Najchętniej nie obchodziłabym swoich urodzin, mimo to co roku robiłam kolację dla rodziców, którzy zawsze przychodzili z prezentem i byliby ogromnie zawiedzeni, gdyby z jakiegoś powodu się nie odbyła. Ja z roku na rok czułam się coraz starsza i coraz bardziej sfrustrowana brakiem dziecka. Pięć lat leczenia, badań, zabiegów i nic. Ostatnio Robert zaczął nawet wspominać o adopcji. Początkowo nie chciałam nawet o tym słyszeć, ale pan doktor rozłożył ręce:
– Pani Joasiu, może powinni państwo pomyśleć o adoptowaniu jakiegoś malucha… Przykro mi bardzo, ale to w państwa przypadku chyba jedyna możliwość zostania rodzicami.
Wtedy pomyślałam, że być może Robert ma rację. Miałam zamiar dziś mu o tym powiedzieć, a przy okazji też rodzicom. Byłam zdenerwowana.
Wrócił ze śmietnika z małym zawiniątkiem
– Robert, miałeś wynieść śmieci – warknęłam nieprzyjemnym tonem.
– Po kolacji wyniosę albo jutro rano.
– Nie jutro, tylko zaraz.
– Ale rodzice za chwilę będą…
– To nie marudź, tylko idź, zdążysz.
Skrzywił się wyraźnie, ale nic więcej nie powiedział. W drzwiach minął się z wchodzącymi rodzicami.
– Oj, córcia, córcia, pewnie ty go pogoniłaś. Przecież te śmieci mogły już zostać do jutra. Zimno na dworze, że psa szkoda wygonić – mruczał pod nosem tato, zdejmując kurtkę.
Zakręciłam się w kuchni, pstryknęłam gaz pod barszczykiem oraz elektryczny czajnik z wodą na kawę. W chwili, kiedy zaniosłam pokrojone ciasto do pokoju, usłyszałam trzaśnięcie drzwi wejściowych. „Szybko wrócił” – przebiegło mi przez głowę.
– Joasia! – stojący w drzwiach pokoju Robert miał dziwnie zduszony głos. Odwróciłam się powoli w jego stronę – w ramionach trzymał kłębek brudnych szmat.
– Co ty tu przywlokłeś?! – skrzywiłam się z niechęcią.
Wyciągnął tobołek w moim kierunku.
– Znalazłem to przy śmietniku – powiedział tak jakoś bezradnie, całkiem jak nie on.
Od tej chwili wszystko potoczyło się bardzo szybko. Moja mama zerwała się z kanapy i podbiegła do zięcia. Prawie wyrwała mu z rąk zawiniątko, rozwinęła i wydała z siebie przeciągły jęk. Z brudnego kocyka wyłoniła się twarzyczka niemowlaka. Dziecko otworzyło oczy i zaskomlało cienko, jak zraniony kociak.
– Staszek, dzwoń po pogotowie – mama jak zwykle przejmowała dowodzenie – i na policję chyba też.
– Nie – wyszeptałam – może nie, niech on u nas zostanie…
– Nie pleć głupot – mama niecierpliwie machnęła ręką. – Dziecko potrzebuje lekarza, nie wiadomo, jak długo tam leżało. Dzwoń – ponagliła ojca.
Pozostałą część wieczoru zapamiętałam jak przez mgłę. W mieszkaniu pojawiła się młoda pani doktor i jeszcze druga kobieta. Zaraz po nich dwoje policjantów, kobieta i mężczyzna. O coś pytali, coś zapisywali, chyba przesłuchiwali wstępnie Roberta. Dziecko okazało się chłopcem, na oko dwutygodniowym.
Po 2 godzinach miałam wszystko zaplanowane
Kiedy lekarka z chłopcem w ramionach była już w drzwiach, chwyciłam ją kurczowo za rękaw.
– Pani doktor – ledwo wyszeptałam. – Co z nim będzie?
– Nie wiem – odpowiedziała. – Na razie zabieramy go do szpitala.
– Czy mogę go jutro odwiedzić?
– Myślę, że tak – uśmiechnęła się. – Na pewno tak. Prawdopodobnie uratowali mu państwo życie – dodała po chwili.
Rozpłakałam się, kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi. Szlochałam, tuląc się do Roberta i nie mogłam się uspokoić.
– Jak można? – powtarzałam. – Jak można zrobić coś takiego? Takie małe, takie słodkie, bezradne… Boże, Robert, ja bym wszystko oddała, żeby mieć dziecko, a tu jakaś, jakaś… – zmełłam w ustach grube słowo – tak po prostu wyrzuca je na śmietnik! Jak jakąś zużytą rzecz! Boże, kota bym nie wyrzuciła, a ktoś dziecko… – łkałam.
Mama pogłaskała mnie po głowie.
– Nie płacz, córeczko, nie płacz, może to jakaś chora psychicznie matka, może nie wiedziała, co robi. Nie płacz.
