„Znajomi traktowali nasz dom na wsi jak darmowe wakacje ze służbą w pakiecie. Gdy zawołałam kasę, obrazili się”

zadowolona para fot. Getty Images, Westend61
„– Nie wiem jak ty to widzisz, ale ja pasuję – zwróciłam się do Marka. – Jeśli jutro ktoś do nas przyjedzie, to niech sobie radzi sam. Owszem, pościel jest czysta, ale nie mam zamiaru jej zakładać. I nie myśl sobie, że będę gotować! Dla mnie mogą chodzić o suchym pysku całe dwa dni!”.
/ 14.06.2024 20:00
zadowolona para fot. Getty Images, Westend61

Od dawna chodziło mi po głowie, żeby zamieszkać poza miastem. W końcu nadszedł moment, kiedy mogłam wcielić ten pomysł w życie. Znajomi, gdy tylko usłyszeli o naszej przeprowadzce, od razu obiecali, że będą do nas wpadać. Chętnie ich zapraszałam, a teraz widzę, jaka byłam łatwowierna.

Ciągnęło mnie na wieś

Szczerze mówiąc, trudno mi określić, z czego wynika moja sympatia do wiejskiego życia, przecież przyszłam na świat i dorastałam w sporym mieście. Pamiętam jednak wizyty na wsi, bo jeździliśmy z mamą i tatą na wakacje do cioci. Kto wie, może stąd wzięło się moje przywiązanie do sielskich klimatów? 

Aromat łąk, muczenie bydła, leśne eskapady – tak właśnie wspominam beztroski czas swojego dzieciństwa. Życie w wielkim mieście pozbawiło mnie tego wszystkiego. Byłam zatrudniona jako księgowa w dużej firmie, a mój mąż pracował w branży finansowej. Nie narzekaliśmy na brak pieniędzy, mieszkaliśmy w przestronnym mieszkaniu w świeżo postawionym wieżowcu, a nasze dzieci miały wszystko, czego potrzebowały. Jednak przyszło nam słono za to zapłacić –pot i praca od świtu do zmierzchu. No i stres, którego nie brakowało.

Podjęliśmy decyzję

Gdy nasze dzieci osiągnęły pełnoletność i rozpoczęły samodzielne życie, podjęłam decyzję –przeprowadzamy się.

– Mamy wystarczająco funduszy, by kupić gospodarstwo na wsi, a ja bez trudu zdobędę posadę księgowej w dowolnej lokalizacji. Zawsze ktoś potrzebuje usług rozliczeniowych i mogę to robić zdalnie. Poza tym, uzbieraliśmy spore oszczędności, a jeszcze będziemy czerpać zyski z wynajmu, co zapewni nam stabilny przypływ pieniędzy.

– Jeżeli uda nam się wyszukać nieruchomość w pobliżu miejscowości posiadającej bank, to również ja będę miał szansę na znalezienie zatrudnienia – dodał mój małżonek.

Naprawdę mnie to zaskoczyło, ponieważ zwykle nie był wielkim fanem tego, co chciałam robić.

– Coraz bardziej czuję upływ czasu i widzę, że pora coś zmienić w swoim życiu – roześmiał się, widząc moje zdziwienie.

Zabraliśmy się za załatwianie spraw i poszukiwanie odpowiedniego miejsca.

Znajomi nas zniechęcali

Kiedy opowiadaliśmy znajomym o naszych zamiarach, początkowo kręcili głowami z niedowierzaniem.

– Wy, na prowincji? I co tam będziecie robić całymi dniami? W lecie to jeszcze ujdzie, ale w zimie? Szybciej wrócicie do miasta, niż zdążycie się tam rozpakować.

Szybko wam się znudzi – kręcili głowami inni. – Błoto po kolana, kurzu po same uszy, wszędzie trzeba dojechać.

– Ale za to powietrze rześkie, cisza i spokój, życie płynie wolniej, obcowanie z naturą… – przekonywaliśmy z zapałem. – Damy radę, przekonamy się. 

