Spacer po skwerze należał do codziennego rytuału. Spotykałyśmy się we trzy, pchając przed sobą wózki z naszymi skarbami. Na razie Kubuś, Zuzanka i Hanusia podziwiali świat głównie z pozycji horyzontalnej, ale my już planowałyśmy, że pójdą do tego samego przedszkola i będą kontynuowały naszą przyjaźń.
– Mamy szczęście, że tak nam się ułożyło. Znam dziewczyny, które spędzają większość dnia tylko z dziećmi i nie mają do kogo ust otworzyć. Marzą o rozmowie z dorosłym – uśmiechnęła się Daria.
– Fajnie, że jesteśmy razem – przytaknęłam.
Zuzanka smacznie spała, ale to była cisza przed burzą. Zaraz się obudzi i zacznie płakać, co zawsze napełniało mnie rozpaczą, bo nie wiedziałam, co jej się nie podoba. W towarzystwie dziewczyn czułam się jednak pewniej, no i zawsze mogłam liczyć na ich pomoc. Kiedy Daria albo Majka brały moją córeczkę na ręce, działy się cuda. Zdziwiona mała przestawała zawodzić i w skupieniu studiowała rysy twarzy cioci.
– Ma charakterek, jest ciekawska i krytyczna. O, jak marszczy nosek! Kiedy dorośnie, nie da sobie w kaszę dmuchać – śmiały się dziewczyny.
Kubuś i Hanusia nie sprawiali aż tylu kłopotów, grzecznie obserwowali niebo albo przysypiali na świeżym powietrzu, a my mogłyśmy spokojnie pogadać. Znałyśmy się od podstawówki, mieszkałyśmy obok siebie i darzyłyśmy się zaufaniem zrodzonym chyba jeszcze w piaskownicy. Wiedziałyśmy o sobie wszystko. Żadna z nas nie była ideałem, zdążyłyśmy się dobrze poznać.
Przez te wszystkie lata kłóciłyśmy się tyle razy, że ciężko policzyć, zawsze jednak w końcu się godziłyśmy, bo ciężko jest żyć bez przyjaciółki. Teraz, siedząc na ulubionej ławce pod klonem, zwierzałyśmy się sobie z małżeńskich tajemnic. Nie były to intymne sekrety, ale w końcu prywatne sprawy, dlatego spostrzeżenie Darii bardzo nas zdenerwowało.
– Mówcie ciszej, dziewczyny, on nas podsłuchuje. Specjalnie tak blisko usiadł.
Rozejrzałam się. Rzeczywiście, na sąsiedniej ławce rozgościł się starszy pan. Kiedy na niego spojrzałam, w popłochu oderwał od nas oczy i zaczął udawać, że szuka czegoś w reklamówce, którą położył obok. Zanurzył w niej rękę i wyciągnął garść starannie pokrojonego w kosteczkę chleba. Na ten sygnał czekały wszędobylskie gołębie, które zleciały się do niego chmarą i zaczęły przechadzać się po chodniku, gruchając przymilnie i czekając na poczęstunek. Mnie to jednak nie zmyliło.
Facet wyraźnie nas podsłuchiwał
– Że też ludzie nie mogą interesować się własnymi sprawami – prychnęłam pogardliwie.
Starszy pan chyba nie dosłyszał, bo nadal zajmował się ptakami.
– No właśnie, nie można nawet spokojnie porozmawiać, żeby ktoś nie wsadził ucha – poparła mnie Daria. Mówiła głośno i wyraźnie, patrząc na podsłuchiwacza.
Dotarło do niego. Spojrzał na nas z dziwnym wyrazem twarzy i szybko zgarnął z ławki reklamówkę. Chciał równie szybko wstać, ale mu się nie udało. Ze trzy razy się przymierzał, zanim stanął na nogach. Odszedł, kuśtykając, odprowadzany przez stado gołębi. Zrobiło mi się czemuś przykro, jakbym skrzywdziła dziecko.