– Cieszę się, że mnie wygoniłaś z tymi śmieciami – dodał Robert. – Uratowałaś tego malucha, nawet nie masz pojęcia, jak mi się nie chciało iść. A gdybym nie poszedł, do rana byłoby po dziecku, gdyby nikt inny go nie znalazł.
– Dziękuję ci – uśmiechnęłam się przez łzy. – Dziękuję, że poszedłeś.
– Bałem się, że będziesz na mnie krzyczała – mrugnął do mnie okiem.
– Na pewno tak by było – przytaknął mój ojciec i roześmialiśmy się wszyscy.
Całą noc nie mogłam zasnąć, przewracałam się z boku na bok, było mi gorąco, za chwilę znowu zimno, wydawało mi się, że mam gorączkę, to znowu dreszcze. Dopiero nad ranem trochę przysnęłam, ale na krótko. Obudziłam się z bólem głowy. Nie pomogła ani kawa, ani tabletki, ani prysznic. O dziewiątej obudziłam Roberta. Mężczyźni to nigdy nie miewają kłopotów ze snem. Choćby w okopach – śpią jak zabici, widziałam na filmach wojennych.
– Robert, wstań – ściągnęłam z niego kołdrę.
– Dlaczego mnie budzisz, niedziela przecież… – wymamrotał.
– Wstań – powtórzyłam. – Musimy pojechać do szpitala.
– Do szpitala ? – chyba jeszcze się nie obudził. – Po co do szpitala, źle się czujesz?
– Muszę sprawdzić, co z małym.
Robert usiadł na łóżku i przyglądał mi się przez chwilę w milczeniu.
– A tak – mruknął – zapomniałem. Pojedziemy, oczywiście, że pojedziemy, ale przecież nie o dziewiątej rano.
Miał rację, było za wcześnie. Wróciłam do kuchni i zrobiłam sobie następną kawę, a Robert jeszcze zasnął. Zanim wstał, dwie godziny później, wszystko miałam dokładnie przemyślane. Nie pozwolę, aby ten mały, niechciany przez matkę chłopczyk wychowywał się w domu dziecka, za żadne skarby nie pozwolę. On jest mój, nasz. To my uratowaliśmy mu życie.
Zaplanować to łatwo, wszystko inne było już sporo trudniejsze. Owszem, odwiedzaliśmy małego w szpitalu, nikt nam nie zabraniał, ale kiedy podjęliśmy temat adopcji, usłyszeliśmy:
– To nie jest takie proste, drodzy państwo.
– To lepiej, żeby trafił do domu dziecka ? – nie potrafiłam zrozumieć.
– Oczywiście, że nie, ale to dziecko ma przecież rodziców. Co będzie, jeśli się odnajdą?
Prosto ze szpitala mały trafił do nas
Patrzyłam na siedzącą naprzeciwko mnie kobietę, jakby nagle zamieniła się w ufoludka. „O czym ona do mnie mówi? Oszalała? Jacy rodzice? Ci sami, co wynieśli go na śmietnik?” – nie potrafiłam wydusić z siebie jednego słowa. Zrozpaczona patrzyłam na Roberta, który sprawiał wrażenie równie zaskoczonego jak ja. W końcu jednak odezwał się cicho:
– Mówiąc „rodzice”, ma pani na myśli tych ludzi, którzy wynieśli niemowlę na śmietnik i skazali na śmierć?
Kobieta westchnęła.
– To naprawdę nie jest takie proste – powtórzyła. – Ja wiem, że ma pan rację, też tak myślę, ale według prawa – zająknęła się na chwilę – policja musi znaleźć matkę dziecka. I najlepiej byłoby, gdyby to szybko nastąpiło.
– I co wtedy? – głos mi drżał. Bałam się usłyszeć, że oddaliby jej małego Jasia, bo tak nazwały dziecko pielęgniarki w szpitalu.
– Trudno powiedzieć, najprawdopodobniej trafiłaby przed sąd, który odebrałby jej prawa rodzicielskie i wtedy mogliby państwo je adoptować. Ale dopóki jej nie znajdziemy, nie wiemy, dlaczego to zrobiła, może jest chora psychicznie, może to ostra depresja poporodowa… Powodów może być wiele. Możemy myśleć, co chcemy, ale nie wolno jej tak od razu skreślać.
– Więc nie da się nic zrobić, żeby malutki nie trafił do domu dziecka?
Kobieta przyglądała mi się uważnie. Dość długo trwało, zanim się odezwała, powoli i z namysłem:
– Chyba jedyne, co można zrobić w tej sytuacji, to spróbować ustanowić dla niego rodzinę zastępczą. Tylko musicie się państwo liczyć z tym, że nie wiadomo, jak potoczą się jego losy, nie wiadomo, czy będziecie go państwo mogli zatrzymać na zawsze.
– On i tak jest skrzywdzony, a pani jeszcze wszystko utrudnia – Robertowi najwyraźniej puszczały nerwy. Przestraszyłam się, że powie coś, czym zrazi do nas kobietę.