Fakt, trochę czasu zajęło nam znalezienie naszego idealnego gniazdka, ale ósma posiadłość, którą obejrzeliśmy, stała się naszym kawałkiem raju! Niedaleko znajduje się las, a dwa kilometry dalej niewielkie jezioro i strumień. Dookoła rozciągają się pola i charakterystyczne wiejskie domostwa. Do najbliższego miasta jest tylko 15 kilometrów. Marek od razu zostawił swoje CV w lokalnym banku.

Zmienili zdanie

Kiedy wyjeżdżaliśmy, zorganizowaliśmy pożegnalne przyjęcie. Podczas spotkania bliscy i przyjaciele byli zachwyceni fotografiami naszej nowej posiadłości.

Ale pięknie tam u was! – mówili podekscytowani. – Na pewno będziemy wpadać do was często. Latem na wakacje, a jesienią na grzybobranie. Możecie liczyć na naszą obecność.

– Liczymy, że nas nie zostawicie i będziecie zaglądać – odparłam z uśmiechem.

Cóż, sami sobie zgotowaliśmy ten los. Zaraz po tym, jak osiedliśmy się w naszej posiadłości, jeszcze w pierwszym roku, urządziliśmy wielką parapetówkę. Mimo że dom mamy przestronny, ledwo zdołaliśmy upchnąć wszystkich gości –przybyło aż pięć rodzin. Wybrali się do nas na dłuższy weekend, z zamiarem zbierania grzybów, jako że był to wrzesień.

Było trochę zamieszania, sporo gotowania, no i potem trzeba było posprzątać ten cały bałagan. Mimo wszystko cieszyliśmy się, że do nas przyjechali. W sumie to nawet nie spodziewaliśmy się, że aż tak im się spodoba u nas. Chyba zostaliby dłużej, gdyby tylko mogli.

Uznali, że wszystko jest za darmo

W okresie jesiennym, aż do końca sezonu na grzyby, niemal w każdym tygodniu mieliśmy gości. Szczerze powiedziawszy, zaczynało mnie to pomału męczyć. Jasne, odwiedzający nas znajomi przywozili ze sobą flaszkę wina albo jakieś ciasto, ale przez dwa dni to my musieliśmy ich karmić. Śniadanko, obiadek, kolacyjka… Piwko do grilla, paróweczki – za wszystko płaciliśmy z własnej kieszeni. Nikt nawet nie wspomniał, że zrobi zakupy, żeby nas odciążyć finansowo. 

Również nikt nie uznał za stosowne, by zaproponować mi wsparcie podczas gotowania. Te wizyty były przez nich postrzegane jak wypoczynek. Z tego powodu, gdy nadeszła zima i dobiegły końca te najazdy gości, poczułam ogromną ulgę.

Zaczęłam się buntować

Fakt, zimą na wsi nie ma za dużo rozrywek. Mało kogo tu dobrze znamy, a przynajmniej nie na tyle, by składać sąsiadom wizyty. Nie miałam na co narzekać. Wypełniałam czas czytaniem książek, robieniem porządków, nauką robienia na drutach oraz przygotowywaniem dla ukochanego jego ulubionych potraw. Po powrocie z pracy chodziliśmy często na przechadzki do pobliskiego lasu. Gdy zaczęła się zima i zobaczyliśmy pierwsze płatki śniegu, mój mąż wpadł na pomysł, żeby zrobić kulig. Byłam zachwycona tym planem, nasi znajomi również!

Trafiliśmy w idealną porę, kiedy wszędzie zalegała gruba warstwa białego puchu. Dzięki temu mogliśmy skorzystać z pary koni z saniami od sąsiada, żeby podjechać do lasu i tam rozpalić ognisko. Mimo że wycieczka była przednia, stwierdziłam, że to mój ostatni taki wyjazd.

Choć powiedzieliśmy znajomym, że bryczka, rumaki i woźnica są opłacone z naszej kieszeni, to żaden z nich nie zaproponował choćby symbolicznej kwoty za udział w całym wyjeździe! My również zrobiliśmy zakupy na ognisko. Lecz gdy mąż zamierzał nabyć do tego jeszcze coś na rozgrzewkę, stanowczo się sprzeciwiłam.

