Migotkę znaleźliśmy w krzakach, koło śmietnika, niedaleko naszego domu. Była malutka, wychudzona, zabiedzona. Nie planowaliśmy z mężem przygarniać żadnego zwierzęcia, ale nie potrafiliśmy przejść obojętnie obok tego trójkolorowego nieszczęścia. Wzięliśmy więc z Jankiem malucha do domu, obiecując sobie, że gdy go odkarmimy i podleczymy, to poszukamy mu jakiejś dobrej i odpowiedzialnej rodziny.
Postanowienia swoje, a życie swoje
Gdy po długim leczeniu i dokarmianiu kotka stanęła pewnie na czterech łapkach, okazało się, że żadne z nas nie potrafi się z nią rozstać. Zawojowała nasze serca na amen. Dokładnie wiedziała, które z nas czego w danym momencie potrzebuje. O żadnym oddawaniu nie było więc mowy!
Migotka stała się pełnoprawnym członkiem naszej rodziny. Kochaliśmy ją i rozpieszczaliśmy jak małe dziecko. A że lubiła jeść, dostawała całe mnóstwo smakołyków. Miała przez to sporą nadwagę. Prawdę mówiąc, wyglądała jak baryłeczka. Weterynarz nieraz powtarzał, że powinniśmy ograniczyć to dokarmianie, ale nie potrafiliśmy. Gdy podchodziła i głośnym miauczeniem domagała się ulubionych przysmaków, sięgaliśmy do pudełeczka. Nie potrafiliśmy jej odmówić.
Pewnego dnia stało się nieszczęście. Migotka zniknęła. Gdy wychodziliśmy do sklepu, siedziała na swoim ulubionym parapecie, a gdy wróciliśmy, już jej nie było. Wymknęła się przez niedomknięty lufcik. Przez następne dni szukaliśmy jej po osiedlu, rozwieszaliśmy zdjęcia, publikowaliśmy apele w internecie, obiecując wysoką nagrodę. I nic. Przepadła jak kamień w wodę.
Nie potrafiliśmy się z tym pogodzić. Tęskniliśmy, płakaliśmy i… oskarżaliśmy się nawzajem o zniknięcie kotki. Mąż twierdził, że to ja powinnam była sprawdzić przed wyjściem, czy wszystkie okna są zamknięte, ja upierałam się, że to był jego obowiązek. Wcześniej prawie w ogóle się nie kłóciliśmy. A wtedy? Awantura za awanturą.
Pewnego dnia tak się pożarliśmy, że aż kazałam mu się wynosić z poduszką i kołdrą na kanapę do salonu. Nasze małżeństwo przeżywało poważny kryzys. I nie wiadomo, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nie tamto radosne wydarzenie… To było trzy miesiące po zniknięciu kotki. Była niedziela, więc postanowiłam dłużej poleżeć w łóżku. Nagle do sypialni wpadł Janek.
– Czego tu chcesz, masz zakaz wstępu! – warknęłam.
– Nie wygłupiaj się, Migotka się znalazła! – krzyknął uradowany.
– Jeśli to żart, to cię zabiję!
– Nic podobnego. Siedzi na tarasie i miauczy. Wołałem ją, ale nie chce wejść do domu. Chyba jest przestraszona i zdezorientowana. Może tobie uda się ją przywołać? – patrzył na mnie z nadzieją.
Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona, pobiegłam do salonu i wyjrzałam przez okno. Mąż nie kłamał. Na tarasie faktycznie siedziała nasza ukochana kotka. Nie było mowy o pomyłce: te same kolory, ten sam zaokrąglony brzuszek. W pierwszej chwili chciałam wybiec, złapać ją na ręce i przytulić, ale się opanowałam. Nie chciałam, żeby się przestraszyła. Kto wie, co przeżyła przez te trzy miesiące. Szybciutko przyniosłam z kuchni jej ulubione przysmaki i ostrożnie otworzyłam drzwi balkonowe.
– Masz ochotę na pałeczkę z wędzonym kurczaczkiem? – wyciągnęłam rękę.
Spojrzała na mnie niepewnie, ale po chwili podeszła i wzięła przysmak. Potem następny i kolejny. Kilka minut później już tuliłam ją w ramionach. Ze wzruszenia aż się popłakałam.
Następne dni były chyba jednymi z najbardziej szczęśliwych w naszym małżeństwie. Mąż wrócił do sypialni, w niepamięć poszły wzajemne pretensje i żale. Cieszyliśmy się, że Migotka znowu jest z nami, że się łasi, przytula i jak dawniej je za trzech.
Dziwiło nas tylko jedno – że nie chce spać w swoim legowisku. Kiedyś je uwielbiała, a teraz omijała je obojętnie. Najpierw zasypiała za kanapą, a po kilku dniach upatrzyła sobie szufladę na ręczniki. Nawet nie próbowałam jej stamtąd przeganiać. Byłam gotowa nieba jej przychylić, byle tylko znowu czuła się u nas jak w domu. I tak było, bo spędzała w tej szufladzie coraz więcej czasu.
