. Po chwili zacząłem mu opowiadać, że mamy rodzinną firmę, w której produkujemy meble. Że on też kiedyś będzie ze mną pracował, a jak już pokończy szkoły, przejmie interes… W tamtej chwili gorąco wierzyłem, że tak właśnie będzie. Wyobrażałem sobie mojego syna w przyszłości – odpowiedzialnego, przedsiębiorczego, uczciwego, charyzmatycznego mężczyznę.
Nie przypuszczałem, że będę musiał walczyć o to, żeby w ogóle wyszedł na ludzi…
Gdy Mateusz pojawił się na świecie, byłem właścicielem dwóch stolarni. Jedną odziedziczyłem po ojcu, a drugą założyłem sam. Powodziło nam się bardzo dobrze, ale mnie i tak było mało. Chciałem zbudować poważne przedsiębiorstwo. Dla siebie, dla rodziny, dla mojego syna.
– Będziesz miał, chłopie, imperium meblarskie. Nie będzie ci w życiu brakowało niczego – obiecałem mu jeszcze wtedy, w szpitalu.
Rzuciłem się w wir pracy jak opętany, zostawiając kwestie wychowania żonie. Patrycja jest kobietą dobrą i ciepłą, ale też zbyt wrażliwą. Jednym słowem, nie ma najsilniejszego charakteru. No i taką też była mamą – wiecznie trzęsącą się o bezpieczeństwo syna, nadopiekuńczą, zbyt pobłażliwą. Nie stawiała mu żadnych wymagań, a gdy coś zbroił, usprawiedliwiała go, zamiast ukarać.
– Tak się teraz dzieci wychowuje. Nie można ich za bardzo stresować. Dzięki temu wyrosną na dobrych, wrażliwych i szczęśliwych ludzi – powtarzała komunały zasłyszane w telewizjach śniadaniowych.
Wystarczyło, że zaczął wrzeszczeć i miał, co chciał
To był okres, kiedy tak zwane bezstresowe wychowanie cieszyło się ogromną popularnością. W domach dorastały więc całe rzesze młodych ludzi bez ambicji i samodyscypliny. Mój syn bardzo szybko zademonstrował efekty takich metod. Zwłaszcza w hipermarketach, na działach z zabawkami, gdzie kładł się na podłodze i wrzeszczał, żeby kupować mu wszystko, czego akurat zapragnął.
– Nienawidzę cię! Nie kochasz mnie! Nie wracam z tobą do domu! – wykrzykiwał do przerażonej żony.
– Wstawaj, Mateusz, bo będziesz miał karę – łapałem go za rękę, żeby podnieść z podłogi.
A on wtedy w jeszcze większy ryk. W ryk, który paraliżował jego mamę.
– Wojtek, nie tak! – karciła mnie zdenerwowana Patrycja. – Przestań, nie widzisz, co mu robisz?
Odciągała mnie od Mateusza, kucała przy nim i szeptała mu, że jak będzie grzeczny, kupi mu te klocki, o które „tak prosi”… Cwaniaczek wtedy natychmiast wstawał, uśmiechał się i ściągał je z półki. Przy okazji uczył się, że w życiu można sobie wywrzeszczeć nagrodę. Że foch i awantura, to sposób na postawienie na swoim.
Próbowałem z żoną rozmawiać, przekonywać, że musimy syna choć trochę zdyscyplinować, ale ona na sam dźwięk tego słowa wpadała w histerię. Reagowała tak, jakbym chciał wiązać go pasami i przypalać żywym ogniem, a mnie chodziło przecież tylko o konsekwencję w wyznaczaniu granic. Patrycja upierała się jednak przy swoim. Spieraliśmy się więc o metody wychowawcze, a egoizm syna rozkwitał na całego. Żona czekała, aż Mateusz wydorośleje, gdy on tymczasem zrzucał jedzenie z kuchennego stołu, bo nie dostał niczego słodkiego.
– Ty palancie! – powiedział kiedyś do starszego pana, który zwrócił mu uwagę, żeby nie wrzeszczał w sklepie na cały głos.
