„Znalazłam samotne 5-letnie dziecko w autobusie. Chciałam mu pomóc, a jego matka oskarżyła mnie o uprowadzenie”

Zagubiony chłopiec fot. Adobe Stock, Tomsickova
„Miał tylko pięć lat. Był sam, zagubiony, przerażony... Przecież nie mogłam go tak zostawić. Pomogłam mu. I co? Spotkała mnie za to sroga kara! Straciłam wiarę w ludzi. Jak ta kobieta mogła mi się odpłacić w ten sposób za uratowanie dziecka. Współczuje Piotrusiowi życia z taka matką”.
/ 20.09.2021 12:49
Zagubiony chłopiec fot. Adobe Stock, Tomsickova

Autobus zbliżał się powoli do pętli. Głowa kiwała mi się sennie i nie mogłam doczekać się już momentu, kiedy wreszcie będę w domu. Marzyłam o tym, że mąż, który tego dnia wrócił wcześniej ode mnie z pracy, poda mi szklankę herbaty i może nawet rozmasuje stopy opuchnięte od wielogodzinnego stania za ladą.

Kiedy autobus zatrzymał się na ostatnim przystanku, idąc do wyjścia, rzuciłam okiem na pozostałych pasażerów. Nie było ich wielu, z tyłu siedział tylko nastolatek, a kilka rzędów przede mną jakiś może pięcioletni chłopczyk. „Pewnie są razem…” – przebiegło mi przez głowę. Bo kto by zostawił takie małe dziecko samo w autobusie? Ale nie, nastolatek zerwał się nagle z fotela i wyprysnął przez otwarte drzwi, niknąc w ciemnościach. Ja także wysiadłam, ale nie mogłam dalej zrobić kroku, zastanawiałam się bowiem, co będzie z chłopczykiem.

Odwróciłam się i zobaczyłam, że wprawdzie wstał, ale nie ruszał się z miejsca i jak skamieniały wpatrywał się w podłogę. Westchnęłam, przewidując kłopoty i wróciłam do autobusu.

– Cześć, dlaczego nie wysiadasz? – zagadnęłam.

– Nie wiem – odparł chłopiec.

– A gdzie jest twoja mama?

– Nie wiem – brzmiała i tym razem odpowiedź.

Poczułam się bezsilna, ale w tym momencie rozwrzeszczał się kierowca.

– Pani wysiada czy nie z tym dzieckiem? Bo ja muszę autobus zamknąć, żeby wyjść na papierosa! Mam przerwę!

– Ale on jest zupełnie sam! Co ja mam z nim zrobić? – zdenerwowałam się.

– To nie moja sprawa! Niech go pani zaprowadzi na policję. Mnie pensję obetną, jak nie odjadę o czasie, nie będę się przełożonym później tłumaczył, że na policję czekałem! Zresztą autobus to nie ochronka!

No i co ja miałam zrobić? Wzięłam małego za rękę i wyprowadziłam na zewnątrz. Do komisariatu miałam ładnych kilka przecznic, a dziecko aż trzęsło się z zimna.

– Chcesz gorącej czekolady? – zapytałam, wiedząc, że tuż za rogiem jest kawiarnia.

Chłopiec się rozpromienił.

– Chcę!

I poszliśmy razem do kawiarenki. Czekolady nie było, ale herbata z cytryną i cukrem też dziecku smakowała, podobnie jak ciastko, które chłopiec pochłonął błyskawicznie. Przy okazji dowiedziałam się, że ma na imię Piotruś i że mama kazała mu jechać do babci.

– Wsadziła mnie do autobusu i powiedziała, że mam wysiąść na piątym przystanku – opowiadał chłopiec ze łzami w oczach. – Ale mi się pomyliło z liczeniem i już nie wiedziałem, który to piąty… Bo ja jeszcze nie chodzę do szkoły i nie umiem liczyć dobrze – wyjaśniło dziecko z poczuciem winy, że nie sprostało zadaniu postawionemu przez mamę.

„Ta matka to jakaś nieodpowiedzialna baba!” – wzburzona chwyciłam za komórkę. Zadzwoniłam do męża. Był tak samo wstrząśnięty jak ja.

– Trzeba natychmiast zaprowadzić go na komisariat – powiedział. – Nie ma szans, żebyśmy sami znaleźli jego babcię lub mamę. Przyjadę po was.

Czekając na Jurka, zadzwoniłam jeszcze pod numer 112 i tam również polecono mi skontaktowanie się z najbliższym komisariatem. Kilka minut później zjawił się mąż i razem odwieźliśmy Piotrusia na policję. Tam oboje złożyliśmy zeznania, po czym oznajmiono nam, że możemy iść do domu. Powiedziano, że chłopiec jest pod opieką psychologa i będzie odwieziony na izbę dziecka, gdzie pozostanie do czasu odnalezienia jego rodziców. Brzmiało to rozsądnie i nawet jeśli czułam współczucie dla tego malca, że spotkały go takie przeżycia, to przecież nic już dla niego nie mogłam zrobić. Sprawę przejęli policjanci i pozostawało mi wierzyć, że doprowadzą ją do szczęśliwego finału. A moja rola już się skończyła.

Tak mi się jednak tylko wydawało...

Następnego dnia rano do moich drzwi zadzwoniło dwóch funkcjonariuszy w mundurach.

– Pani pójdzie z nami! – stwierdzili kategorycznie, nie chcąc mi wytłumaczyć, o co chodzi.

– Przecież wczoraj złożyłam wszystkie wyjaśnienia i nic więcej już nie wiem w sprawie Piotrusia – dowodziłam.

Burknęli tylko, że dostali takie polecenie służbowe, a sami sprawy nie znają. Na komisariacie posadzono mnie w jakimś pokoju. Nie mam pojęcia, jak długo tam siedziałam – kilka czy kilkanaście minut. Sama. W pewnym momencie jednak drzwi się otworzyły i wpadła jakaś kobieta, wrzeszcząc jak opętana.

– To ona! Ta wariatka! Aresztujcie ją!

Policjant stojący w drzwiach spojrzał na mnie surowo. Oblał mnie zimny pot.

– Ale o co chodzi?… – zaczęłam.

– To ty porwałaś wczoraj mojego Piotrusia! Przyznaj się! Zaraz cię poznałam! – wrzasnęła znowu kobieta i dotarło do mnie, kim jest.

No, tego się nie spodziewałam! Zamiast powiedzieć: „dziękuję, że znalazłaś moje dziecko”, ona oskarża mnie o porwanie? Co za bzdura!

– To kłamstwo! – krzyknęłam oburzona.

– Co jest, nie zatrzymacie jej? – matka chłopca zwróciła się do policjanta, ignorując mnie kompletnie.

– Zapraszam panią do pokoju przesłuchań – odezwał się do mnie i… znalazłam się jakby w innej rzeczywistości.

Nie wiedziałam, jak mam się tłumaczyć. W końcu wszystko powiedziałam już wczoraj. 

– Po co miałabym porywać dziecko, a zaraz potem je oddawać? – zapytałam policjanta.

– Z różnych powodów. Bo się pani wystraszyła odpowiedzialności, albo mąż panią do tego namówił – odparł.

– Jestem więc podejrzana… I co ja mam teraz zrobić? – poczułam się zagubiona.

– Nic. To my będziemy sprawdzali pani wersję. O której wyszła pani z pracy, czy rozmawiała pani z kierowcą autobusu. Przepytamy także kelnerkę z barku, w którym piła pani z dzieckiem herbatę. Zobaczymy, jakie będą ich wersje.

– Ale jestem wolna, czy mam zostać w areszcie? – odważyłam się zapytać.

– Jest pani wolna. Jakoś nie stwierdzam, aby wykazywała pani chęć ucieczki – po raz pierwszy spojrzał na mnie życzliwiej.

Żyłam w napięciu przez kilka następnych tygodni. Na szczęście kierowca autobusu powtórzył naszą rozmowę i potwierdził, że nie jechałam z chłopcem, tylko podeszłam do niego już na pętli. Kelnerka z barku powiedziała, że chłopiec był zziębnięty, a ja na jego temat rozmawiałam i z mężem, i z policją. Potwierdziły to moje bilingi.

Za to śledztwo prowadzone w sprawie matki Piotrusia wykazało same kłamstwa! Znalazła się jakaś sąsiadka, która potwierdziła, że widziała matkę chłopca, jak wsadza go samego do autobusu. Dlaczego to zrobiła? Bo się spieszyła na balangę! Znajomi nie chcieli czekać, aż odwiezie dziecko, więc się go pozbyła, licząc na to, że chłopiec sam znajdzie właściwą drogę.

A dlaczego mnie oskarżyła o jego porwanie? Nie tylko dlatego, żeby nie ponieść odpowiedzialności jako matka, ale… Z zemsty! Przerwałam jej bowiem fajną popijawę. Przeze mnie musiała wrócić i odebrać dziecko z komisariatu. Postanowiła więc, że będę miała za swoje. Wyparowały ze mnie chęci bycia pomocnym człowiekiem. I tylko tego dziecka mi żal, że ma taką matkę…

Czytaj także:
„Straciłam całą rodzinę, a narzeczony uciekł z kasą i zostawił mnie z brzuchem. Żyłam tylko dla dziecka"
"Nie przyjęli mnie do seminarium, ale udawałem że jestem księdzem, żeby nie robić przykrości mojej mamie”
„Zdradziłem dziewczynę z... jej matką. Była dla mnie zakazanym owocem, a ja dla niej tylko tanią zabaweczką”
 

Redakcja poleca

REKLAMA