Wyłonił się z mgły. Majestatyczny i wielki. Przywitał się, trącając mnie nosem. Potem ruszył w stronę lasu. A ja za nim…
To miała być taka inwestycja
Dom na skraju lasu kupiłem 22 lata temu. Tak jakoś. Kazik przyszedł któregoś dnia do pracy podekscytowany jak nastolatek i oznajmił:
– Kupujemy ziemię! Warto!
– Dlaczego warto? – zapytałem ostrożnie.
– Bo na ziemi się nigdy nie traci – odparł Kazimierz poważnie.
– Ale ja nie mam forsy na inwestycje – oznajmiła Jola. – Ale może warto pożyczyć?
– Warto! – podniecał się Kazik. – Tam są już domy. Starawe i do remontu, ale są. Niedaleko las, jakaś rzeczka, łąki – wieś. A do miasta 50 km.
– Ty tam chcesz zamieszkać? – zapytałem zaniepokojony. – Będziesz na rowerze do pracy dojeżdżał? – dodałem, wiedząc, że Kazik nie ma prawa jazdy i do biura podrzuca go żona.
Wszyscy roześmiali się. Ale w pracowni zapadła cisza. Chyba nikt nie myślał o wyprowadzce. Może o domku na weekend, ale tak całkiem z miasta?
– A może się wyprowadzić… – podchwyciłem myśl. – Mógłbym pracować w domu. Od dawna nas namawiają, żeby zakładać działalność… Koledzy spojrzeli na mnie z zaciekawieniem.
– Ty tak poważnie? – milczący do tej pory Radek aż wstał. – I co ty tam będziesz robił?
Zamilkłem. Nie miałem pojęcia. Ale jako jedyny podjąłem wariacką decyzję i nie tylko kupiłem ten domek pod lasem, ale na stałe się do niego wyprowadziłem.
Znajomi szybko zapomnieli
Pierwsze miesiące wcale mnie nie zaskoczyły. Wiedziałem, co mnie czeka i zrobiłem wszystko, co trzeba. Miałem za sobą naprawę ogrodzenia, instalacji elektrycznej, zamontowanie przydomowej oczyszczalni, remont i malowanie domu oraz naprawę szopy, którą zamieniłem na garaż i warsztat.
Roboty było sporo, ale uwinąłem się szybko i domek odzyskał ładny wygląd i uzyskał nowoczesną funkcjonalność. Urządziłem wtedy parapetówkę. Przyjechali znajomi z pracowni, kilku starych kumpli z żonami. Było fajnie. Czułem się gwiazdą wieczoru. Przyjaciele podziwiali domek, okolicę, zachwycali się świeżym powietrzem.
Ale wizyty „u Krystiana na wsi” szybko się towarzystwu znudziły. Coraz rzadziej miałem gości. Powoli kontakt ze starymi znajomymi słabł, aż wreszcie stał się sporadyczno-świąteczny. A ja przyzwyczaiłem się do samotności, pracowałem via internet i miałem dużo czasu dla siebie.
Pewnego dnia zobaczyłem przy mojej drodze samochód i po chwili odezwał się dzwonek. Otworzyłem zdalnie furtkę i stanąłem w drzwiach. Po chwili pojawił się przede mną uśmiechnięty mężczyzna.
– Henryk K.– wyciągnął rękę. – Mogę zająć panu chwilę?
– Krystian K. Jasne, zapraszam. Coś do picia, jedzenia? – zaprosiłem go do domu.
– Kawę, chętnie, poproszę.
Szybko przygotowałem napój. Siedliśmy przy kominku.
– Przepraszam, że tak z marszu… – K. nie wiedział chyba, jak zacząć.
– Śmiało! Chyba nie chce mnie pan obrabować… – ośmieliłem go.
– Nie myślałem jeszcze o tym – zaśmiał się mój gość. – Ale tak naprawdę to mam coś dla pana, proszę zaczekać.
Obcy obdarował mnie zwierzęciem
Zerwał się z kanapy i wybiegł z domu. Wrócił po chwili, trzymając w rękach różowe zawiniątko. Tobołek nie wydawał dźwięków, ale najwyraźniej żył i oddychał.
– Co to jest? – spytałem przestraszony.
– Znajda… – gość powoli odwijał różowy kocyk.
