„Uznałam troskliwych facetów za wymarły gatunek. Na szczęście los zesłał mi Marka... w pakiecie z trójką dzieci”

Kobieta, która odnalazła miłość fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena
„Mam prawie czterdziestkę na karku. Już nie zdążę poznać przyszłego kandydata na ojca moich dzieci. Poznać, pokochać, przekonać się, że to nie idiota ani cham. Nie wierzyłam już w miłość. Straciłam zaufanie do kogokolwiek, a tym bardziej do mężczyzn”.
/ 30.04.2022 06:44
Kobieta, która odnalazła miłość fot. Adobe Stock, Yakobchuk Olena

Nie wierzyłam już w miłość. W te ckliwe zapewnienia, że dziś i na zawsze, w serduszka i kwiatuszki, rysowane długopisem na nadgarstku, w tatuaże z imionami tu i ówdzie. Już wiedziałam, że to trwa, póki drugiej osobie się nie znudzi, póki nie pozna kogoś innego, lepszego, bardziej kuszącego.

Potem jest tylko rozczarowanie, żal, smutek i połykane w samotności łzy. Doskonale wiedziałam, jak to jest zostać porzuconą z dnia na dzień, kiedy na do widzenia twój ukochany częstuje cię inwektywami, bo śmiałaś oczekiwać wierności i lojalności.

Owszem, słyszałam z ust rodziny i przyjaciół, że nie ten, to będzie inny, że ten palant nie był mnie wart, że zaraz znajdę pięciu lepszych na jego miejsce. Ale ja nie chciałam robić castingu ani brać nikogo z łapanki, nie chodziło przecież o wakat na posadzie ciecia.

Chciałam czuć się dla kogoś ważna, wyjątkowa. Chciałam, żeby ktoś o mnie myślał i za mną tęsknił, chciałam kochać i czuć się kochana, chciałam planować wspólną przyszłość, a potem tę przyszłość realizować. Tymczasem zostało mi tylko samotne spędzanie wieczorów przed telewizorem. 

Nie miałam serca się gniewać

Gdy dostałam brudną, zabłoconą piłką prosto w brzuch, poczułam, że tracę oddech. Z zaskoczenia i przez moc uderzenia. Aż się zachwiałam i upadłam na tyłek. Pięknie, z przodu brudna, z tyłu też. Płaszcz do prania. A dopiero co go kupiłam, korzystając z tego, że dostałam premię. Był mięciutki, wełniany, drogi… Teraz jest ubłocony.

– Boże, przepraszam! Nic się pani nie stało? – męski głos, który rozległ się za moimi plecami, aż ociekał skruchą. Po chwili mężczyzna był obok i pomagał mi się podnieść. – Nic się pani nie stało? – powtórzył. – Bardzo, bardzo panią przepraszam… – kajał się.

– To pan ma takiego kopa? – jęknęłam.

– Mój syn. Pierworodny – powiedział, próbując ukryć dumę. – Na ogół ma jednak lepszego cela.

– Przepraszam panią, to niechcący – chłopiec, który podszedł do mnie, był tak speszony, że nie miałam sumienia się na niego gniewać.

Tym bardziej że zza jego wątłych pleców wychynął ze dwa–trzy lata młodszy chłopiec, a zza niego z kolei mniej więcej dwulatek, który jeszcze dość chwiejnie się poruszał na dwóch nogach, na dokładkę okutany w kurtkę, szalik i czapkę. Nie sposób było nie dostrzec na twarzach całej czwórki rodzinnego podobieństwa.

– Nic się nie stało – mruknęłam. – To tylko trochę błota i…

– To moja wina! – wszedł mi w słowo samokrytyczny tatuś. – Namówiłem ich na piłkę, żeby oderwać ich trochę od ekranów. I nie upilnowałem. Zapłacę za pranie pani płaszcza. Dopiero co się przeprowadziliśmy i od razu taka wtopa…

– Nie trzeba, naprawdę. Nic się nie stało – bardziej bolała mnie duma i siedzenie niż konieczność uprania nowego płaszcza.

No i ten uroczy obrazek… Ojciec i trzech synków, spędzający razem czas na graniu w piłkę, po którym wrócą do domu, gdzie czeka na nich mama i żona, z kubkami ciepłego kakao. Normalnie łzy stanęły mi w oczach. Ze wzruszenia i zazdrości.