– Wymsknęło mu się – skwitowała z fałszywym uśmiechem żona i ściągnęła z półki kolejną zabawkę, byle uciszyć syna, byle się nie wstydzić.
Na Mateusza skarżyli się też nauczyciele. Najpierw w przedszkolu, a potem już w szkole
Zwłaszcza w podstawówce regularnie donosili nam, że ich nie słucha, że prześladuje słabszych kolegów, chełpi się bogactwem i nie przejmuje karami.
– Proszę państwa, Mateusz przekracza wszelkie granice buty i złego wychowania. Wczoraj rzucił nauczycielowi matematyki na biurko sto złotych i zapytał, czy za taką kwotę się od niego odpiep***– poinformowała nas pewnego razu wychowawczyni syna.
– To chyba pomyłka. Mateusz nigdy by tak nie zrobił, nie odezwałby się w taki sposób… – powiedziała żona, a ja w oczach nauczycielki zobaczyłem zniecierpliwienie.
Domyśliłem się, że Patrycja mówi tak za każdym razem, gdy syn coś zrobi.
– To nie pomyłka. Tak powiedział, proszę pani. Czy państwo zdajecie sobie sprawę z wagi takiego postępku?
Po wyjściu z gabinetu zapytałem żonę, skąd syn miał tę stówę, skoro umówiliśmy się, że za wszystkie dotychczasowe wybryki cofamy mu kieszonkowe. Przyznała mi się wtedy, że Mateusz ją okrada. Dostał ode mnie karę. Dwutygodniowy szlaban na wyjścia z domu, na telewizję i komputer. Jak zareagował? Wywrzeszczał, że nie jestem jego ojcem, że mama musiała mnie zdradzić. Dołożyłem mu wtedy jeszcze tydzień kary, ale żona podczas mojej nieobecności i tak pozwalała Mateuszowi grać na komputerze. Dawała mu też po kryjomu pieniądze.
A syn miał wiele sposobów, by zmusić ją do uległości. Szantażował ją, że coś sobie zrobi, że ucieknie z domu i zacznie kraść. No i zaczął. Sam go zresztą na kradzieży przyłapałem.
Fakt, okradł naszą firmę, ale kradzież to kradzież!
A zaczęło się od tego, że kierownik jednej ze stolarni poinformował mnie, że ktoś włamał się do naszego zakładu. Zginęły złote okucia, uchwyty, klamki i zdobienia. Włamywacz musiał znać naszą firmę, bo dokładnie wiedział, gdzie szukać rzeczy wartościowych, a ponadto wszedł do środka, nie uruchamiając alarmu. Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że mój syn jest nie tylko nieuczciwy, leniwy i pozbawiony skrupułów, ale też głupi. Jak mógł nie wiedzieć, że mamy w stolarniach monitoring?
Wystarczyło bowiem, że sięgnąłem po odpowiedni fragment nagrania z poprzedniego wieczora i sprawa stała się jasna. Poznałem go po bluzie. Włożył jedną z dwóch, które dostał od nas na święta. Głowę zakrył kapturem… Nie zadzwoniłem na policję. Gdy już trochę ochłonąłem, wydrukowałem sobie ujęcia z kamer monitoringu i wróciłem z nimi do domu. Na mój widok żona zrobiła minę, jakby zobaczyła ducha. Nie spodziewała się mnie tak prędko i dlatego znów pozwoliła Mateuszowi nie iść do szkoły. Pojawiłem się w domu około godziny dwunastej, a on ciągle chodził w piżamie. Widok tego lenia w krótkich gatkach i ze zmierzwionymi włosach doprowadził mnie niemal do szału. Nie zważałem na nic!
– Co to jest? – rzuciłem wydruki z monitoringu na stół.
W pierwszej chwili pojawiło się na twarzy syna zakłopotanie, ale szybko zastąpiła je buta. Już nieraz widziałem, jak pychą i cwaniactwem maskuje wszelkie przejawy poczucia winy.
– Zdjęcia – odparł z uśmiechem.
– Mam zadzwonić na policję?
– Gdybyś chciał, to już byś zadzwonił… – odpowiedział.
– Co się stało? Co to jest? – dopytywała Patrycja.