Z polarowych fałdek wyjrzał na świat śmieszny brązowy pyszczek z czarnymi jak koraliki oczkami i kosmatymi uszami. Jedno z nich było rozdarte i brudne od krwi. Za niekształtną główką oddychało szybko brązowe, ozdobione jasnymi pasami ciało, a małe nóżki kończyły się śmiesznymi raciczkami. Zwierzak pisnął żałośnie i poruszył się. Był słaby i trząsł się.
– To warchlak? Mały dzik?
– Tak. Poturbowany, ale chyba nie połamany. Na pewno głodny. Znalazłem go głęboko w lesie obok śladu rzezi dzików. Chyba kłusownicy wybili całą rodzinę i sprawiali na miejscu… – K. głaskał wystraszoną świnkę. – Ten biedak uciekł psom i ukrył się gdzieś, a potem szukał matki. Chyba błąkał się kilka dni, bo gdy go znalazłem, nie miał siły uciekać…
Zerwałem się z kanapy. Z szafki wyjąłem plastikową butelkę po wodzie mineralnej, znalazłem korek ze smoczkiem i szybko podgrzałem mleko. Po chwili warchlak leżał na moich kolanach i łapczywie ssał plastikowe wymię.
– Przepraszam, że pana tak napadłem z tą świnką, ale on potrzebował natychmiast pomocy, a ja wracam do miasta i nie mam szans go trzymać. Gdyby go znaleźli ludzie ze wsi, skończyłby jako pasztet… – facet tłumaczył się zupełnie niepotrzebnie. – Pan nie ma psa czy innych zwierząt?
– Nie mam. Nie mam też pojęcia, jak się opiekować dzikiem.
– Na razie jest pan świetną lochą… – mężczyzna zaśmiał się życzliwie.
Zaśmiałem się także i wtedy warchlak zaskomlał przestraszony.
– Nie bój się, Zenek… – przytuliłem go i pogłaskałem. – Jesteś bezpieczny…
– Zenek? Ładnie. Zatrzyma go pan? – w głosie K. brzmiała nadzieja.
Zostałem właścicielem dzika
Patrzyłem to na gościa, to na małego dzika, który właśnie przymknął oczy i zamierzał usnąć.
– Przecież nie wyrzucę biduli. Jakoś się nim zaopiekuję, a gdy dorośnie – zobaczymy. Może da sobie radę. Ja zresztą też…
– Porządny z pana gość, panie Krystianie – uśmiechnął się K..
– Tylko proszę mi jeszcze pomóc opatrzyć to ucho – poprosiłem. – Pewnie będzie się wyrywał…
Ale Zenek spał w najlepsze. Przemyłem i zdezynfekowałem poszarpane ucho, a potem gąbką umyłem pasiaste futerko i racice. Świnka pochrapywała śmiesznie, ale spała. K. zbierał się do wyjścia.
– Dzięki. Muszę już jechać, ale będę spokojny o zwierzaka. Życzę zdrowia i sukcesów wychowawczych – uśmiechnął się. – Do widzenia!
Odprowadziłem go do furtki i przez chwilę patrzyłem na oddalającą się terenówkę. Moje życie zmieniło się, ale nie tak bardzo, jak sądziłem. Normalnie pracowałem nad swoimi projektami i dużo czytałem. Najwięcej o hodowli świń i okresie rozwojowym sus scrofa, czyli dzika euroazjatyckiego.
Miałem ciut więcej sprzątania, ale dużo zabawy i pracy przy budowie kojca dla Zenka. Kojec oczywiście stanął w szopie, bo choć Zenek bardzo lubił przebywać ze mną w domu, musiał przyzwyczaić się do nocowania w baraku. Poza tym całymi dniami biegał po terenie posesji, a ponieważ wzdłuż ogrodzenia rosły tuje i jałowce, nie wzbudzał ciekawości i sensacji wśród mieszkańców wsi i przypadkowych przechodniów.
Zresztą – Zenek nie przepadał za ludźmi i trudno mu się dziwić. Gdy tylko słyszał lub swoim doskonałym węchem wyczuwał jakichś ludzi, szybko wskakiwał do szopy i zamykał wrota, ciągnąc za przymocowany do drzwi sznur. Chętnie za to towarzyszył mi przy wszelkich pracach w ogrodzie i na podwórzu, a także podczas gotowania. Wtedy chrząkał i mlaskał i z prawdziwą radością próbował moich niespecjalnie wyszukanych potraw. A kiedy coś szczególnie mu smakowało, stukał kilkukrotnie w miskę, prosząc o dokładkę.
Wieczorami dopominał się pieszczot: przychodził, kiedy siedziałem na kanapie, kładł mi łeb na kolanach i trącał mnie nosem jak pies. Głaskałem go pod brodą i między uszami, a on z zachwytu mruczał i zamykał oczy. Jako przejaw szczególnej radości tarł o mnie wygojonym uchem, które sprawiało wrażenie podwójnego.
Zżyłem się z tym dzikusem
Zenek był bystry i dbał o czystość. Szybko nauczył się, gdzie się załatwiać i nie wchodził do domu upaprany, co czasem mu się zdarzało przy brzydkiej pogodzie. Stawał wtedy przed wejściem i wzywał mnie przeciągłym kwikiem, a ja szedłem z gałganem, by wyczyścić mu racice. Wtedy zadowolony wchodził do środka i najchętniej kładł się przy kominku. Kiedy gasiłem lampę, chrząkał i wychodził do swojej sypialni w szopie.
Zżyłem się z dziczkiem, który stracił swoje urocze paski i gwałtownie zaczął rosnąć. Z Zenka zmienił się w Zenona i choć bez wątpienia lubił mnie, zaczęło mu się robić ciasno w moim skromnym obejściu. Postanowiłem zabrać Zenona na spacer do lasu. Na początku był niespokojny i trzymał się mnie bardzo blisko, ale szybko oswoił się z nowym otoczeniem, myszkował i rył w zaroślach, oddalał się.
Kiedy zawróciłem w stronę domu – zawahał się na chwilę, ale jednak poszedł za mną. Wiedziałem jednak, że nadchodzi pora rozstania z Zenkiem. Niby rozumiałem zew natury, ale zrobiło mi się przykro. Kilka dni później Zenon przyszedł najpierw do mnie, a potem potruchtał do furtki. Patrzył na mnie i trącał ryjkiem drewniane drzwiczki. Zrozumiałem.
Odsunąłem skobel i pchnąłem furtkę. Zenon ryknął kilka razy, zakręcił się w kółko i pocwałował przez łąkę w stronę lasu. Nie jestem sentymentalny, ale liczyłem na to, że odwróci się choć na chwilę. Nic takiego się nie stało. Zenon po chwili zniknął wśród drzew. Każdej wiosny wspominałem dzień, kiedy Henryk K. przyniósł do mnie warchlaczka i ten, kiedy całkiem duży dzik zniknął w lesie.
Bałem się o niego
Tym razem przypomniałem sobie o Zenonie w sklepie, kiedy usłyszałem rozmowę dwóch mężczyzn. Mówili o dzikach, o zrytych polach, rozprutych siatkach i ptactwie, które uciekło z podwórka. Ale naprawdę zaniepokoiły mnie słowa „ambona” i „myśliwi”. Nasłuchiwałem, ale nie dowiedziałem się niczego więcej.
„A jeśli to Zenon… – pomyślałem, choć od lat w naszym lesie nie było dzików. – Minęło wprawdzie wiele czasu, ale dziki są naprawdę długowieczne…” – dumałem, wracając do domu.
Następnego dnia po codziennej pracy poszedłem na spacer do lasu. Dawno nie zapuszczałem się tak daleko, ale czułem, że muszę się solidnie zmęczyć. Doszedłem do starych paśników dla saren i usiadłem na pniu. I wtedy usłyszałem charakterystyczne chrząkania.
– Dziki. Jednak są… – szepnąłem do siebie, ale – o dziwo – nie poczułem lęku.
Rozejrzałem się dookoła: znowu cisza i spokój. Tylko letnie bzyczenie owadów. Zakryłem twarz dłońmi i głęboko odetchnąłem: „Co też mi chodzi po głowie…” – opuściłem ręce i zdębiałem. Kilka metrów przede mną stał ogromny odyniec. Zwierzę łapało wiatr i zrobiło parę kroków w moją stronę. Dzik kilka razy chrząknął i potrząsnął potężną głową, aż uszy zatrzepotały. I wtedy zobaczyłem, że lewe ma kształt rozciętego trójkąta…
– Zenon… – powiedziałem wruszony. – To naprawdę ty…
Roześmiałem się, a wielki odyniec podszedł tak blisko, że czułem na twarzy jego oddech. Trącił mnie w brodę ryjkiem i sapnął. Pogłaskałem go jak kiedyś: pod brodą i między uszami, a on aż zmrużył oczy.
