„Znajomi kupili córce psa, choć nigdy nie lubili zwierząt. Gdy zaczął im przeszkadzać, pozbyli się go jak starego mebla”

kobieta, która uratowała psa fot. Adobe Stock, gartmanart
„Nie poznałam go od razu, taki był wymizerowany. Ale kiedy dopadłam do niego, zorientowałam się, że to był Trewor! Nie mogłam się mylić. Widziałam go tyle razy, głaskałam, miętosiłam jego uszy. Boże, jak on wyglądał! Nie miał obroży, na szyi miał zawiązany sznur. Im mocniej się szarpał, tym bardziej wrzynał mu się on w gardło”.
/ 16.09.2022 11:00
kobieta, która uratowała psa fot. Adobe Stock, gartmanart

Kiedy Agnieszka i Maciek postanowili kupić swojej córce psa, byłam zaskoczona. Nie byli miłośnikami zwierząt i nawet deklarowali, że oni czworonogów trzymać w domu nigdy nie będą. Poza tym znam Agnieszkę od lat i wiem, jaka z niej pedantka. Nie wyobrażałam jej sobie, jak spokojnie przygląda się sierści na kanapie czy rozrzuconej wokół miski karmie. A w dodatku oni całe dnie pracowali, Karolina siedziała do późna w świetlicy; kto miał z nim wychodzić?

Pamiętam, że wyraziłam delikatnie swoje zdziwienie i wątpliwości, ale oni natychmiast mnie uspokoili.

– Wiemy, co robimy – Agnieszka machnęła ręką, zdejmując z oparcia krzesła niewidzialny pyłek. – Karoli jest potrzebny taki przyjaciel, to najlepsza terapia. Poza tym ona już niedługo będzie sama wychodziła ze szkoły, więc pies nie będzie siedzieć sam. A obowiązek dobrze jej zrobi!

Prawie nikt się nim nie zajmował

Nie odzywałam się więcej. Ale moje wątpliwości rosły za każdym razem, gdy przychodziłam do nich w odwiedziny. Było mi żal psa, który miał zakaz wchodzenia do pokoi i kuchni. Właściwie ciągle siedział w przedpokoju, na swojej poduszce i tylko patrzył smutno przed siebie. Widać, że go wytresowali, ale chyba nie o to chodzi?

Zawsze, gdy byłam u nich, przynajmniej kilka minut spędzałam przy Treworze – bo tak go nazwali – i głaskałam go. Przyjmował pieszczotę z wdzięcznością; podejrzewam, że jedyną osobą w tym domu, która czasami się nim zajmowała, była Karola. Ale ona i tak wolała grać na komputerze…

Jakoś tak od końca zimy rzadziej się z nimi widywałam. Ja miałam więcej roboty, a poza tym nie bardzo mi się chciało tam chodzić. Lubię psy i nie mam żadnego tylko dlatego, że wiem, że byłby nieszczęśliwy. Dużo pracuję, rzadko bywam w domu – musiałby większość dnia spędzać samotnie. A oni wyraźnie traktowali Trewora jak zbędny mebel i nie chciałam się z tym pogodzić. Zresztą, podczas ostatniej wizyty powiedziałam im to – i chyba się obrazili.

Zbliżały się wakacje i zastanawiałam się, czy Agnieszka i Maciek pojadą w tym roku za granicę. Mieli działkę koło Warszawy, ale wczasy woleli spędzać w Grecji czy Hiszpanii. Dlatego miałam klucze na ich działkę, bo oni z radością przekazali mi nad nią opiekę, a ja chętnie tam jeździłam odpoczywać. Już od kilku lat tam właśnie spędzam wakacje.

Podejrzewałam, że w tym roku to jednak oni pojadą na działkę, no bo jak, z psem za granicę? Chyba że oddadzą go do jakiegoś psiego hotelu? Zastanawiałam się nawet, czy do nich nie zadzwonić, ale jakoś nie mogłam się do tego zebrać. A co tam, urlop mam dopiero w sierpniu, może do tego czasu się przełamię. Jednak ciepłe dni kusiły i pewnej niedzieli po prostu wsiadłam w samochód i pojechałam na działkę. Nie było ich, więc z czystym sumieniem otworzyłam furtkę i weszłam do środka. Chyba byli tu niedawno, bo widziałam, że trawa była skoszona, a na werandzie stała filiżanka z resztką kawy. W maju jej tu nie było, a wtedy zaglądałam tu ostatni raz.

Zastanawiałam się, czy mogę przenocować. Niby nie utrzymywaliśmy ostatnio kontaktów, ale z drugiej strony, nie odebrali mi klucza i nie powiedzieli, że nie życzą sobie moich wizyt. To mnie usprawiedliwiło – przewietrzyłam dom, pościeliłam łóżko i poszłam na spacer do lasu.

Kocham las i zawsze, jak tu jestem, spędzam w nim przynajmniej kilka godzin. Teraz też wybrałam się na wyprawę. Wzięłam ze sobą wodę, kanapkę i nóż – to moje stałe wyposażenie na takie spacery. No i aparat, bo lubię robić zdjęcia. Zawędrowałam w nieznany mi zagajnik. Ślicznie tu było: szłam po miękkim mchu i podziwiałam stare dęby i rozłożyste krzaki jałowca.

Zamyślona, nagle usłyszałam szelest. Zatrzymałam się w pół kroku i oprzytomniałam; przecież tu mogły być dziki! Mocniej chwyciłam kij, który znalazłam na początku wędrówki i głośno chrząknęłam. Wiedziałam, że hałasując, mogę je przepędzić. Ale w tym samym momencie usłyszałam coś jakby pisk i cichy skowyt.