Zawołałam pieniądze

– A może niech reszta paczki też się dorzuci? – ofuknęłam go zirytowana. – Nas zwyczajnie nie stać na pokrycie całości wydatków za ten wyjazd.

Dorzucili się, owszem, ale z wielkim fochem. Kupili dwie butelki grzańca, więc na głowę wyszło raptem po 2 kieliszki. A jeszcze marudzili, że to mało. No i gadali, że na takim kuligu to i bigos by się przydał!

– Mogliście przecież dokupić więcej, w końcu my daliśmy kasę na konie i całą resztę – powiedziałam.

Wiecie co? Zero reakcji na to, co rzekłam! Ani słowa! Pomyślałam sobie: dość tego dobrego. Od tej pory radźcie sobie sami, jak chcecie jechać na wakacje, to płaćcie za to z własnej kieszeni. A pytali, czy coś planujemy, czy nie organizujemy jakiejś imprezki, albo czy nie mamy czegoś w zanadrzu na kolejne miesiące. Odparłam, że jeszcze nie wiem, bo brakuje nam funduszy na takie spotkania. Liczyłam, że to da im do myślenia, ale niestety nie. Nikt nawet nie zaoferował, że coś przywiezie albo się dorzuci do imprezy. Wszyscy tylko ubolewali i mówili, że jakbyśmy coś organizowali, to mamy dać znać.

Miałam dość

W zeszłym roku Marek chciał zrobić takie powitanie lata, ale stanowczo się sprzeciwiłam.

– Nie chcę zajmować się obsługiwaniem całej hordy darmozjadów – oświadczyłam. – Oni traktują przyjazd tutaj jak urlop all inclusive, a ja nie jestem żadną kucharką ani pokojówką.

Nasi przyjaciele jednak się nie poddali. Kiedy tylko temperatura na zewnątrz wzrosła, zaczęli wpadać do nas w każdy weekend. Czasami kompletnie bez żadnej zapowiedzi! Ot tak, po prostu parkowali przed naszym domem, trąbili i wesoło wykrzykiwali:

– No i jesteśmy na miejscu!

Różnie bywało. Czasami mieli ze sobą jakieś jedzenie, typu sałatki albo kiełbasę na ognisko. A przecież zostawali u nas minimum dwie doby! I co ja miałam wtedy zrobić? Nagotować tylko dla naszej rodziny? Pewnie powinnam tak zrobić, ale po prostu czułam się niezręcznie, no to znów gotowałam dla całej ekipy. Raz jakąś zupę, innym razem jakieś kotleciki mielone.

Traktowali nas jak służbę

Kiedy minęło parę weekendów, pękłam.

– Hej, planuję przygotować obiad, może ktoś mógłby mi pomóc? Bo ugotowanie dla ośmiu osób to kawał roboty.

– Jasne ale może za chwilę – usłyszałam w odpowiedzi. – Jest tak piękna pogoda, chcę się jeszcze trochę poopalać. W mieście nie mam na to okazji – powiedziała koleżanka.

Sytuacja wyglądała tak, że pod koniec dnia Marek i ja przesiadywaliśmy w kuchni, podczas gdy dziewczyny wylegiwały się na leżakach. Faceci w tym czasie najczęściej sączyli piwo, a od czasu do czasu któryś z nich rąbał drewno na ognisko bądź szykował grilla. Zdarzyło się, choć sporadycznie, że jakaś z moich koleżanek pokroiła warzywa do sałatki, ale to było wszystko.

O sprzątaniu albo zmywaniu naczyń po jedzeniu nie było mowy! Gdy wakacje dobiegały końca, miałam tego wszystkiego serdecznie dość. Po pierwsze dlatego, że musiałam utrzymywać całą tę ekipę – a niemal w każdy weekend ktoś wpadał w odwiedziny – a po drugie, że i tak miałam mnóstwo roboty na głowie.

Wyobraźcie sobie tylko, ile roboty było z tymi wszystkimi łóżkami –przecież trzeba było je przygotować, a potem jeszcze zmieniać pościel, prać i prasować. No i góra śmieci, jaka zostawała po tym, jak goście wyjechali! W końcu powiedziałam dość.