– Oj, Zenek… Ileż to lat nikt cię tak nie głaskał… – powiedziałem cicho. – Ale musisz uważać, nie chodź blisko wsi. Tam może być niebezpiecznie…
Dzik odszedł powoli i warknął. Z krzaków wyszła wtedy wataha kilku młodych i dwie samice. Zwierzęta pokręciły się przez chwilę wokół mnie i zniknęły między drzewami.
– To Zenek, ma rodzinkę… – zaśmiałem się i wstałem z pieńka.
Doprowadził mnie do tego miejsca
Wróciłem do domu szczęśliwy. Regularnie chodziłem na spacery do tej części lasu, w której spotkałem Zenka, ale najwidoczniej jego stadko przeniosło się w inne rejony. Z jednej strony żałowałem, ale z drugiej – cieszyłem się, że nic mu nie grozi.
Lato minęło szybko i spokojnie. I nagle któregoś ranka, po jesiennym deszczu, zobaczyłem przed furtką tropy dzika. Był sam i na pewno nie zabłądził: ślady wiodły prosto do mojego domu. Następnego ranka wyszedłem przed dom tuż po świcie. Stanąłem przy furtce i czekałem, sam nie wiem na co. I wtedy z mgły wyłonił się Zenon: wielki i majestatyczny.
Przywitał się, trącając mnie nosem, a potem ruszył truchtem w stronę lasu. Co jakiś czas odwracał się i sprawdzał, czy za nim nadążam. Dzielnie maszerowałem, by utrzymać dystans. Tak skupiłem się na tym, że straciłem orientację w terenie – nie rozpoznawałem tej części lasu. Zaczęły się zarośnięte rowy i pagórki, w okolicy których nigdy nie byłem. Nagle teren opadł dość znacznie i w porośniętej głębokim mchem niecce zobaczyłem kilka dzików. Zenon podbiegł do nich i chrząkając, zaczął ryć w poszyciu.
Pozostałe dziki poszły w jego ślady. Podszedłem bliżej. Pracowały systematycznie i planowo. Nie rozgrzebywały zielonego dywanu byle jak. Odkryły owalny fragment brunatnej ziemi i nagle Zenek kwiknął głośno. Podszedłem do dzika i zobaczyłem, że spod ziemi wystają krawędzie jakiejś skrzyni. Mniejsze dziki stały i patrzyły na mnie. Nie wiedziałem, co robić.
Wtedy Zenek naparł na metalową krawędź i z ziemi wyskoczyła stara skrzynka amunicyjna. Przykucnąłem. Wyjąłem z kieszeni składany nóż i spróbowałem podważyć wieko. Stawiało opór, ale wreszcie odskoczyło. Papiery. Pogniecione papiery. Sięgnąłem głębiej i poczułem ciężki metal zawinięty w oliwiony pergamin. Rozwinąłem i aż jęknąłem: wewnątrz były złote przedmioty. Monety, łańcuchy, patery, zegarki, papierośnice. Całe mnóstwo pakunków z klejnotami.
W rozrytej ziemi dostrzegłem jeszcze kilka różnej wielkości skrzyń. Usiadłem na mchu i gapiłem się na majątek, do którego doprowadził mnie Zenek. Podniosłem głowę i zobaczyłem znikające w lesie dziki. Wielki odyniec zatrzymał się na chwilę i pokręcił głową, trzepocząc charakterystycznie okaleczonym uchem.
Czytaj dalej:
„Obiecywał mi rozwód i złote góry. Po latach wyszło, że jest tchórzem i traktuje mnie jak łóżkową zabawkę”
„Mąż wynajmował moje ciało za pieniądze. Mam dopiero 32 lata, a urodziłam już 10 dzieci. W dodatku ani jednego własnego”
„Mąż nie dojechał na ślub córki, bo miał rozległy zawał. Zamiast poprawin, musiałam organizować stypę”