Wszyscy mają jakieś tajemnice. Małe albo duże, takie, których ujawnienie może całkowicie zmienić życie. Ja właśnie kolekcjonuję cudze tajemnice. Nie spodziewałem się, że to moje hobby może być takie intratne. Nigdy nie zabiegałem o posady, nie szukałem etatu, nie biegałem za pieniędzmi. Wszystko to przychodziło do mnie samo.
Nie jestem szantażystą, o co wielu z pewnością mnie podejrzewa. Nigdy nikomu nie groziłem ujawnieniem jego sekretów. Nigdy nie zniżyłem się do tego rodzaju przestępczego procederu. Brzydzę się szantażem. Ja po prostu dbam o to, żeby właściciel tajemnicy wiedział, że… ja wiem.
Nauczyłem się tego w liceum, na rok przed maturą. To był przypadek, ale zaważył na całym moim życiu. Mogę spokojnie powiedzieć, że to była najcenniejsza lekcja.
Należałem wówczas do szkolnej drużyny harcerskiej. Na przełomie lipca i sierpnia pojechaliśmy na trzytygodniowy obóz w okolice Spychowa. To były fantastyczne wakacje. Ostatnie przed maturą, czyli przed wielką niewiadomą. Żaden z nas nie wiedział, co będzie robił po szkole; czy dostanie się na studia, czy będzie musiał pójść do pracy. Każdy marzył o dostatnim, wygodnym życiu.
Rozbiliśmy namioty nad jeziorem. Mieliśmy łodzie i kajaki, więc pływaliśmy bez końca.
Zgrupowanie liczyło chyba pięć obozów, w każdym po około 50 osób. Każdy z obozów miał swoją kadrę instruktorską złożoną przeważnie z nauczycieli. U nas nie było źle, komendantem był wuefista, jego zastępcą matematyk. Fajni faceci.
Wystarczy, że pan dyrektor wiedział, że ja wiem
Współczułem kolegom z sąsiadującego obozu, gdyż komenderował nimi nasz licealny chemik. Wredny typ. Nazywaliśmy go Kwas. Głównie dlatego, że nie miał żadnych zasad. Był niesprawiedliwy i wykorzystywał każdą okazję, by dokuczyć uczniom. Nie uznawał żadnego systemu ocen poza własnym widzimisię. Ja nie miałem ambicji chemicznych, więc schodziłem Kwasowi z drogi, i jakoś udawało się przeżyć. Nikt Kwasowi nie podskakiwał, bo był dyrektorem naszego liceum i miał niezłe chody w kuratorium.
Któregoś razu, korzystając z wolnego czasu, za wiedzą „oboźnego”, zwiedzałem okolicę. Idąc brzegiem jeziora, zapuściłem się daleko od obozu. Nagle gdzieś z boku, z pobliskich krzaków, usłyszałem dziwne odgłosy, jakby ktoś kogoś dusił. Przestraszony zakradłem się bliżej i… zobaczyłem pana dyrektora Kwasa podczas cielesnego aktu z bardzo młodą harcerką, na pewno licealistką. Nieostrożnie nadepnąłem na leżący na ziemi patyk. Kwas podniósł głowę i nasze spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Zanim zdążył zareagować, zniknąłem.
Ta chwila ustawiła mnie na całe życie. Wtedy nad jeziorem zrozumiałem, jak bardzo cenne mogą być nawet przypadkowo zdobyte informacje. Chociaż jeszcze nie do końca zdawałem sobie sprawę z ich wagi.
Ostatni rok szkoły minął, zanim zdążyłem się obejrzeć. Nie miałem żadnych kłopotów. Przez cały czas czułem nad sobą dyskretnie rozpięty opiekuńczy parasol Kwasa. Nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy poza „dzień dobry, panie dyrektorze”. Wystarczyło, że Kwas wiedział, że ja wiem.
Maturę zdałem bez problemów. Podejrzewam, że Kwas znanym tylko sobie sposobem ułatwił mi także dostanie się na studia prawnicze. Dowodów na to nie mam, ale też ich nie szukam, wystarczy, że się dostałem.
Układy i układziki
Pierwszy rok poświęciłem na rozpoznanie terenu. Poznawałem panujące na uczelni zwyczaje, dowiadywałem się, kto pełni jaką rolę. Przy czym nie chodziło mi o oficjalnie pełnione funkcje. Tego można się było dowiedzieć bez specjalnych starań, to była wiedza powszechnie dostępna. Mnie chodziło o to, co jest ukryte.
Zauważyłem na przykład, że pani doktor W. ma znacznie więcej do powiedzenia w radzie wydziału niż sam dziekan profesor R. Wszelkie wnioski pani doktor W. zawsze przechodziły jednogłośnie, podczas gdy profesor R. czasami musiał pogodzić się z porażką. Powód odkryłem dość szybko – otóż brat pani W. był wysokim urzędnikiem w ministerstwie, a profesor R. marzył o tym, by zostać tzw. profesorem belwederskim, czyli mianowanym przez prezydenta. W tej kwestii bardzo liczył na ciche, ale skuteczne wsparcie pani doktor W.
Przed sesją sporo czasu spędzałem w bibliotece. Szybko przekonałem się, że było warto. Do egzaminu z historii poszukiwałem starych dokumentów sprzed 30, 40 lat. Bibliotekarka wskazała mi odpowiedni regał i pozwoliła grzebać do woli, pod warunkiem że wszystko odłożę na właściwe miejsce. Obiecałem jej to solennie.
I oto któregoś dnia w tejże bibliotece znalazłem stare prace magisterskie – jedna autorstwa chyba dziekana R., druga to była praca nieznanego autora. To znaczy nie była podpisana, dokładniej miała wyrwaną stronę tytułową. Wystarczyło tylko pobieżnie przejrzeć oba dzieła, by zorientować się, że są identyczne. Wiedziałem, że natrafiłem na tajemnicę. Dołączyłem ją do swojej jeszcze skromnej kolekcji.
Profesor R. był przekonany, że zatarł wszystkie ślady, niszcząc istniejące egzemplarze pracy swego kolegi, Marka M.. Student Marek M. został aresztowany przez milicję. Ktoś bowiem doniósł, że w wynajmowanym pokoju drukuje nielegalną gazetkę. To było w 1981 roku, Marek miał już gotową pracę magisterską, stan wojenny przewrócił całe jego życie do góry nogami.
Aresztowany Marek M. dostał od milicji tęgi wycisk. Przegonili go kilkakrotnie przez „ścieżkę zdrowia”. Dołożyli resztę podczas przesłuchania i Marek M. wylądował najpierw w szpitalu, gdzie całkowicie osiwiał, a następnie w psychiatryku.
Markowi M. nie była już potrzebna praca magisterska. W archiwach IPN znalazłem pożółkłą karteczkę napisaną odręcznie, której treść sprowadzała się do podania adresu drukarni i nazwiska drukarza. Charakter pisma dziwnie przypominał odręczne uwagi profesora R.
„Każda tajemnica prędzej czy później wyjdzie na jaw!” – z satysfakcją patrzyłem, jak dziekan R. czyta moją kartkę.
Przeczytał, popatrzył po sali. Nic nie zauważył. Popatrzył drugi raz i wtedy nasze spojrzenia się spotkały. Nieznacznie, ledwie zauważalnie się uśmiechnąłem. Widziałem, że zrozumiał. Już wiedział, że ja wiem!
Dziekan R. został w końcu belwederskim profesorem. Nikt nie przeszkodził w przyznaniu mu tego tytułu. Ja skończyłem studia z wyróżnieniem, i nawet otrzymałem propozycję pracy na uczelni. Skorzystałem z niej.
Polityka przyszła do mnie sama
Nigdy nie czyniłem starań, by zostać politykiem. Polityka wydawała mi się zajęciem brudnym i obrzydliwym. Nie potrafiłbym oszukiwać ludzi, patrząc im prosto w oczy i mówiąc to, co chcą usłyszeć. Brzydziłem się polityką. Ale ona przyszła do mnie sama.
Podczas prywatnego przyjęcia w domu profesora R. poznałem wiceministra należącego do partii koalicyjnej. Była to organizacja populistyczna, której przewodniczący zakończył edukację na zasadniczej szkole zawodowej. Tajemnicą poliszynela było, że facet nabrał kredytów i nie może ich spłacić, więc uciekł w politykę.
Ów wiceminister zaproponował mi pracę dla swej partii, bo potrzebowała ona młodych prawników. Domyśliłem się, że ta propozycja nie wzięła się z powietrza. Profesor R. chciał się mnie pozbyć z uczelni, zapewne bał się, że jego tajemnica może ujrzeć światło dzienne. Nie miałem zamiaru niczego ujawniać, ale propozycja przyszła we właściwej chwili. Warunki, jakie mi zaproponowano, były znacznie lepsze od uczelnianych.
W każdej partii politycznej aż się roi od najróżniejszych tajemnic. No i znowu odezwała się we mnie pasja kolekcjonerska.
Systematycznie i skrupulatnie zbierałem rozmaite informacje i różne dokumenty. Wszystko dokładnie analizowałem i segregowałem. W dość krótkim czasie miałem pokaźne archiwum i sporą wiedzę o zarządzie partii, i nie tylko.
Brak wykształcenia był dla kilku prominentnych działaczy dużym problemem. Przez brak matury i wyższych studiów nie mogli piastować proponowanych im stanowisk państwowych. Braki trzeba było szybko uzupełnić. Stworzyłem więc w partii szybką ścieżkę naukową. Wszystko na koszt podatnika. Nie będę wdawał się w szczegóły, ale dzięki temu znacznie rozrosło się też moje archiwum.
Wśród wielu różnych tajemnic jedna nieźle rokowała. Postanowiłem zweryfikować i w razie potrzeby uzupełnić informacje. Wiedziałem, że stąpam po cienkim lodzie. Wiedziałem, że główny bohater, czołowy działacz dużej partii, nie może się dowiedzieć, że ktoś grzebie w jego przeszłości. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jedno drobne potknięcie może dla mnie oznaczać wielką katastrofę…
Stąpałem po cienkim lodzie
Przydały się godziny spędzone w bibliotekach i archiwach. Dotarłem do akt i zdjęć sprawy sądowej. Otóż mój bohater zataił, że ponad 30 lat temu miał wyrok za udział w bójce. Ten drugi zmarł. „Mój klient” dostał najmniejszy wyrok: półtora roku, przy czym zaliczono mu 10 miesięcy aresztu. Sprawa była czyszczona, ale nie zniszczono wszystkiego.
Podobnie jak w innych wypadkach wystosowałem do „mego klienta” krótką informację o wychodzącej na jaw tajemnicy. Widziałem, jak czyta tę kartkę. To było przed jakimś wystąpieniem telewizyjnym. Rozejrzał się po sali, ale nie znalazł autora.
Kilka dni później otrzymał informację, że dokumenty nigdy nie ujrzą światła dziennego… Chyba zrozumiał, bo gdy rozmawialiśmy jakiś czas później, zaproponował mi stanowisko w radzie nadzorczej dużej państwowej spółki. Nie dociekałem, jak się domyślił, że to ja jestem autorem owych karteczek. A może strzelał w ciemno. Nie wiem i szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi.
Każdy ma swoją tajemnicę. Ja mam w swoim domu solidnie zabezpieczony, spory sejf. Nawet jeśli spali się chałupa, ów sejf ocaleje. Ten sejf, a dokładniej jego zawartość, stanowi moją największą tajemnicę. Nikt nie wie, co jest w środku. Nikt też nie wie, gdzie trzymam kopie wszystkich dokumentów, na wypadek gdyby sejf został zniszczony.
I ostatnia moja tajemnica. Nikt nie wie u kogo, w której kancelarii notarialnej zostały zdeponowane szczegółowe instrukcje dotyczące mego archiwum. Tam też są zapasowe klucze do sejfu. Tajemnice są dobrze zabezpieczone i nikt bez mojej zgody nie będzie miał do nich dostępu.
Kolekcjonując przez lata różne tajemnice, nigdy żadnej nie ujawniłem. Nikogo nie szantażowałem. Nie musiałem. Mam dużą wiedzę o sprawach i ludziach. Jestem przekonany, że właśnie dzięki tej wiedzy udało mi się dojść do sporego majątku. Jestem członkiem kilku rad nadzorczych. To mi przynosi godny dochód. Mam sporo wolnego czasu, więc mogę realizować swoje pasje i marzenia.
Mógłbym przejść na emeryturę wcześniej
Sporo podróżuję, oczywiście służbowo. Nie szukam już tak jak dawniej cudzych tajemnic. Oczywiście kontroluję sytuację, by być na bieżąco, ale zbytnio nie poszerzam archiwum. Zastanawiam się nad przejściem na wcześniejszą emeryturę.
Kilka dni temu otrzymałem list. Koperta była zaadresowana na komputerze, z tyłu nie było nadawcy, więc rzuciłem list na biurko i przeczytałem go dopiero po kilku dniach. To był list od profesora R. Zdziwiłem się, skąd miał mój adres, przecież nie widzieliśmy się chyba ze 30 lat…
„Długo się zastanawiałem, czy napisać do ciebie ten list. Od tamtego czasu, gdy na wykładzie posłałeś mi pamiętną karteczkę, minęło 30 lat. Nie mam czystego sumienia. Popełniłem w życiu straszny błąd. Spowodowałem, że aresztowano porządnego człowieka, który później zwariował. Przez wiele lat odwiedzałem go w szpitalu, opiekowałem się nim, jak umiałem. Nie było szans, by wrócić mu zdrowie. Cierpię z tego powodu do dziś. Ale każdy człowiek ma prawo do drugiej szansy. Ty, pisząc to jedno zdanie, odebrałeś mi to prawo! To ty jesteś kanalią…”.
Przerwałem lekturę, bowiem dotarło do mnie, że w swym liście profesor pominął fakt, iż pisząc swoją, skorzystał z pracy magisterskiej swego kolegi. Ale to drobiazg. Wróciłem do lektury: „…to ty jesteś kanalią! Pamiętaj, tobie też ktoś kiedyś prześle karteczkę z groźbą: Każda tajemnica wyjdzie na jaw! P.S. Ja cię odnalazłem, inni też potrafią”.
Wściekły zgniotłem ten list w kulę i wyrzuciłem do kosza. Trochę popsuł mi się humor. Czy ktoś jeszcze mnie szuka?
Czytaj także:
„Aleksandra chciała oskubać męża, żeby się gzić z młodszym kochasiem. Cwana lafirynda myślała, że jej się upiecze”
„Dla marynarza przeprowadziłam się na drugi koniec Polski. Miał dziewczynę w każdym porcie, a żonę w domu”
„Okłamywałam Janka, że chcę mieć dziecko, a pokątnie brałam tabletki. Nie będę babrać się w pieluchach, bo on tak chce”