Przez wiele lat byłam surogatką. Przyznaję, skuszona wizją dużych pieniędzy, sama się na to zgodziłam. Ale namówił mnie do tego egoistyczny drań, który żerował na mnie niczym pasożyt.
Był moim wymarzonym facetem
– Dlaczego nawet nie próbujesz mnie zrozumieć?! – krzyczałam zrozpaczona. – Dlaczego?! Zobacz, jak ja wyglądam, traktujesz mnie jak fabrykę. Od 10 lat chodzę z brzuchem! Czuję się jak wieloryb, nie jak kobieta. Nie chcę już rodzić! Rozumiesz?! Nie będę już rodzić!
– Kochanie, nie denerwuj się tak, to ci może zaszkodzić – Waldi przemawiał do mnie uspokajająco. – To naprawdę doskonali klienci. Zapłacą każde pieniądze…
– Nie chcę! – wrzasnęłam z całych sił. – Nigdy więcej, za żadne skarby!
Byłam na początku 8 miesiąca, z trudem się poruszałam, a mimo to znalazłam w sobie dość siły, by wreszcie wykrzyczeć to, co od dawna chowałam w sobie.
Waldek był miłością mojego życia. Studiowałam romanistykę, gdy się poznaliśmy. On kończył architekturę. Wysoki brunet, uprzejmy, dobrze zbudowany i ubrany. Dziewczyny z roku aż pisnęły, gdy go ze mną zobaczyły. Miałam poczucie, że oto złapałam największe szczęście w życiu. Złapałam i nie puszczę.
Wkrótce zamieszkaliśmy razem w mieszkaniu po mojej ciotce. Dwa niewielkie pokoiki, kuchnia, łazienka. Dla studentki luksus. Było nam dobrze. Z czasem jednak zaczęło brakować pieniędzy. Wprawdzie udzielałam korepetycji z francuskiego i brałam tłumaczenia, ale były to prace dorywcze. Gdyby nie pomoc rodziców, nie miałabym na czynsz.
Waldi skończył jeden projekt i znalazł pracę przy kolejnym, ale pieniędzy z tego nie miał, bo podobno dzieło nie zostało przyjęte przez inwestora. Zaczynało się robić krucho, musieliśmy pożyczać na życie.
I wtedy właśnie przeczytałam w internecie artykuł o surogatkach, czyli kobietach rodzących dzieci „na zamówienie”. Surogatka to taka matka zastępcza, która najpierw nosi, a potem rodzi dziecko innej kobiecie, gdy ta nie jest w stanie urodzić sama.
Chodziło mu tylko o pieniądze
Zdziwiło mnie, jak wiele jest ogłoszeń pod tytułem: „wynajmę brzuszek”. Powiedziałam o tym Waldkowi, ot tak, jako ciekawostkę. I to był mój błąd. Uznał, że to świetny sposób na biznes.
– Chyba nie mówisz tego poważnie? – wyszeptałam przerażona. – Mam przez 9 miesięcy chodzić z brzuchem i brać za to pieniądze, a potem sprzedać komuś dziecko? To przecież niemoralne!
– Alusiu – pogładził mnie po głowie. – Masz 20 lat, jesteś piękna, zdrowa i nic ci nie grozi. Poza tym nie sprzedajesz swojego dziecka, tylko pomagasz chorej kobiecie, a ona pokrywa koszty.
Nie przekonał mnie wtedy, ale potem rozmawialiśmy o tym jeszcze wiele razy, a on coraz bardziej zapalał się do tego pomysłu. Wyszukiwał informacje, sprawdzał procedury, wszystko miał zaplanowane, zanim w ogóle wyraziłam zgodę.
– Nie ma w tym nic niemoralnego – tłumaczył mi Waldi. – Myśl o tym w kategoriach pomocy ludziom, którzy nie mogą mieć dzieci. Albo raczej mogą, tylko kobieta nie jest w stanie donosić ciąży. A prawo tego nie zabrania, sprawdziłem.