– Widziałyście, jak na nas patrzył? – szepnęła Majka, chociaż zostałyśmy same i nie trzeba było zniżać głosu.
– Przecież nic mu nie zrobiłyśmy – zdenerwowała się Daria. Znałam ją jak siebie samą i wiedziałam, że pod pozornie szorstkim tonem kryją się wyrzuty sumienia.
– To tylko starszy człowiek, przyszedł zobaczyć ludzi, nakarmić ptaki i dostał od nas po głowie.
– Bo podsłuchiwał – odburknęła Daria.
– Może nie? – podniosła głowę i spojrzała na nas wyczekująco.
Trudno było zaprzeczyć
Widziałam, jak się nam przypatrywał, nawet nie ukrywał zainteresowania.
– Jeszcze chwila i włączyłby się do rozmowy, racząc nas dobrymi radami – powiedziałam. – Patrzcie, daleko nie uszedł, teraz siedzi pod kasztanem.
Wlepiłyśmy w niego spojrzenie, niepomne wyrażonego przedtem zdania, że ludzie powinni interesować się tylko swoimi sprawami.
– Gołębie go lubią, wcale się go nie boją – powiedziała Daria z odrobiną ciepła w głosie.
– Bo je karmi – zauważyła trzeźwo Majka. – I to chlebem, a to podobno niezdrowo.
– Jest emerytem, wątpię, żeby było go stać na kupowanie mieszanki dla ptaków. Gołębie nie narzekają, zobaczcie, jak go obsiadły. Fajnie to wygląda.
– Samotny starszy człowiek, nie ma się czym zająć, to karmi ptaki – zajrzałam ostrożnie do wózka. Na szczęście Zuzanka mocno spała, wróciłyśmy więc do omawiania doli i niedoli pożycia małżeńskiego.
Przez kilka kolejnych dni regularnie spotykałyśmy karmiciela gołębi. Uparty staruszek siadał na swojej ławce, ale kiedy się zbliżałyśmy, rejterował na inną, która nie wiadomo dlaczego wydawała mu się znacznie gorsza od ulubionej. Zaczęło nas to bawić, popytałyśmy trochę wśród stałych bywalców skweru i dowiedziałyśmy się, że starszy pan ma na imię Stefan. Mieszka sam, odkąd umarła mu żona, ale córka czasem do niego wpada. Wiódł zwyczajne życie, które urozmaicał wizytami na skwerze i karmieniem ptaków.
Tak się przyzwyczaiłyśmy do jego ciągłej obecności, że stał się dla nas elementem krajobrazu, a te, jak wiadomo, z czasem przestaje się dostrzegać. O tym, że pan Stefan zniknął, powiadomiły nas łakome gołębie.
– A sio! Nic dla was nie mam – przegoniłam skrzydlate głodomory lądujące z furkotem skrzydeł tuż obok wózka. Ptaki objawiły niespodziewany upór, uciekły, by po chwili wrócić w liczniejszym gronie.
– Przyprowadziły kolegów – zaśmiała się Majka, wymachując rękami.
– Co one się tak uczepiły? – zainteresowała się Daria.
– Przyzwyczaiły się. Pan Stefan zawsze karmił je na sąsiedniej ławce, to znaczy dopóki nie zobaczył, że nadchodzimy – wyjaśniłam.
– A co, dzisiaj go nie ma?
– Chyba nie – rozejrzałam się dookoła. Nie dostrzegłam charakterystycznej sylwetki z reklamówką w dłoni.
– Zawsze był – powiedziała Majka ni w pięć, ni w dziewięć, zupełnie jakby pan Stefan opuścił się w obowiązkach.
– Co się tak dziwisz, może poszedł do lekarza. Zdarza się.
– Ale zawsze był – powtórzyła Majka.
Jej upór spowodował, że przestałyśmy myśleć racjonalnie. Popatrzyłyśmy na osamotnione, pozbawione karmiciela gołębie i wstałyśmy z ławki, żeby zasięgnąć języka.
– Pan Stefan? Wczoraj go nie widziałam – poinformowała nas godna jejmość z małym pieskiem na smyczy.