Musieliśmy postawić granice

– Nie wiem jak ty to widzisz, ale ja pasuję – zwróciłam się do Marka. – Jeśli jutro ktoś do nas przyjedzie, to niech sobie radzi sam. Owszem, pościel jest czysta, ale nie mam zamiaru jej zakładać. I nie myśl sobie, że będę gotować! Dla mnie mogą chodzić o suchym pysku całe dwa dni!

– A co ze mną? – spytał z nutą smutku w głosie. – Niezręcznie się poczuję, gdy my będziemy jeść, a oni zostaną z niczym.

– Jakoś dam radę z tym żyć – pokręciłam przecząco głową. – Zresztą, gdy tylko tu dotrą, od razu im zakomunikuję, że pora skończyć z traktowaniem nas jak służbę. Niech płacą za siebie.

Poczuli się urażeni

Gdy grzyby zaczęły wyrastać jak szalone, a w odwiedziny wpadły dwie pary znajomych, wiedziałam, że muszę być z nimi szczera. Już na samym początku powiedziałam im wprost, że choć bardzo się cieszę z ich przybycia, to niestety nie dam rady ich ugościć tak jak należy. Nie miałam na to ani siły, ani zapału. Dałam im więc wolną rękę – jak chcą coś zjeść, to niech sami skoczą do sklepu po zakupy. To normalne, że powinni się dołożyć. A gdzie szukać lodówki i czajnika, to już wiedzą, bo byli tu nie pierwszy raz.

Znajomi postanowili dalej u nas gościć, choć ewidentnie poczuli się urażeni moim zachowaniem. Zaopatrzyli się w jakieś gotowe dania mrożone, podczas gdy ja przygotowałam pyszny rosołek tylko dla siebie i męża. Czułam się trochę niezręcznie i nieswojo, bo przecież zawsze słynęłam z gościnności. To dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Mimo wszystko zachowałam kamienną twarz i udawałam, że nic się nie stało.

Mamy święty spokój

Doszłam do takiego momentu, że kazałam naszym gościom porządnie umyć patelnię po sobie! Wyjechali w niedzielę, a już następni zjawili się u nas na kolejny weekend. Postąpiłam identycznie jak poprzednio, zawołałam zakupy i zarządziłam samoobsługę. I od tego czasu nikt nas nie odwiedza.

Najwyraźniej plotki o tym się rozniosły. Marek wprawdzie trochę zrzędzi, że jakoś tak cicho i pusto u nas, bo on to lubi jak mu ktoś w odwiedziny wpadnie. Ale ja twardo się trzymam swojego zdania.

– Słuchaj, niech przyjadą, jeśli chcą, ale muszą zrozumieć, że sami się sobą zajmą – mówiłam mu ciągle. – Powinni w końcu zrozumieć, że nie możemy ich utrzymywać i nie zamierzam całymi dniami stać przy garach i sprzątać po nich. Zapomnij o tym, kochanie. Ja też uwielbiam towarzystwo, ale są pewne granice. Albo to do nich dotrze i zastanowią się nad tym porządnie, albo cóż, niech poszukają sobie innych frajerów.

Może coś do nich dotarło

Zobaczymy, jak to wszystko się potoczy. Sezon letni zbliża się wielkimi krokami, jednak po moich ostatnich uszczypliwościach raczej niewielu zdecyduje się do nas zawitać. Ale kto wie, jak będzie. Ostatnio dzwoniła koleżanka, rozpytując o nasze plany na lipiec. Odparłam, że jeszcze się nad tym nie zastanawiałam.

Być może do paru osób dotarło, o co mi chodziło? A przynajmniej do niektórych. Cóż, przekonamy się, kto z nich zasługuje na naszą przyjaźń.

Anna, 50 lat

Czytaj także: „Mąż jest bogatym biznesmenem, a ja poluję na promocje w dyskoncie. Choć śpi na kasie, każe mi oddawać resztę z zakupów”
„Wstydzę się mamy, bo na starość grzebie w śmietnikach. Nurkuje w kontenerach, twierdząc, że są tam skarby”
„Po 50. integruję się z sąsiadami. Jednemu sięgnęłam do portfela, a drugiemu wskoczyłam do łóżka”

 
 

Redakcja poleca

REKLAMA