Dwa tygodnie po powrocie zachowanie Migotki nagle się zmieniło. Kręciła się wokół siebie, miauczała wniebogłosy. Nie chciała jeść ani pić. Próbowałam wziąć ją na ręce, ale zaprotestowała głośnym krzykiem. Nie rozumiałam, co się dzieje. Przerażeni zawieźliśmy ją z Jankiem do weterynarza. Razem z szufladą. W drodze zastanawialiśmy się, co jej może dolegać. Do głowy przychodziły nam tylko czarne scenariusze: że wtedy, gdy jej nie było, zaraziła się jakąś śmiertelną chorobą albo miała wypadek i nabawiła się jakichś obrażeń wewnętrznych, które dopiero teraz dały objawy.
Mieliśmy tylko nadzieję, że jeszcze nie jest za późno, że lekarz zdoła ją uratować. Na samą myśl, że znowu możemy ją stracić, łzy cisnęły nam się do oczu.
Co ten lekarz opowiada?
Do weterynarza wepchnęliśmy się bez kolejki. Ludzie trochę protestowali, ale mieliśmy to gdzieś. Przecież musieliśmy ratować naszą ulubienicę, liczyła się każda minuta. Lekarz spojrzał na kotkę, dotknął jej brzucha, osłuchał, a potem spojrzał na nas niepewnie.
– Panie doktorze, jest aż tak źle? – jęknęłam przerażona.
– Nie, w zasadzie wszystko w porządku. Tylko… – zawiesił głos.
– Tylko co? Niech pan mówi! Natychmiast! – ponaglałam go.
– No dobrze. Pierwsza wiadomość jest taka, że to nie jest Migotka…
– Co też pan za bzdury opowiada! Przecież znamy naszego kota, prawda? – spojrzałam na męża. Przytaknął skwapliwie.
– Rzeczywiście, jest bardzo podobna, ale to nie ona. Migotka była wysterylizowana. Pamiętam dokładnie, bo przecież sam robiłem operację. A ta kotka jest w ciąży i właśnie zaczyna rodzić – oznajmił. – Potrwa to kilka godzin, więc lepiej jedźcie do domu. Jak będzie po wszystkim, to dam znać – uśmiechnął się.
Do domu dotarliśmy zszokowani. Nie mogliśmy uwierzyć w to, co usłyszeliśmy. Nasza Migotka to nie Migotka, tylko jakaś obca kotka? I do tego w ciąży? Przecież takie pomyłki zdarzają się tylko w filmach.
– No i co teraz będzie? – zapytał mąż.
– Nic. Jak kotka urodzi, to zabierzemy ją z maluchami do domu. Chyba nie chcesz wyrzucić ich na ulicę?
– Nie, pewnie, że nie. Nawet do głowy mi to nie przyszło.
– W takim razie nie ma co dłużej nad tym myśleć. Tylko imię jej trzeba jakieś nadać.
– Może Psotka? Bo nieźle napsociła w naszym życiu?
– Niech będzie Psotka – zgodziłam się.
Weterynarz zadzwonił po czterech godzinach. Okazało się, że Psotka urodziła cztery śliczne i zdrowe kociaki. Tak jak ustaliśmy, zabraliśmy całą rodzinkę do domu. Następne dni upływały nam na doglądaniu matki i maluchów. Było to bardzo absorbujące, więc rzadko wspominaliśmy Migotkę. Powoli godziliśmy się z tym, że nigdy jej nie zobaczymy. Mieliśmy tylko nadzieję, że znalazła nowy, dobry dom i jest szczęśliwa. Żyliśmy w tym przekonaniu przez następny miesiąc.
A potem wydarzył się cud
To było w niedzielny poranek. Wstałam z łóżka, by zobaczyć, co słuchać u Psotki i jej dzieci. Kociaki nauczyły się już chodzić i potrafiły nieźle narozrabiać. Stanęłam w progu kuchni i zamarłam. Na podłodze siedziały dwie kotki i przyglądały się baraszkującym maluchom. Wyglądały jak siostry bliźniaczki.
Te same łatki, te same kolory… Myślałam, że mam zwidy, więc przetarłam oczy. Ale obraz się nie zmienił. Odruchowo spojrzałam na okno. Dostrzegłam, że lufcik jest uchylony. Dotarło do mnie, że zguba się znalazła. Zrobiło mi się ciepło na sercu.
– Migotka, to naprawdę ty? – wykrztusiłam. Jedna z kotek spojrzała na mnie, głośno miauknęła, a potem skoczyła w moją stronę.
Chwilę później tuliła się do mnie jak małe, stęsknione dziecko. Od tamtego czasu minęło pół roku. Kociaki poszły już do adopcji, więc w domu zostały tylko Psotka i Migotka. Obie świetnie się dogadują, uwielbiają się razem bawić. I dostarczają nam wiele radości. Gdy na nie patrzymy, cieszymy się, że tamtego dnia pomyliliśmy Psotkę z Migotką. Dzięki temu mamy w domu dwa futrzaste szczęścia!
Czytaj także:
„Mój mąż to mięczak, który nie umie mówić nie. Miło, że pomaga innym, ale przez to nie ma dla mnie czasu”
„Mój mąż całymi dniami siedzi przed komputerem. Wiem, że jestem zazdrosna o... laptopa, ale szału można dostać”
„Mój mąż chciał ze mnie zrobić kurę domową. Tak mu dałam popalić, że teraz nie wpuszcza mnie do kuchni!”