– Dziś też go nie ma, nie wie pani przypadkiem, gdzie mieszka? – spytałam grzecznie.
– Ja się cudzym życiem nie interesuję – odparła kobieta i na przekór temu, co mówiła, wskazała palcem pobliski blok.
– Zdaje mi się, że zawsze wchodził do tamtej klatki schodowej.
Spojrzałyśmy po sobie i jak na komendę wykręciłyśmy wózki.
– Dziękuję – zawołałam przez ramię, pchając z impetem pojazd z córeczką. Obok turkotały wózki z Kubusiem i Hanią.
– I co teraz? – Daria zadarła głowę, obserwując okna bloku. – Nie będziemy chyba wizytować obcego faceta…
– Patrzcie! – przerwałam jej.
Jeden z balkonów był bardzo wybrudzony przez gołębie, siedziały też na nim
dwa ptaki.
– To na bank jego okna, tylko dlaczego zamknięte? Przecież jest ciepło – zdziwiła się Daria.
– Mam złe przeczucie – powiedziałam powoli, jednocześnie obliczając w myślach numer lokalu. – Chyba zajrzę do niego. Popilnujecie Zuzanki?
– Jasne, leć. A jakby co, daj sygnał – Daria wyciągnęła komórkę.
Teraz naprawdę mi wstyd…
Miałam szczęście, klatkę schodową otwierał właśnie nastoletni chłopak. Biegiem pokonałam schody i zadzwoniłam jak na alarm. Przez długą chwilę nic się nie działo, a potem usłyszałam:
– Idę, już idę.
Drzwi się otworzyły i stanął w nich pan Stefan ubrany w gruby szlafrok. Jego widok sprawił mi niewypowiedzianą ulgę.
– Ojej, taka wizyta! A ja nieprzygotowany. Ale proszę, proszę do środka.
Jeśli zdziwił się na mój widok, udało mu się to ukryć. Jak również urazę za przegonienie go z ulubionej ławki…
– Wpadłam, bo pan nie przychodzi na skwer – powiedziałam niezręcznie.
– Trochę choruję – zaniósł się chrapliwym kaszlem.
– Chyba nie tylko trochę – nagle poczułam się potrzebna i całkiem na miejscu. – Jak mogę pomóc?
– Mnie tam nic nie potrzeba – odparł z cichą godnością. – Może tylko… Ale nie, nie będę pani głowy zawracał.
– Zrobimy, co trzeba, pójdziemy do sklepu i apteki, a potem zobaczymy, co dalej.
– Mówi pani o sobie w liczbie mnogiej? – wychrypiał pan Stefan.
– Ależ skąd. Jest nas więcej – podeszłam do okna i odsunęłam firankę. Pomachałam dziewczynom i uniosłam w górę kciuk. Daria złapała się za serce, a Majka zaczęła się wachlować paczką chusteczek. Im też ulżyło.
– Mój Boże, aż tyle was do mnie, starego? – wzruszył się pan Stefan.
– Jesteśmy znajomymi ze skweru, prawda? A ludzie muszą sobie pomagać, trzeba interesować się losem bliźnich.
Zapalczywa wypowiedź, tak niezgodna z tym, co wcześniej ode mnie usłyszał, wyraźnie ubawiła pana Stefana, ale taktownie powściągnął uśmiech.
– Będziemy do pana zaglądać, dopóki nie wróci pan na skwer, do gołębi – czułam, że na moje policzki wypływa rumieniec. – One bardzo pana potrzebują.
Czytaj także:
„Uznałam troskliwych facetów za wymarły gatunek. Na szczęście los zesłał mi Marka... w pakiecie z trójką dzieci”
„Facet chciał wykorzystać moją naiwność i wycenił szkody na 4000 zł. Potem okazało się, że to jednak... raptem 300!”
„Liczyłam, że mój syn znajdzie porządnych kolegów w >>dobrej dzielnicy<<. Akurat! To rozpuszczone pieniędzmi zbiry”