– Zgadzamy się – przerwałam mu wpół słowa – zgadzamy się na wszystko, byle byśmy mogli zabrać go do nas, a nie musieli odwiedzać w domu dziecka – zacisnęłam palce na dłoni Roberta, w duchu modląc się, żeby milczał. Chyba zrozumiał, bo oddał mi uścisk. – Pomoże nam pani? – zwróciłam się do kobiety.
Znów przyglądała mi się długą chwilę w milczeniu, a potem pokiwała głową:
– Spróbuję. Też uważam, że to byłoby najlepsze dla dziecka.
Pani Zuzanna okazała się wspaniałą kobietą i nieocenionym sojusznikiem. We wszystkim nam pomogła, powiedziała, gdzie pójść, co załatwić, jakie dokumenty i zaświadczenia zdobyć, wypełnić i złożyć. A nie było tego mało. Chodziliśmy na rozmowy, testy, spotkania psychologiczne, których na pewno nie przechodzą rodzice wychowujący własne dzieci, a niektórym bardzo by się przydały.
Zuzanna starała się maksymalnie przyspieszyć wszystkie procedury i decyzje tak, aby Jaś mógł prosto ze szpitala trafić do nas. Jak to zrobiła, nie wiem, ale udało się. Prosto ze szpitala zabraliśmy naszego chłopczyka do domu. Nawet nie potrafię powiedzieć, jaka byłam szczęśliwa, jak bardzo już kochałam Jaśka, bo tak go w końcu ochrzciliśmy. Starałam się nie myśleć o tym, że mogłaby odnaleźć się jego matka, a co gorsze – chcieć go nam zabrać. To my byliśmy jego rodzicami, ona go nie chciała. To my go kochaliśmy, karmiliśmy, przewijaliśmy, dbaliśmy o niego. Był naszym synkiem i nie wyobrażałam sobie, że mogłabym się z nim rozstać, że musiałabym go oddać.
Nigdy nie powiem mu prawdy
Prokuraturze nie udało się ustalić, kim była biologiczna matka Jasia. Po pewnym czasie sprawę zamknięto. Wydano decyzję, że rodzice dziecka są nieznani, a sytuację prawną ustala sąd. Tym samym mogliśmy uzyskać zgodę na adopcję i nadanie Jasiowi naszego nazwiska. Był już teraz naprawdę nasz.
Dziś nasz mały synek ma już pięć lat, jest wspaniałym, ślicznym i mądrym dzieckiem. Oboje bardzo go kochamy i nie wyobrażamy sobie, że mogłoby go z nami nie być. Czasem zastanawiam się, kim mogła być kobieta, która go zostawiła. Nie myślę o niej jako o jego matce, bo to ja jestem jego matką, ale zastanawiam się, jaka była i dlaczego to zrobiła. Może to jakaś cudzoziemka, która zaraz wyjechała i dlatego nikt nie mógł jej znaleźć? Albo bezdomna, której nie stać było na utrzymanie dziecka? Choć Jaś nawet wtedy, kiedy Robert przyniósł go do mieszkania, nie wyglądał na zabiedzonego czy zagłodzonego.
Wczoraj Robert zapytał mnie, czy nie uważam, że powinniśmy powiedzieć małemu prawdę. Strasznie się zdenerwowałam.
– Jaką prawdę?
– O jego pochodzeniu.
– Oszalałeś? – spojrzałam na męża ze złością. – Ty jesteś jego ojcem, ja jestem jego matką. Zawsze tak było, zrozumiałeś?
– Ale…
– Nie ma żadnego „ale” – krzyczałam. Niepotrzebnie, ale nie potrafiłam pohamować nerwów. – Żadnego, najmniejszego „ale”. Jesteśmy jego rodzicami, zawsze tak było i to jest jedyna prawda, innej nie ma. Zapamiętaj to sobie.
– Masz rację. Tak, masz rację – przytaknął, mimo iż widać było po nim, że nie jest do końca przekonany. – Zresztą – dorzucił po chwili – dziś jest jeszcze za mały na takie dylematy.
– Obiecaj mi – znowu podniosłam głos. – Obiecaj, że nigdy mu nie powiemy. Na taką prawdę człowiek nigdy nie jest dość dorosły.
– Dobrze, obiecuję – uległ w końcu Robert.
Nie jestem pewna, czy mogę mu wierzyć, ale bardzo, bardzo chcę. Jaś jest mój, nasz i zawsze tak zostanie. Nie potrafiłabym mu powiedzieć, że matka go nie chciała, że go zostawiła, wyrzuciła, pozbyła się jak niepotrzebnej rzeczy. Za bardzo go kocham, żeby zrobić mu taką krzywdę. Nigdy się o tym nie dowie, już ja się o to postaram.
Czytaj także:
„Rodzice adoptowali mojego kuzyna, choć ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Byłam zła, bo przez niego nosiłam stare ciuchy”
„Na moim ślubie ojciec zaciskał zęby, a mama płakała. Nie mogli znieść, że ich wykształcona córka wybrała zwykłego robola”
„Mąż zmarł, a dzieci z wnukiem wyjechały za granicę. Zostałam sama w wielkim pustym domu, który kiedyś tętnił życiem...”