Nie poznałam go, taki był zabiedzony

Pomyślałam, że może jest tu jakaś jama lisów i zaciekawiło mnie to. Wiem, że nie powinnam się pchać, gdzie mnie nie posiali, ale pomysł, że mogę zrobić zdjęcie małym liskom był zbyt kuszący. Rozchyliłam nieco gałęzie i wyjrzałam. Przy pniu leżało zwierzę. Na pewno nie były to małe liski! W pierwszej chwili pomyślałam, że ktoś założył wnyki i coś się w nie złapało. Podeszłam więc nieco bliżej… i zamarłam.

Przy drzewie leżał pies. Był przywiązany do pnia i chyba przebywał tu już od dawna, bo był strasznie chudy i wynędzniały. Podniósł łeb i zaskowyczał. A kiedy mnie zobaczył, pomachał ogonem. Przecież nie mogłam go oddać na poniewierkę!

Nie poznałam go od razu, taki był wymizerowany. Ale kiedy dopadłam do niego, zorientowałam się, że to był Trewor! Nie mogłam się mylić. Widziałam go tyle razy, głaskałam, miętosiłam jego uszy. Boże, jak on wyglądał! Nie miał obroży, na szyi miał zawiązany sznur. Im mocniej się szarpał, tym bardziej wrzynał mu się on w gardło. Ledwie zipał. Całe szczęście, że miałam ze sobą nóż, bo inaczej chyba nie dałabym rady go uwolnić. I wodę! Nalałam trochę na dłoń, dałam mu do picia. Wypił pół butelki. Chciał się podnieść, ale był zbyt słaby.

Wzięłam go na ręce, ale chociaż jestem silna, to kilka razy musiałam odpoczywać po drodze. Na działce od razu zapakowałam go do samochodu i zawiozłam do weterynarza.

– Jest odwodniony, wycieńczony, ma kilka kleszczy – powiedział lekarz, gdy go już obejrzał. – No i ranę na szyi. Gdzie go pani znalazła?

– W lesie, pod Warszawą.

– Sprawdzimy, czy ma chipa, może uda się znaleźć właścicieli, powinni odpowiedzieć za to, co zrobili.

Przełknęłam głośno ślinę. Cholera, przecież ja znam właścicieli! Ale nic nie powiedziałam. Chciałam to sobie przemyśleć.

Trewor musiał zostać na kilka dni w klinice, bo był w krytycznym stanie. Potrzebował kroplówek, zastrzyków, musieli zrobić dodatkowe badania. No i zaleczyć ranę na szyi, bo była paskudna.

– Pani go weźmie, czy mamy zadzwonić do schroniska? – zapytał weterynarz, gdy następnego dnia przyszłam odwiedzić Trewora.

– Do jakiego schroniska?

– Gdzieś musi mieszkać po leczeniu, w klinice nie możemy go trzymać. Czasem udaje się nam znaleźć rodzinę adopcyjną, ale takie zwierzaki zazwyczaj trafiają do schroniska.

Jak oni mogli? Nie chcę ich znać

Nie zastanawiałam się ani chwili. Nie wyobrażałam sobie, żeby Trewor po tym, co przeszedł, miał trafić teraz do klatki w jakimś schronisku! Wiem, obiecałam sobie, że dopóki nie będę miała domku albo chociaż nie znajdę innej, mniej absorbującej pracy, nie wezmę zwierzaka. Ale to była wyjątkowa sytuacja!

Trewor jest ze mną. Zmieniłam nieco tryb życia, staram się wcześniej wracać do domu. Zresztą okazało się, że moja sąsiadka, właścicielka małego pudla, sama zaoferowała, że będzie wychodzić z Treworem pod moją nieobecność.

– Żaden kłopot, one się tak lubią, a dzięki temu mój Liluś ma towarzystwo – przekonywała mnie.

No więc ten problem się rozwiązał. A jeżeli chodzi o Agnieszkę i Maćka, to przyznam: nie mogłam się oprzeć, i pewnego dnia odwiedziłam ich, i zapytałam o Trewora.

– Ach, wiesz, taka tragedia, uciekł nam – powiedzieli gwałtownie, patrząc na siebie z pewnym niepokojem. – Ale nie mów nic przy Karolince, ona tak to przeżywa.

A potem…. Potem pokazali mi zdjęcia z Chorwacji i opowiedzieli, jaką cudowną mieli wycieczkę.

Oddałam im klucze na działkę. Byli zdziwieni, Agnieszka potem dzwoniła jeszcze do mnie, ale nie odbierałam telefonu. Nie chcę ich znać. Może powinnam zgłosić, co zrobili, ale mam to w nosie. Ważne, że Trewor jest teraz kochany. A jeśli dowiem się, że wzięli jakieś zwierzę, to wtedy na pewno pójdę na policję!

Czytaj także:
„Mąż odszedł do młodszej i zaprzepaścił 20 lat wspólnego życia, a ja ciągle go kocham. Chce rozwodu? Niedoczekanie!"
„Teściowa nigdy nie pytała, co mój mąż chciałby dostać. Na każdą okazję dawała mu ten sam, do bólu praktyczny prezent”
„Adoptowaliśmy niemowlę, które mój mąż znalazł... na śmietniku. Syn nigdy nie pozna prawdy, już ja się o to postaram”

Redakcja poleca

REKLAMA