– Nie ma mowy – protestowałam.
– Okej, jak sobie chcesz – wzruszył ramionami. – Ale szkoda, bo takie pieniądze ustawiłyby nas na długi czas…
Wiedział, gdzie uderzyć! Dzień wcześniej przyszło pismo od komornika, a ja przeraziłam się nie na żarty.
– Jakie pieniądze? – spytałam.
– Taka usługa jest dobrze płatna – tłumaczył Walduś. – Decydują się na nią wyłącznie bogaci ludzie.
To brzmiało obiecująco. Waldek chyba czuł, że się waham, bo był wyjątkowo delikatny. Spokojnie zakończył rozmowę i wyjął z lodówki białe wino. Siedzieliśmy jeszcze długo, sącząc trunek, i dla odmiany rozmawiając na luźne tematy.
Zaczęłam się nad tym zastanawiać
Nie podjęłam decyzji, czy zostanę surogatką, czy nie, ale poszłam na badania lekarskie. Chciałam wiedzieć, czy jestem zdrowa. Byłam. Mój organizm działał doskonale. W internecie znalazłam sporo ogłoszeń o brzuszku do wynajęcia. Umówiłam się z jedną z dziewczyn. Przedstawiła się jako Helena.
– Widzisz, jestem bezrobotna – opowiadała mi, dlaczego chce być matką zastępczą. – Sama wychowuję dwoje swoich dzieci. Ich ojciec zniknął i bardzo dobrze, bo nie muszę jeszcze jego karmić. Nie mam szans na normalną pracę, więc jestem matką zastępczą. Już trójkę dzieci ludziom urodziłam. Wszystkie zdrowe, każde dostało 10 punktów w skali Apgar.
– I nie żal ci było oddawać maluszka? – spytałam. – Przecież nosiłaś je pod sercem przez dziewięć miesięcy…
– Może i trochę żal – odpowiedziała Helena. – Prawnie nie oddaję dziecka, to się nazywa „adopcja ze wskazaniem”. Mówię w sądzie, że to była niechciana ciąża i wszystko jest w porządku. Wiesz, traktuję to jak pracę. Łatwo nie jest, ale to niezły grosz. Można dobrze żyć.
Byłam w znacznie lepszej sytuacji niż Helena. Nie miałam własnych dzieci, nie byłam bezrobotna, ale bardzo potrzebowałam pieniędzy. A tu wchodziły w grę spore kwoty. Można byłoby oddać długi.
Waldi błyskawicznie znalazł klientów. Ona, po trzydziestce, pracownica marketingu w korporacji. On, czterdziestodwuletni przedsiębiorca. Widać było, że bardzo cierpią z powodu braku dziecka. Zresztą w rozmowie wcale tego nie kryli. Opowiedzieli mi swoją historię, usłyszałam o ich problemach zdrowotnych, nieudanych zabiegach, nawracających poronieniach i łzy same cisnęły mi się do oczu. Siedząc tam, naprawdę zapragnęłam im pomóc.
Godzili się na wszystko. Wykupiono mi specjalny karnet w prywatnej klinice.
Można było dobrze zarobić
Po pierwszej transzy życie moje i Waldiego całkowicie się odmieniło. Spłaciliśmy wszystkie długi. Codzienne wydatki opłacaliśmy z mojej „pensji”. Część pieniędzy poszła na konto oszczędnościowe. Postanowiliśmy, że będziemy odkładali na większe mieszkanie. Ja nadal studiowałam, on pracował w dużej pracowni architektonicznej. Los się do nas uśmiechnął. Hormony działały.
Ciąża przebiegała prawidłowo. Byłam już w 5 miesiącu i wciąż czułam się świetnie. Egzaminy zdałam w pierwszym terminie, wyjechaliśmy na wakacje do Grecji. Tamte chwile wspominam bardzo miło. Poród przebiegł błyskawicznie, bez żadnych niespodzianek. Dorodny chłopczyk dosłownie wyskoczył na świat. Nazwałam go Piotruś. Genetyczni rodzice Piotrusia sprawnie załatwili formalności adopcyjne.
Rozpoczęłam kolejny rok studiów. Na szczęście szybko wróciłam do dawnej
sylwetki. Waldi był wniebowzięty.
– Nie masz pojęcia, jak pięknie wyglądałaś w ciąży – szeptał mi do ucha.
– Teraz mi to mówisz?! – zdziwiłam się. – Przez 9 miesięcy się nie zająknąłeś.
– Nie chciałem cię denerwować – tłumaczył. – Kobiety w ciąży są drażliwe…
Czułam się doskonale, czułam, że jestem prawdziwą kobietą. Nie mogłam zrozumieć, skąd wzięła się we mnie taka euforia, taka radość i poczucie spełnienia. Widać tak działały hormony.
Namawiał mnie do kolejnej ciąży
Po trzech miesiącach od porodu mój ukochany Waldek zaczął przebąkiwać, że pewne brytyjskie małżeństwo szuka w Polsce matki dla swego dziecka. W końcu postawił sprawę jasno.
– Są duże pieniądze do zarobienia – oznajmił zadowolony z siebie.
– To zarabiaj – odpowiedziałam, udając, że nie rozumiem, o czym mówi.
– To twoje zadanie – stwierdził. – Ja przecież nie zostanę matką – zachichotał.
Jack i Mary byli zdecydowani przyjąć każde warunki. Od ponad 12 lat starali się o dziecko, przeszli dziesiątki kuracji, wszystkie, jakie znała medycyna. Bez rezultatu. Traktowali mnie jak ostatnią deskę ratunku. Pokazałam im zdjęcie „mojego” Piotrusia, po czym wynegocjowałam jeszcze lepsze warunki niż poprzednio. Poród miał się odbyć w Londynie, we wskazanej przez nich klinice. Taki postawili warunek.
Po doświadczeniach z poprzednią ciążą wiedziałam, że do 5 miesiąca mogę być spokojna, a później powinnam zniknąć, żeby nie rzucać się ludziom w oczy. Tak też się stało. Urodziłam terminowo w Londynie, w prywatnej klinice. Drugi „Piotruś”, podobnie jak pierwszy, był zdrowy i dorodny. Jack i Mary szaleli z radości i dołożyli premię. Wystarczyło na dwutygodniowy pobyt na Lanzarote.
Mieliśmy już z Waldim odłożone trochę kasy. Postanowiliśmy wziąć ślub i kupić większe mieszkanie. Udało się zdobyć kredyt, pomogli pracodawcy Waldka. Przeprowadziliśmy się do pięknego apartamentu na strzeżonym osiedlu. Dopiero po dwóch miesiącach zrozumiałam, że wpadłam jak śliwka w kompot! Bo bez kolejnej ciąży nie spłacimy kredytu ani nie utrzymamy tak dużego mieszkania. Waldi błyskawicznie zakręcił się za kolejnymi klientami. Wszystko poszło gładko, tylko ciąża okazała się bliźniacza.
Czułam się jak fabryka dzieci
Inwestorzy, jak zaczęłam w myślach nazywać klientów, byli wniebowzięci. Urodziłam dwie wspaniałe Marysie! Chwilę odpoczęłam i… otrzymałam kolejne intratne zlecenie. Ich wyszukiwaniem zajmował się Waldi. Niektórzy ludzie przychodzili „z polecenia”. Miałam zdjęcia wszystkich Piotrusiów i wszystkich Maryś, które urodziłam. To były piękne dzieci. Dla spragnionych dziecka par te zdjęcia stanowiły rodzaj gwarancji, że ich potomek będzie równie udany.
Żyło nam się z Waldim całkiem nieźle. Kredyt powoli malał, ja skończyłam studia, ale nie szukałam pracy, uważając, że ciąża i rodzenie dzieci to wystarczające zajęcie. Zresztą musiałam prowadzić higieniczny tryb życia. Po 5 latach i sześciorgu dzieciach poczułam się zmęczona. Właściwie bez przerwy byłam w ciąży. Chciałam odpocząć choćby przez rok.
– A co z kredytem? – spytał mój ukochany, gdy mu przedstawiłam swój plan.
– Będziemy spłacać z oszczędności – odpowiedziałam. – A ty przecież też zarabiasz, chyba utrzymasz nas dwoje.
Niestety, zarobki mojego Waldusia, którymi się nigdy nie chwalił, okazały się bardzo skromne. Nie należał do szczególnie zdolnych architektów, a zarabiał stosownie do talentu. Ale ja i tak go kochałam. Więc zostałam matką kolejnych dzieci.
Nie chciałam już tego robić
Po 10 latach powiedziałam dość. Rozmowa z Waldusiem nie była przyjemna.
– Od 10 lat nic innego nie robię, tylko chodzę z brzuchem – denerwowałam się. – Nie chcę więcej rodzić! Mam dopiero 32 lata, a urodziłam już 10 dzieci. W dodatku ani jednego własnego. Nie mam już na to wszystko siły. Chcę w końcu zacząć żyć, a nie robić za inkubator!
Mój mąż wił się jak piskorz. Nie chciał utrzymywać rodziny, wolał, żebym ja dźwigała ten ciężar w nieskończoność. Był podłym, samolubnym draniem, któremu zależało tylko na własnej wygodzie. Kiedy wreszcie to zrozumiałam, wściekłam się. Poczułam się opuszczona i zdradzona.
Przez 10 lat rodziłam cudze dzieci, abyśmy mogli godnie żyć. Abyśmy mieli ładne mieszkanie i niezły samochód. Marzenia o własnym dziecku odkładałam na później. Gdy ja chodziłam z brzuchem, mój małżonek brylował na salonach. Nie pytał, czy to, że oddaję „obcym” dziecko, które nosiłam pod sercem, coś mnie kosztuje.
A kosztowało, i to dużo! Wiele nocy przepłakałam. Długo nie mogłam zapomnieć bliźniaczek. Prześlicznym chłopczykiem był czwarty Piotruś. Pokochałam go, bo kosztował mnie dużo zdrowia. Rozstawałam się z nim z trudem.
Przypadkowo dowiedziałam się, że Walduś stracił posadę w pracowni architektonicznej i od kilku miesięcy siedzi na bezrobociu. Na naszym wspólnym koncie zasoby topniały niczym wiosenny śnieg. Mój mąż przyzwyczajony do życia na przyzwoitym poziomie czerpał ze źródła pełnymi garściami. Wszak za chwilę żonka znowu zajdzie i będzie kasa. Zawiodłam się na nim. Miłość odebrała mi ostrość widzenia. Ufałam mu, a on traktował mnie jak fabrykę pieniędzy.
Postanowiłam się od niego uwolnić. Rozwód nie wchodził w grę. Proces trwałby lata i pochłonął mnóstwo kasy. Waldi musiał zniknąć z mojego życia. Dla podreperowania budżetu zaszłam w 11 ciążę. Ale tym razem precyzyjnie kontrolowałam wpływy i wydatki. To wydarzyło się pięć lat temu. Swoje 11 dziecko, Piotrusia, urodziłam w Hiszpanii. Od dwóch miesięcy mieszkam w Afryce Południowej. Jest tu pięknie i bardzo ciepło, a ja wreszcie mogę żyć bez Waldka, bo od niego uciekłam i nie wie gdzie jestem.
Czytaj także:
„Słowa narzeczonego przyjaciółki tak mi schlebiały, że wskoczyłam mu do łóżka. Bez oporów zdradziłam męża”
„Cieszyłam się, że szwagier zginął i więcej nie oszuka mojej siostry. Udawał, że ją kocha, a przygruchał sobie kochankę”
„Moja siostra zachowuje się jak stara dewota. Siedzi całymi dniami w oknie i szpieguje sąsiadów przez lornetkę”