– To są zdjęcia z monitoringu firmowego. Mateusz włamał się późnym wieczorem do naszej firmy i ją okradł. Zwinął pozłacane okucia, klamki… – zaciskałem zęby, żeby nie nawymyślać mu od najgorszych.
– Mateusz?! Co ty mówisz? Po co miałby to robić? – powątpiewała żona, wpatrując się w zdjęcie.
Po chwili rozpoznała naszego syna. Popatrzyła na mnie z przerażeniem i zakryła twarz dłońmi, jakby nie mogła znieść kolejnego rozczarowania.
– Pakuj się, Mateusz! Pakuj się i wynocha! Pakuj się i wyjazd z mojego domu! – ryknąłem.
– A gdzie jedziemy? – zapytał z ironicznym uśmiechem.
– Masz pięć minut. Co zabierzesz, to twoje. Jeśli się nie uwiniesz, wywalę cię z domu w piżamie! – zagroziłem, a on chyba wtedy zrozumiał, że nie żartuję. – Masz już osiemnaście lat, możesz radzić sobie sam. Nie obchodzi mnie, co będziesz robił, jak się utrzymasz. Nie chcę cię tutaj więcej widzieć! Nie po tym, co zrobiłeś!
Wciąż myślał, że blefuję, że mama go wybroni, bo siadł na kanapie i włączył telewizor. Gapił się w niego z bezczelną miną, a żona obskakiwała mnie dookoła, próbując kolejny raz usprawiedliwić syna. Przekonywała, że to żadna kradzież, bo przecież i tak wszystko zostaje w rodzinie. Nie odpowiadałem jej. Siedziałem przy stole i odliczałem pięć minut. Kiedy minęły, stanąłem przed Mateuszem i pokazałem na drzwi.
– Wychodź!
– Wojtek! – krzyknęła żona, a Mateusz dalej patrzył na mnie bezczelnie.
Zaryzykowałem. Miałem nadzieję, że mimo wszystko ciągle jest w nim jeszcze dość dziecka, bym mógł go wystraszyć, złamać. Nie miałem innego wyjścia, jak zdecydowanie nim wstrząsnąć, w końcu go obudzić. Złapałem tego chudzielca za rękę i podniosłem z kanapy. Gdy zacząłem go prowadzić w kierunku drzwi, spojrzał na mnie jak na szaleńca.
– Puść mnie! Puść, bo doniosę na ciebie na policję! – piszczał.
– Nic złego ci nie robię. Prowadzę cię delikatnie do drzwi… – powtarzałem roztrzęsionym głosem. – Nic ci nie robię. Po prostu jesteś już dość duży, żeby się wyprowadzić.
– Wojtek! Błagam cię! – krzyczała żona, ale ja na nią nie zważałem.
– Nie możesz mnie wyrzucić. Musisz mi płacić alimenty! – krzyczał Mateusz, a w jego oczach pojawiły się łzy. – Musisz mnie utrzymywać! Nie możesz! Mamo… – jęknął.
– Najwyżej mnie pozwiesz. Trudno! Włóż buty… No już!
Siedział na ziemi i wkładał trampki, a ja rzuciłem mu na podłogę spodnie wyciągnięte z szafki, bluzę i kurtkę ściągniętą z wieszaka. Ociągał się z ich wkładaniem, więc schyliłem się, żeby mu pomóc.
Patrycja lamentowała, a ja wciągałem na niego spodnie. No i w tym momencie Mateusz pękł
Zachował się, jak ten sześciolatek, którego zaniedbaliśmy dwanaście lat temu. Rozłożył się na podłodze w korytarzu i zaczął wyć. Płakał jak nieszczęśliwy przedszkolak. Chyba powinienem był wtedy przestać, ale ja ubrałem go do końca i wystawiłem takiego rozbeczanego za drzwi. Walił w nie przez jakąś minutę, zanim wpuściłem go z powrotem do środka. Wpadł do domu i rzucił się na kanapę zrozpaczony. Posadziłem obok niego żonę i dopiero wtedy przedstawiłem swoje warunki.
– Jeśli chcesz tu zostać, będziesz musiał spełnić kilka warunków. Po pierwsze: całe dnie spędzasz ze mną. To ja odwożę cię do szkoły i ja cię z niej zabieram. Jedziesz ze mną do firmy, tam się uczysz, odrabiasz lekcje, a kiedy skończysz, zabierasz się za robotę w stolarni. Na pewno z chłopakami znajdziemy ci coś, co nauczy cię szacunku do pracy.
– Wojtek, on w tym roku ma maturę… – jęknęła żona.
– Której i tak najprawdopodobniej nie zda! Mało ryzykujemy. Do tego zapisujemy się całą rodziną na terapię. Będziemy chodzili do psychologa i spróbujemy z tego wyjść.
– Nie! Nie zrobisz ze mnie wariata! – uniósł się syn.
– Próbuję cię od tego uchronić. Poza tym oddajesz mi telefon komórkowy, zabieram ci komputer, a weekendy spędzasz z nami.
– I co niby mam z wami robić? – pokrzykiwał jeszcze.
– Nie wiem! Będziemy chodzić do cholernego zoo! Coś wymyślimy…
Długo jeszcze rozmawialiśmy. Gdy skończyliśmy, było późne popołudnie i wszyscy ledwo trzymaliśmy się w pionie z wycieńczenia. Mateusz poszedł spać, padła też żona. Ja siadłem do komputera i znalazłem dobrego specjalistę od problemów rodzinnych, od psychologii dziecięcej. Zapisałem nas, bo nie miałem zamiaru odpuszczać. Kułem żelazo póki gorące. No i nie odpuściłem.
Od ośmiu miesięcy codziennie w tygodniu wożę syna do szkoły, a potem zabieram go do siebie do pracy. Tam pilnuję, żeby się uczył, a potem zaganiam do roboty. Mam dwóch starszych majstrów, którym dałem go pod opiekę. Zaznaczyłem, że trzeba nauczyć go życia i nie wolno mu nadskakiwać ani ustępować. Mateusz na początku próbował się buntować. Przez dobry miesiąc w ogóle się do mnie nie odzywał. Ograniczaliśmy się jedynie do wymiany poleceń i krótkich odpowiedzi. To było straszne, ale wiedziałem, że muszę to wytrzymać.
Bardzo pomogła terapia. To dzięki niej wszystkim nam otworzyły się oczy
Po dwóch miesiącach zaczęliśmy z synem w miarę normalnie rozmawiać. Nie obyło się, oczywiście, bez kilku wpadek. Mateusz parę razy uciekł ze szkoły, urwał się ze stolarni. Zawsze jednak wracał i ustalaliśmy jakąś rozsądną karę, a potem jechaliśmy do psychologa na awaryjną sesję. Powoli jednak się zmieniał, dojrzewał, łagodniał i coraz więcej rozumiał. Pogodził się nawet ze swoim losem.
Pracował po szkole w stolarni i wieczorami był tak zmęczony, że ledwo dowlekał się do łóżka. Po pół roku wypłaciłem mu jego pierwszą pensję. Wszystko zaraz przepuścił, a potem trzydzieści dni klepał biedę. Następną wypłatę już podzielił i połowę odłożył do szuflady… Tak właśnie uczył się życia. Uczył się pokory i szacunku. Dziś mam wrażenie, że jesteśmy już na prostej, choć nie zrezygnowaliśmy z terapii.
Maturę jednak zdał, rok temu. Ledwo, ale zdał. W tym roku idzie od października na płatne studia, na zarządzanie. Będzie jeździł na zajęcia w weekendy, a w tygodniu dalej pracował w stolarni. Mistrzem zawodu najpewniej się nigdy nie stanie, bo nie ma talentu i cierpliwości. Do sukcesów należy zaliczyć fakt, że nie stracił na piłach ani jednego palca. Jaka będzie zatem jego przyszłość? Jeszcze nie wiem. Tym razem nie wyobrażam sobie za wiele, bo mrzonki już raz przysłoniły mi rzeczywistość. Bardzo go kocham i chcę, żeby wyszedł na ludzi. Na razie tyle. Resztę się zobaczy.
Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy