Tak się ostatnio pechowo złożyło, że miałam wypadek samochodowy. Wracałam wtedy z pracy. Byłam potwornie zmęczona, oczy mi się zamykały, a na dodatek zadzwoniła moja przyjaciółka i zaczęła żalić się na swojego męża tyrana.
Sukin*** znowu na nią nawrzeszczał bez powodu!
Tak się tym przejęłam, że zapomniałam, że trzeba uważać na drodze. I ani się obejrzałam, jak zjechałam z jezdni i zatrzymałam się na słupie. Nie jechałam szybko, więc wyszłam z tej kolizji bez żadnych obrażeń. Najadłam się strachu i tyle. Można więc powiedzieć, że w tym całym nieszczęściu miałam dużo szczęścia. Samochód trzeba było jednak odstawić do warsztatu. Zazwyczaj takimi rzeczami zajmuje się mój mąż, Krzysiek. Nie znam się na naprawach, nie umiem i nie lubię rozmawiać z fachowcami, więc jeszcze na początku naszego małżeństwa ustaliliśmy, że to on będzie załatwiał podobne sprawy.
Sęk w tym, że akurat nie było go w mieście. Wyjechał służbowo na dwutygodniowe targi za granicę i nie było szans, by wrócił wcześniej. Musiałam więc wziąć sprawy w swoje ręce. Prawdę mówiąc, nawet się z tego ucieszyłam. Jak dwa lata wcześniej zahaczyłam bokiem auta o kosz stojący na parkingu i porysowałam lakier, mąż wypominał mi to przez miesiąc. Gderał, że baba za kierownicą to nieszczęście, że jestem nieuważna, roztrzepana, nieodpowiedzialna. Podejrzewałam, że tym razem będzie podobnie.
Postanowiłam więc, że nic mu nie powiem o tym spotkaniu ze słupem. Raz, że uszkodzone były tylko prawy reflektor i zderzak, dwa, właściciel warsztatu obiecał, że jeszcze tego samego dnia jego ludzie zabiorą się do roboty.
– Uwiniemy się z tym wszystkim w trymiga. Będzie pani, kochanieńka, zadowolona! – przekonywał.
Warsztat był duży, facet miły, na placu stało mnóstwo samochodów, więc dlaczego miałabym nie wierzyć?
Grzecznie słuchałam tyrady męża. Niech się wykrzyczy
Minął dzień, potem drugi i trzeci i… nic się nie działo. Wpadałam w coraz większą panikę i nerwowość. Raz, że bez samochodu czułam się jak bez ręki, dwa, dzień powrotu męża zbliżał się wielkimi krokami i moja tajemnica mogła się wydać. No i był jeszcze trzeci, najpoważniejszy powód: finanse. Gdy przyjechałam autem, właściciel warsztatu nie potrafił mi powiedzieć, ile będzie kosztować naprawa. Nie miałam AC, więc wiedziałam, że pieniądze będę musiała wyłożyć z własnej kieszeni. A dokładniej mówiąc, z naszych oszczędności.
– A nie może pan określić kosztów tak na oko? To naprawdę dla mnie ważne – naciskałam.
– Kochanieńka, na oko to ślepy umarł. Wszystko wyjdzie w praniu. Chłopaki dokładnie obejrzą uszkodzenia, zobaczą, co trzeba wymienić i policzą. Wtedy zadzwonię i podam pani orientacyjną cenę – odparł.
Czekałam, czekałam, ale telefonu nie było. Sama więc chwyciłam za słuchawkę. Wydzwaniałam do warsztatu codziennie, próbując uzyskać jakieś informacje. Właściciel nie był już tak miły. Zbywał mnie, kręcił, a nawet obrażał. Twierdził, że warsztat to nie piekarnia, że jestem narwana, marudzę, nie rozumiem, co się do mnie mówi i zabieram mu cenny czas. I że jak mu będę tak bez przerwy głowę zawracać tymi telefonami, to nigdy nie zajmie się robotą.