Ja tego nie doświadczę, przemknęło mi przez myśl. To już nie dla mnie. Mam prawie czterdziestkę na karku. Już nie zdążę poznać przyszłego kandydata na ojca moich dzieci. Poznać, pokochać, przekonać się, że to nie idiota ani cham.

Perspektywy były takie, że widziałam już menopauzę na zakręcie, a ojca tych moich dzieci niekoniecznie. Żeby się nie rozpłakać i nie zbłaźnić doszczętnie w oczach obcego mi człowieka i swoich też, odeszłam szybkim krokiem.

Zaszyłam się w domu i dopiero tam dałam upust emocjom. Rozbeczałam się na całego. Tego mi było trzeba: leżenia pod kołdrą, chusteczek i płaczu, który pozwala choć na chwilę zrzucić kamień z serca.
Kiedy ponownie spotkałam tego mężczyznę w osiedlowym supermarkecie, razem z trójką chłopców krążących wokół niego jak satelity, pomyślałam smętnie, że od teraz będę widywać kolejną szczęśliwą rodzinkę, podczas gdy ja…

– To pani! – mężczyzna podszedł do mnie i z miejsca przybrał zbolałą minę. Już by sobie darował. – Na pewno nic się pani wtedy nie stało? Bardzo mi przykro. Nie potłukła się pani?

Byłam poirytowana jego radością, moim smutkiem. Miałam ciężki dzień w pracy i generalnie chciałam już tylko wrócić do domu, by zanurzyć się w moim nieszczęściu. Burknęłam coś o tym, żeby zajął się żoną, a nie obcymi kobietami na osiedlu.

– Moja żona zmarła półtora roku temu – powiedział cicho. – Ale ma pani rację. Nie będę więcej się narzucał.

Zamurowało mnie, a on odszedł w kierunku kasy. Poczułam się, jakbym kopnęła psa. Boże! Jak mogłam coś takiego powiedzieć? Jak mogłam kogoś, kto zainteresował się mną z czystej życzliwości, no, z domieszką wyrzutów sumienia, potraktować w ten sposób?

W sumie spacer po lesie to nie najgorszy pomysł…

Gdy dostrzegłam go później, jak bawił się z synami na trawniku, który robił u nas za boisko, wyszłam z domu.

– Chciałam pana przeprosić. Miałam okropny dzień, chociaż to mnie nie usprawiedliwia. Nie powinnam mówić takich rzeczy, skoro…

– Nie ma sprawy. Każdemu się może zdarzyć. A ja z kolei byłem zbyt natarczywy. Po prostu dopiero co się przeprowadziliśmy, nikogo tu nie znam i jakoś tak…

Pogawędziliśmy chwilę, gdy chłopcy grali w piłkę. Omijaliśmy temat jego zmarłej żony, choć miałam ochotę zapytać, jak sobie radzi w roli samotnego ojca aż trójka dzieci, lekko mu na pewno nie było. Od tamtej pory szybko się zbliżyliśmy, bo co rusz na siebie wpadaliśmy, w sklepie, na ulicy, w okolicach trawnika albo śmietnika.

Niemal codziennie mój nowy sąsiad „wyprowadzał” synów na spacer, grali razem piłkę, jeździli na rowerach. Kiedy spadł pierwszy śnieg, jako pierwsi ulepili bałwana. Lubiłam na nich patrzeć, kiedy tak wspólnie spędzali czas.

– A może wybierzesz się z nami na spacer? – spytał Marek, gdy spotkaliśmy się w sklepie. – Idziemy po obiedzie do lasu szukać… skarbów – uśmiechnął się psotnie.

– Niech pani z nami idzie! Tata zna takie miejsca, że szczęka pani opadnie! – Tomek, najstarszy z chłopców, aż się palił do wycieczki w nieznane.

Nie miałam innych planów, a wyprawa do lasu nie była najgorszym sposobem spędzenia popołudnia. W przechwałkach Tomka nie było zbyt dużej przesady. Mieszkałam tu od lat, a nie znalazłam takich ścieżek w pobliskim lesie, jakie wynalazł Marek. Dzieciaki pobiegły przodem.

– No to moją historię już znasz. A ty? Czemu spacerujesz tu z nami, zamiast… – uniósł pytająco brwi.

– Rozstałam się parę miesięcy temu z kimś, kogo uważałam za mojego księcia z bajki. Okazał się ropuchem. Miło nie było i nie mam ochoty na powtórkę.

– Przykro mi – powiedział po prostu.

Nie pocieszał mnie na siłę, nie wygłaszał banałów, nie częstował zdawkowymi maksymami. Pewnie po śmierci żony dość się ich nasłuchał, stąd wiedział, że nie pomagają, tylko drażnią. Po spacerze zaprosiłam ich do siebie.

Akurat tego dnia – jakbym miałam natchnienie – upiekłam ciasto czekoladowe z wiśniami, choć nie spodziewałam się gości i nie przepadam za słodkościami. W rewanżu Marek zaprosił mnie do nich na kawę i film.

– Ale uprzedzam, że to będzie film familijny, a kawa zbożowa.

Nie powiem, żeby to był mój wymarzony sposób na spędzenie niedzieli. Wolałabym zwinąć się w kłębek pod kocem i czytać książki, mając w zasięgu ręki grzane wino, ale zaskoczyłam samą siebie i przyjęłam zaproszenie. Może dlatego, że mieliśmy oglądać „101 dalmatyńczyków”, w starej wersji, którą uwielbiałam.

– Serio? Chodzisz na randki z dziećmi w pakiecie? – spytała ta bardziej złośliwa z moich przyjaciółek.

– To nie randki – zaprzeczyłam odruchowo. – Raczej pomoc sąsiedzka. Marek nikogo tu nie zna, a chłopcy… niekłopotliwi tacy. Wiecie, że miłośniczką dzieci nie jestem, ale te dają się lubić, no, jakieś takie… nietypowe są. Nie drą się, nie brudzą wszystkiego, nie włażą dorosłym na głowę. Takie jakieś dziwne, niedzisiejsze, o, dobrze wychowane! – roześmiałam się.

Oczywiście to nie tak, że synowie Marka byli „popsuci”. Zachowywali się jak dzieci, bywali głośni, usmarowani i niesforni, ale w ich przypadku raczej mnie to rozczulało, niż irytowało. Nie wiem, może moja wyrozumiałość brała się ze współczucia wobec dzieci pozbawionych matki.

A może przyzwyczajałam się do nich, bo coraz więcej czasu spędzaliśmy razem, albo u nich, albo u mnie, albo robiąc gdzieś wspólne wypady. To się niejako samo nakręcało. Im częściej się widywaliśmy, tym bardziej lubiliśmy swoje towarzystwo, więc tym chętniej spotykaliśmy się ponownie, a nasze sympatia dzięki temu wzrastała…

Aż w pewnym momencie nie wyobrażałam już sobie wieczoru bez ich obecności. Po pracy spędzałam czas z Markiem i jego synami. I uwielbiałam to.

– Ale miła rodzinka! – usłyszeliśmy któregoś dnia od kelnerki, która obsługiwała nasz stolik w pizzerii.
Nie zaprzeczyliśmy, bo przecież nie będziemy się tłumaczyć przed obcą kobietą, ale chyba nie tylko ja poczułam się dziwnie. Kiedy wróciliśmy na osiedle i po buziakach pożegnalnych chłopcy pobiegli już do domu, Marek wciąż zwlekał z odejściem.

– Chyba muszę ci to powiedzieć… Nie chcę, żebyś myślała, że spotykam się z tobą, żebyś zastąpiła moim synom mamę…

– Ale wcale tak nie myślę! – zamachałam rękami. – Nie musisz prostować…

– Chyba powinienem, bo… No, widzisz… Cholera, nie jestem w tym dobry – potarł nerwowo szczękę. – Spotkaliśmy się raz i drugi, bo miło było poznać sympatyczną, pomocną sąsiadkę. Ale teraz… teraz to coś więcej. Coraz częściej o tobie myślę. I chciałbym, żebyś była obecna w moim życiu cały czas. Żebyś była… ze mną. Wiem, że proszę o dużo, dużo mi się marzy, biorąc pod uwagę moją sytuację. W końcu wnoszę w posagu trójkę dzieci… Ale co poradzę. To właściwie twoja wina! – rzucił jakby z pretensją. – To przez ciebie się w tobie zakochałem, bo jesteś wspaniała!

To było najbardziej nieporadne i dziwaczne wyznanie miłosne, jakie kiedykolwiek słyszałam. Ale swoją rolę spełniło: opadły mi łuski z oczu. Ja też nie spędzałam czasu z Markiem z dobroci serca. Był interesującym, przystojnym facetem.

Lubiłam jego dzieci, nawet bardzo. Nie myślałam o miłości w kontekście nas dwojga, bo już nie wierzyłam w miłość, a już zwłaszcza w takiej dość skomplikowanej konfiguracji. Tymczasem już byłam jedną nogą w relacji, nawet sobie tego nie uświadamiając.

– To może zaprosiłbyś mnie na prawdziwą randkę? – zaproponowałam.

Dostrzegłam wyraz niedowierzania na jego twarzy, który szybko zastąpił szeroki uśmiech. Wyciągnął rękę, ujął moją dłoń i przyciągnął mnie lekko do siebie. Nasz pierwszy pocałunek był nieco niezdarny, jak to jego wyznanie, jakbyś oboje wyszli z wprawy, ale coś czułam, że raz dwa nadgonimy…

Wiedzieliśmy, że będą trudności

Oboje nie mieliśmy przyjemnych i lekkich doświadczeń. Ja naprawdę straciłam wiarę w to, że jeszcze z kimkolwiek zbuduję coś trwałego, że będę w stanie komukolwiek zaufać. Marek po stracie żony chciał skupić się wyłącznie dzieciach, skoro był ich jedynym rodzicem i tylko on mógł zadbać o ich szczęście.

Nie planowaliśmy tej miłości, nie szukaliśmy jej. Ale skoro nam się przytrafiła – jak niespodziewany skarb na niby utartych ścieżkach – żal by było ją zmarnować, szkoda nie skorzystać z szansy, która sama wpadła nam w ręce.

Bałam się, ale to Marek więcej ryzykował w razie porażki, bo jak nam nie wyjdzie, odbije się to także na chłopcach. Ale czemu ma nie wyjść? Jak się postaramy… Nasz związek zaczął się niekonwencjonalnie, niejako od końca.

Dzieci już były, i to nawet nieźle odchowane. Starsze pamiętały mamę, której nie zamierzałam zastępować. Marek kochał żonę, a ona jego; rozdzieliła ich choroba, nie brak uczucia. A ja miałam za sobą zdradę, porzucenie i utratę części znajomych, którzy zostali przy moim byłym. Więc wyszłam mocno potłuczona z mojej poprzedniej miłości.

Z takim bagażem i mnie, i Markowi niełatwo było to wszystko poukładać, dograć, dopieścić. Paradoksalnie pomagała nam świadomość, że będzie trudno. Skoro już odkryliśmy, że chcemy być razem, nie zrażaliśmy się pojawiającymi się problemami. Bo wiedzieliśmy, że będą się pojawiać.

Wychodziliśmy na randki tylko we dwójkę, ale nadal spędzaliśmy mnóstwo czasu w piątkę. Kiedy chłopcy zasypiali, my mogliśmy zamknąć się w sypialni Marka i zająć sobą. Tylko sobą. Po prawie roku, gdy jesień pokazywała swoje najgorsze oblicze, gdy wiatr walił podmuchami w okna, deszcz siekł bez litości, a temperatury oscylowały w okolicach zera, Marek sprawił, że cała ta bura, zimna słota przestała mieć znaczenie.

Klęknął przede mną z pierścionkiem w dłoni i spytał, czy zostanę jego żoną. Nie wahałam się ani sekundy.

– Odważna jesteś albo wariatka! – śmiały się ze mnie dziewczyny. – Fajny facet, fajnie razem wyglądacie, ale… małżeństwo? I od razu trójka dzieci? Wiesz, w co się pakujesz?

W tym rzecz, że doskonale wiedziałam. I to jeszcze zanim zostaliśmy parą. Los miał dla mnie własny plan, skoro ja nie miałam właściwie żadnego, poza tym, że odżegnywałam się od facetów, miłości, jakichkolwiek uczuciowych zawirowań.

Może i chciałam mieć rodzinę, dzieci, ale… zbyt się bałam. Wolałam być sama i samotna, niż zaryzykować kolejną porażkę, odrzucenie, zdradę. Więc los obszedł ten strach, dając mi gotową rodzinę i dzieci, których nie urodziłam, ale mogłam je pokochać, tak jak ich ojca. Mogłam tak wybrać. Nie zawsze o szczęście trzeba walczyć, czasem wystarczy się na nie otworzyć.

Czytaj także:
„Po śmierci męża tyrana odetchnęłam z ulgą. Jego rolę chciała przejąć moja córka. Nie dam sobą więcej pomiatać”
„Byliśmy jak ogień i woda. Ja gasiłam pożary, on je rozniecał. Nienawidziłam go, a jednocześnie nie mogłam bez niego żyć”
„Oświadczyłem się kochance, ale ona mnie ośmieszyła. Dałem się oszukać i wykorzystać, gdzie ja miałem rozum”

Redakcja poleca

REKLAMA