Ojciec doprowadzał matkę do szału tym, że niczego nie wyrzucał. Mawiał: „Najgorzej coś wyrzucić i później tego żałować”. Byłem taki sam jak on. Kiedy dorosłem i doczekałem się dzieci, próbowałem im to zaszczepić. Trzeba doceniać to, co się ma, póki się to ma – a nie wymieniać co chwila na nowszy model.
Kiedy dzieci były młodsze, lubiły wygrzebywać skarby z mojego zawalonego szpargałami garażu. Niestety, teraz uważały mnie za zwykłego bałaganiarza albo chorobliwego zbieracza. Szczególnie miał mi to za złe najstarszy syn Dominik, który korzystał z mojego garażu i wściekał się, że trzymam tam masę jego zdaniem niepotrzebnych rzeczy.
– Kiedy to w końcu uprzątniesz, tato? – pytał mnie przy każdej okazji.
– Niedługo – odpowiadałem wymijająco.
Wtedy wzdychał, ale nie odpuszczał:
– Nie możesz ciągle zbierać śmieci po osiedlu. Co ludzie powiedzą? – pytał.
Ale dla mnie rzeczy, które inni wystawili na śmietnik, nieraz okazywały się jedyne w swoim rodzaju, niemal bezcenne. Wystarczyło tylko wyczyścić obudowę, dokręcić półki lub wymienić uszkodzony silniczek. Zabijałem w ten sposób czas. Od kiedy przyznano mi rentę i zwolniłem się z pracy, takie drobne prace stały się sensem mojego życia. I nie widziałem w tym nic złego. Zwłaszcza gdy okoliczne dzieciaki przyjeżdżały pod garaż i prosiły, żebym napompował im rower czy dokręcił koło – bo nikt inny nie miał na podorędziu wszelkich potrzebnych pompek i kluczy.
Nie rozpoznałem tych ludzi
Jednak Dominik dawno już wyrósł z rowerowych wyścigów dookoła osiedla i przestał doceniać korzyści wynikające z tego, że w moim garażu można było znaleźć prawie wszystko. Kiedy do utyskiwań syna na nieład panujący w garażu dołączyła żona, która wcześniej milczała, uważając, że garaż to wyłącznie męska domena, skapitulowałem. Ze źle ukrywaną niechęcią obiecałem im obojgu, że uprzątnę garaż. A to oznaczało, że musiałem przeprowadzić brutalną selekcję moich rupieci. Zważywszy na to, jak długo je zbierałem, mogło mi to zająć sporo czasu.
W każdą sobotę poświęcałem parę godzin na przeglądanie i wyrzucanie rzeczy. Robiłem to z bólem serca, ale z każdym tygodniem szło mi coraz sprawniej.
Na kasety wideo natrafiłem przypadkiem. Były schowane w starej torbie foliowej w głębi komody, w której trzymałem nieużywane ozdoby choinkowe. Wygrzebałem je z ukrycia i wyjąłem z opakowań, by obejrzeć dokładniej.
Przypomniałem sobie z trudem, że dwadzieścia lat temu znalazłem je przy śmietniku wraz z uszkodzoną komodą. Naprawianie zawiasów najwyraźniej pochłonęło mnie na tyle, że VHS-y kompletnie wyleciały mi z głowy. Leżały schowane w kącie szuflady aż do teraz. Nigdy nawet nie sprawdziłem, co na nich jest.
Wyjąłem stojący w garażu magnetowid i wciąż działający telewizor kineskopowy, potem jakieś pół godziny szukałem odpowiednich kabli. W końcu udało mi się uruchomić jedną z zapomnianych kaset.
Taśma – podobnie jak dwie pozostałe – zawierała zapis rodzinnych wspomnień sprzed dwudziestu paru lat. Spacery na świeżym powietrzu, śpiące w łóżeczku dziecko, akademie przedszkolne, jedzenie owsianki (w większości lądującej na śliniaczku).