W końcu usłyszałam, że samochód mogę odebrać za cztery dni. I że naprawa będzie kosztować około czterech tysięcy. Gdy to usłyszałam, zrobiło mi się słabo. Dobrze, że stałam akurat przy ścianie i mogłam się oprzeć, bo inaczej runęłabym na podłogę jak długa. Z przeraźliwą jasnością dotarło do mnie, że z mojej tajemnicy nic nie wyjdzie. Mąż wracał z targów już za dwa dni. Wiedziałam, że od razu zauważy brak samochodu przed domem. Mogłam oczywiście powiedzieć, że pożyczyłam auto koleżance. Ale co z pieniędzmi? Buty za cztery tysiące kupiłam? I torebkę?
Krzysiek wiedział, że uwielbiam zakupy, lecz na takie szaleństwo nigdy bym sobie nie pozwoliła. W końcu postanowiłam poczekać na jego przyjazd. Przyznam się do wszystkiego i z godnością i pokorą wysłucham słów krytyki, których, jak byłam pewna, mi nie oszczędzi. Tak zdecydowałam.
Krzysiek zachował się tak, jak założyłam. Wkurzył się okropnie! Miotał się po pokoju i gderał. Przypomniał mi o swojej dwudziestoletniej bezwypadkowej jeździe, później przejechał się po moim refleksie, oczach, zdolnościach przewidywania niebezpieczeństw i jeszcze kilku cechach, których ja nie posiadam, a które ma każdy odpowiedzialny kierowca.
Potem wytknął, że przez moją nieodpowiedzialność wakacje spędzimy w tym roku w domu
Bo nasze konto zaświeci pustkami. Słuchałam tego wszystkiego z karnie spuszczoną głową, przecież moja wina nie pozostawiała wątpliwości. W duchu liczyłam też na to, że gdy zachowam spokój i nie będę wdawać się w dyskusje, to mąż szybciej się uspokoi i zakończy tyradę. Rzeczywiście, po jakiejś godzinie klapnął w fotelu i zamilkł.
– Zjesz kolację? – zapytałam.
– Nie. Przez to wszystko straciłem apetyt! Aha, i nie waż mi się sama odbierać tego cholernego samochodu! Pojadę z tobą do warsztatu i dokładnie wszystko sprawdzę! Fachowcom trzeba dzisiaj patrzeć na ręce. A ty przecież nie masz pojęcia o naprawach – prychnął.
Zgodziłam się potulnie. Faktycznie nie znam się na samochodach i wolałam, żeby sam załatwił sprawę.
Mało brakowało, a panowie zostaliby przyjaciółmi
Dwa dni później stawiliśmy się w warsztacie. Właściciel chyba pamiętał moje natarczywe telefony, bo obrzucił mnie niechętnym, delikatnie mówiąc, spojrzeniem. Ale na widok męża natychmiast się rozpromienił.
– Ach, te kobiety, tylko wydatki przez nie mamy. Narozrabiają, narozrabiają, a potem my musimy płacić – rzucił, witając się z nim wylewnie.
– Święte słowa. Samochód jest już gotowy? – uśmiechnął się Krzysiek.
– Po godzinach chłopaki zasuwali, bo pańska żona żyć mi nie dawała!
– Doceniam, naprawdę doceniam. Dużo było przy nim roboty?
– Sporo, naprawdę sporo. Zaraz panu wszystko opowiem – to mówiąc, majster odciągnął męża na bok.
– A ja mogę posłuchać? – wtrąciłam.
– Przecież i tak nie zrozumiesz, o czym gadamy – zgasił mnie Krzysiek.
Stanęłam grzecznie z boku, ale nadstawiłam ucha. Nie słyszałam dokładnie całej rozmowy, lecz ze strzępków, które do mnie dotarły, wynikało, że przód mojego auta był rozbity w drobny mak. I że wiele części trzeba było wymienić. Bardzo mnie to zdziwiło, ale postanowiłam się nie odzywać. Pomyślałam, że niektóre usterki faktycznie mogły być niewidoczne i jak facet da fakturę, to Krzysiek dokładnie się jej przyjrzy, wszystko wyjaśni i sprawdzi. Przecież sam mówił, że fachowcom trzeba patrzeć na ręce.
Panowie gawędzili tak sobie milutko z pół godzinki. Pod koniec rozmowy miałam wrażenie, że nawet się zaprzyjaźnili. Po szczegółach dotyczących naprawy opowiedzieli sobie kilka kawałów o blondynkach i teściowych, wymienili niezbyt pochlebne opinie na temat bab za kierownicą i nieszczęść, które się z tym wiążą. Śmiali się przy tym do rozpuku. W pewnym momencie właściciel warsztatu spojrzał na zegarek.
– O, jak już późno! Miło się gawędzi, ale czas to pieniądz. Możemy się rozliczyć? Robota czeka!
– Jasne. To ile dokładnie wyszło?
– Cztery tysiące pięćset dwadzieścia złotych. Po kosztach prawie wszystko zrobiłem. W ramach męskiej solidarności. Sam mam żonę i wiem, czym to pachnie – westchnął, wciskając Krzyśkowi fakturę.
– Taaak… One rozrabiają, a ty człowieku płać i płacz – zerknął na mnie z wyrzutem i sięgnął po portfel.
Nawet nie spojrzał na fakturę! Nie wytrzymałam. Intuicja podpowiadała mi, że coś tu nie gra. Ten mężczyzna za dużo gadał. Tak jakby chciał odwrócić naszą uwagę.
– Może się wstrzymasz jeszcze z tym płaceniem? Chciałabym rzucić na to okiem – wyrwałam mu papier z ręki.
Lista napraw była bardzo długa. Zdecydowanie za długa. Nawet dla takiego laika jak ja. Wymiana nadkola, zderzaka, reflektorów, wahacza i jeszcze kilku rzeczy, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Wszystkie części, sądząc po cenie, były nowe i firmowe. Wprost z magazynu.
– To na pewno faktura dla nas? – zapytałam właściciela warsztatu.
– Tak. A co? Nie zgadza się coś? – zmarszczył brwi.
– Moim zdaniem dobrze ponad połowa. Przecież pamiętam uszkodzenia. Tylko jeden reflektor był rozbity. Nadkole też było całe i błotnik… Coś mi się wydaje, że chce nas pan zrobić w balona! – złapałam się pod boki.
Facet aż się zagotował. Podskoczył do Krzyśka i złapał go za ramiona.
– Panie, płać pan raz dwa za usługę i zabieraj tę swoją ślubną, bo nie ręczę za siebie. Człowiek na rzęsach staje, żeby miała czym jeździć, a ona zamiast okazać wdzięczność, oszczerstwami rzuca. Nie pozwolę się tak obrażać! – zagrzmiał.
Krzysiek wyzwolił się z jego uścisku.
– Moja żona na pewno chętnie pana przeprosi… Bardzo wylewnie i grzecznie. Ale najpierw… – zawiesił głos.
– Najpierw co? – burknął tamten.
– Wsadzimy auto na podnośnik i wszystko posprawdzamy. Krok po kroku, dokładnie – wycedził.
Z czterech tysięcy zrobiło się… trzysta złotych
W warsztacie spędziliśmy jeszcze dwie godziny. Z tym, że ja już tylko siedziałam sobie na ławeczce, a Krzysiek zabawiał się w kontrolera. I bardzo szybko przekonał się, że moje oskarżenia nie były bezpodstawne. Prawie połowa wymienionych na fakturze części nawet nie była w naszym samochodzie ruszana, a reszta pochodziła głównie ze szrotu. Nowa była chyba tylko żarówka.