Przejrzałem wszystko na poczwórnej szybkości, co i tak zajęło mi czas do wieczora. Nie rozpoznałem jednak z wyglądu ani chłopczyka, ani jego rodziców. Najprawdopodobniej nie mieszkali w pobliżu, bo w przeciwnym razie znałbym ich przynajmniej z widzenia. Dla kogoś te filmy mogły być ważną pamiątką, zwłaszcza teraz, gdy minęło tyle lat, a ja chętnie bym mu je zwrócił, gdybym tylko wiedział, jak go odnaleźć...
Czy mogłem znać tę rodzinę? Oglądając te filmy pobieżnie, rozpoznałem nasze osiedle oraz sąsiedni blok, ale do głowy nie przychodziły mi żadne nazwiska. Po obiedzie, nadal prześladowany tymi rozmyślaniami, podjąłem decyzję i postanowiłem podpytać sąsiadów.
Postanowiłem oddać im ich własność
Ustalenie, kto mieszkał w okolicy w latach 1997-1999 (takie daty widniały na kasetach), okazało się nie lada wyzwaniem. Niewiele już osób pamiętało dawnych sąsiadów – jeszcze mniej chciało ze mną rozmawiać, bo sądzili, że próbuję im coś wcisnąć. Byłem jednak zdeterminowany i się nie poddawałem.
Mój syn Dominik nazwałby to pewnie głupotą. Żona zresztą też. Ale wszystkie graty, które zgromadziłem przez lata, zawsze w pierwszej kolejności naprawiałem, doprowadzałem do stanu użyteczności. A te kasety mogły przywrócić jakiejś rodzinie wspomnienia. Brzdąc zarejestrowany na taśmie na pewno dawno dorósł. Odnalazłem cząstkę jego życia. Bardzo chciałem oddać mu tę taśmę.
Zanim dotarłem do ostatniej klatki bloku widzianego na filmie, schodziłem sobie nogi i wystrzępiłem język. Byłem gotów wrócić do domu na tarczy, włączyć telewizor, zrobić sobie herbatę i zasnąć. Jednak już na parterze natrafiłem na konkretne źródło informacji. Kobieta, która otworzyła drzwi, wysłuchała mnie uważnie, po czym zaprosiła do środka, żebym porozmawiał z jej matką. Staruszce trochę drżały ręce, miała na nosie okulary grube jak denka od słoików, nie za dobrze słyszała, ale na problemy z pamięcią na szczęście nie narzekała.
– Ach, na pewno chodzi panu o Bogusiów – powiedziała, gdy wyjaśniłem, w czym rzecz. – Matka, Marlena wysoka i szczupła jak modelka, ojciec Bogdan, łysiejący i w okularach. I mały chłopczyk… nazywał się chyba Kuba.
– Tak, to chyba oni – ucieszyłem się, bo opis pasował do tego, co obejrzałem na kasetach. – Nie wie pani, gdzie się teraz podziewają? Bardzo chciałbym zwrócić im te filmy.
– Wyprowadzili się w 1999 roku. Zaraz przed Bożym Narodzeniem. Do Łodzi, jeśli dobrze pamiętam. Musi pan sprawdzić. Nie wiem, co działo się z nimi później.
Spisałem imiona członków tej rodziny, podziękowałem starszej pani za informacje i poszedłem do domu. Kiedy Dominik wrócił z pracy – i znów zaczął narzekać, że tyle czasu zajmuje mi uprzątnięcie garażu – przekonałem go, żeby pomógł mi odszukać rodzinę przez internet. Wpisał do wyszukiwarki nazwisko, które podała mi sąsiadka. Poszło całkiem sprawnie, jako że ojciec rodziny prowadził jednoosobową działalność gospodarczą i reklamował się w kilku miejscach. Teraz wystarczyło tylko urządzić małą wycieczkę do centralnej Polski.
Chciałem zrobić dobry uczynek
W najbliższą sobotę Dominik zabrał mnie do Łodzi. Teoretycznie mógłbym pojechać sam, ale skorzystałem z okazji, by spędzić z synem trochę czasu. Obiecałem mu solennie – by wreszcie zamknąć ten temat – że po tej wizycie będzie miał tyle przestrzeni w garażu, ile tylko zechce. To go przekonało, choć i tak nie mógł się powstrzymać od wzdychania i patrzenia na zegarek za każdym razem, gdy trafiliśmy na czerwone światło. Gdzieś w zamęcie ostatnich lat umknął mi moment, kiedy stał się dorosły, poważny i odpowiedzialny.
– „Najgorzej coś wyrzucić i później tego żałować” – powiedziałem, sam nie wiem czemu, gdy zjeżdżaliśmy z autostrady. – Tak mawiał twój dziadek.
– I co w związku z tym? – zapytał obojętnie.
– Nic, synek. Chciałem tylko, żebyś o tym wiedział i wziął to sobie do serca… – powiedziałem z głębokim westchnieniem.
Rodzina, której szukałem mieszkała w kamienicy blisko centrum. Mieliśmy szczęście, bo oboje akurat byli w domu. Przywitałem się z nimi i wyjaśniłem pokrótce, w jakiej sprawie przyjechałem. Byli mocno zaskoczeni, ale pozwolili mnie i Dominikowi wejść do salonu, gdzie poczęstowali nas kawą i pierniczkami. Wtedy przekazałem im kasety, których nie widzieli od ponad dwudziestu lat.
Gospodarz pospiesznie wrzucił pierwszą z nich do magnetowidu, który stał pod telewizorem. Łzy stanęły im w oczach, gdy zobaczyli swojego syna zdmuchującego dwie świeczki na torcie bezowym.
Powiedzieli nam, że Kuba zginął trzy lata temu w wypadku motocyklowym. Oboje nadal nie otrząsnęli się po tej tragedii. Przez długi czas zbierali wszelkie możliwe pamiątki i wspomnienia o nim: wszystkie dziecięce rysunki, zdjęcia zrobione przez znajomych, listy i pocztówki wysyłane z kolonii. Ale nie mieli prawie nic z tych wczesnych lat dzieciństwa.
Te kasety okazały się bezcenne
Jak na ironię, bo pan Bogdan zaraz po narodzinach syna kupił kamerę i rejestrował każdą ważną sekundę w życiu maluszka. Nie zamierzali wyrzucać tych kaset, zrobili to niechcący, przed swoją przeprowadzką do Łodzi. Chcieli się pozbyć tylko tych, na których mieli nagrane filmy i programy z telewizji, bo zgromadzili już spore zbiory, ale te z uroczystościami rodzinnymi przypadkiem trafiły ma śmietnik.
Szukali ich potem, gdy już wypakowali wszystko z kartonów w swoim nowym mieszkaniu, ale ich nie było, więc z ogromnym żalem uznali, że przepadły na amen. A teraz tak niespodziewanie odzyskali zapis tych wyjątkowych chwil, które przez tragiczny wyrok losu stały się bezcenne.
Dominik milczał przez całą drogę powrotną. Myślę, że zrozumiał – przynajmniej po części – co próbowałem mu wytłumaczyć. Tyle otrzymałem od ojca i tyle przekazałem jemu. Coś, co dziś wydaje ci się śmieciem, w przyszłości może zmienić się w skarb cenniejszy od złota.
Następnego dnia Dominik zaproponował, żebym nie wyrzucał wszystkiego i zostawił część rzeczy w garażu. Nie skorzystałem z jego propozycji, bo wiedziałem, że jak zostawię część, to wkrótce znów zacznę przynosić kolejne zdobycze i za parę miesięcy wrócimy do punktu wyjścia. Zresztą czułem, że wypełniłem moją misję. I nie wiem, czy chodziło o zwrot kaset, czy o zmianę nastawienia syna, ale towarzyszyło mi poczucie satysfakcji.
Czytaj także:
„Uratowałam życie przypadkowego mężczyzny. Ludzie mijali nas bez żadnych refleksji, podczas gdy ja walczyłam o jego oddech”
„Mama latała z kwiatka na kwiatek i wracała skruszona do ojca. Jak frajer brał wszystko na klatę, bo kochał ją ponad życie”
„Mąż potrącił rowerzystę, który znienacka wyjechał mu przed maskę. Teraz cwaniak chce od nas wyłudzić odszkodowanie”