O rany, ależ mój Krzysiek się wkurzył. Chyba jeszcze bardziej niż wtedy, gdy powiedziałam mu o zderzeniu ze słupem. Najpierw zwyzywał właściciela warsztatu od krętaczy i złodziei, a potem kazał sobie pokazać wszystkie kwitki za zakup części. Facet początkowo nie chciał współpracować. Pieklił się, groził, że wyrzuci nas za bramę i samochodu nie odda. Nawet zawołał swoich pracowników, by wytłumaczyli Krzyśkowi, po czyjej stronie jest racja. Wyszli z warsztatu z kluczami do kół w rękach.
Ale mąż wcale się nie przestraszył. Też zadzwonił po posiłki, do swojego kumpla, policjanta. Paweł przyjechał po kwadransie w towarzystwie dwóch kolegów. Na widok policyjnych blach pracownicy grzecznie odłożyli klucze i wrócili do pracy, a właściciel nagle zmienił się w aniołka. Nie robił już trudności, starał się być pomocny. A na koniec przyznał z krzywym uśmieszkiem, że faktura dotyczy naprawy zupełnie innego auta.
– Boże drogi, jak mogłem się tak pomylić! Przecież w tym samochodzie do roboty były tylko drobiazgi! – złapał się za głowę.
– To ile się naprawdę należy? – burknął Krzysiek.
– Grosze jakieś. Nie ma o czym mówić. Naprawa gratis. Żeby państwo nie wspominali mnie źle. Za błędy trzeba płacić – uśmiechnął się fałszywie, mrużąc sprytne oczka.
– Nie ściemniaj mi tutaj, cwaniaku, tylko wystawiaj kwitek! – zdenerwował się mój mąż i zrobił krok w kierunku oszusta.
Facet podskoczył do biurka i wyjął z szuflady bloczek z druczkami.
– To niech będzie trzysta złotych! – odparł i wypisał nową fakturę.
Gdy na to patrzyłam, to aż pięści zacisnęłam. Bezczelny bydlak! Nas przepraszał, a pewnie już w głowie układał plan, jak zrekompensować sobie brak zarobku kosztem innego klienta. Gdy już wsiedliśmy do auta i odjechaliśmy, powiedziałam nawet o tym Krzyśkowi. Tylko się uśmiechnął.
– Spokojnie. Paweł mu tego nie daruje. Jutro będzie tu skarbówka. Jeśli koleś wykręcił więcej takich numerów, to wkrótce będzie oglądał niebo w kratkę – zapowiedział.
Zrobiło mi się lżej na sercu. Nie pochwalam donosicielstwa, ale temu padalcowi się należało! Pewnie myślicie, że po tym całym wydarzeniu mój kochany mąż pochwalił mnie za czujność. Docenił, że nie dałam się zagadać i uratowałam nasze pieniądze. Nic bardziej mylnego. Przez całą drogę do domu wydzwaniał do znajomych i opowiadał, co nam się przytrafiło w warsztacie. Do mnie przemówił dopiero przy kolacji.
– Oj, kochanie, tylko ty mogłaś tak narozrabiać – pokręcił głową.
– O co ci chodzi? Ciągle o ten wypadek? – jęknęłam.
– Nie, o warsztat. No, naprawdę tylko ty mogłaś zaprowadzić samochód do takiego oszusta! Całe szczęście, że w porę wróciłem i rozszyfrowałem dziada i wszystko dobrze się skończyło. Wakacje uratowane! – odparł, dumnie wypinając pierś.
Już prawie otworzyłam usta, żeby stanowczo zaprotestować, ale machnęłam ręką. Niech sobie zaliczy ten sukces na swoje konto, niech się cieszy. Mnie wystarczy świadomość, że jednak wyjedziemy na wakacje. I że mąż nie będzie marudził…
Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy