Wesele miało być huczne, każdy szczegół ślubu dopracowany, a my – państwo młodzi – mieliśmy wyglądać niczym wycięci z żurnala.
Byłam bez pamięci zakochana w moim Bartku, on zaś we mnie. Opiekuńczy, męski, zaradny, niemal zmiatał pyłki sprzed moich stóp. Jeśli dodam, że rodzice zapewnili nam całkiem niezły finansowy start, każdy zrozumie, że do pełni szczęścia mogło nam brakować jedynie ptasiego mleka.
Lecz w każdej beczce miodu znajdzie się łyżka dziegciu. Objawiła się ona rankiem w dniu naszego ślubu. Szykowaliśmy się do ceremonii. Ja na piętrze naszego przyszłego domu, a mój narzeczony na parterze. Mnie pomagały mama i siostra, jemu zaś tylko ojciec, czyli mój przyszły teść, mężczyzna wyjątkowo szarmancki, ale też mocno staromodny. Była także matka Bartka, lecz ona jakoś… zlewała się z tłem. Co w świetle późniejszych wydarzeń stało się całkiem zrozumiałe.
Ona musi wiedzieć, kto rządzi w domu
Ponieważ po wieczorze panieńskim trochę mnie suszyło, zeszłam na dół po butelkę wody. Przechodząc koło drzwi pokoju, w którym ubierał się mój narzeczony, usłyszałam głos przyszłego „tatusia”…
– Pamiętaj, od razu weź ją w garść. Żeby wiedziała, kto rządzi w domu. Żadnych bibek z przyjaciółkami. Tylko ty w domu trzymasz wszystkie pieniądze. Z zakupów ma się wyliczać co do grosza…
– Tato, przecież wiem… – odezwał się mój Bartuś, a mnie po plecach przeszło stado stonóg w lodowych butach.
– Nie przerywaj – przyszły teść uciął słowa syna. – Słuchaj i ucz się, bo jak raz jej popuścisz, to nie zagonisz jej później na jej miejsce.
Teraz wszędzie tylko emancypacja i partnerstwo. Przez to są rozwody, ruja i poróbstwo. Niech urodzi dziecko w pierwszym roku. Będzie miała zajęcie i wywietrzeją jej z głowy ambicje zawodowe. Co to za pomysł — dziennikarka! W ogóle jej w domu nie będziesz widział. Nie do takiego życia cię wychowałem. Ty masz robić karierę i dawać na dom. Za dwa lata drugie dziecko, potem trzecie i będziesz miał gospodynię jak się patrzy. Jak twoja matka.
– Dziękuję, kochanie – usłyszałam cichy głos przyszłej teściowej.
– Rozumiesz? – spytał Bartka tata.
– Jak najbardziej. Zaobrączkować, zapłodnić, zagospodarować – odparł mój ukochany.
Poczułam atak paniki. W co ja się pakuję?! Niby znamy się od dwóch lat, jednak ja dotąd nie wiedziałam, że Bartek ma takie poglądy. Zawsze wypowiadał się na temat relacji między partnerami bardzo rozsądnie. Popędziłam na górę do mamy i siostry i zdałam im szybką relację.
– Nie wychodź za mąż! – zawołała zdenerwowana Joasia.
– Zwariowałaś? – oburzyłam się. – Kocham go, chcę z nim być, ale nie zamierzam dać zrobić z siebie garkotłuka ani tym bardziej zrezygnować ze swoich pasji zawodowych! Muszę walczyć. Tylko jak?
A wtedy mama powiedziała:
– Wiem, że kochasz go jak wariatka, i wiem, że on tak samo kocha ciebie. I uwierz mi, to wystarczy, żeby sprawy poszły po twojej myśli. Posłuchaj…
Miałam iście szatański plan...
Ślub był piękny, wesele wyjątkowo udane. A jednak już wtedy w myślach przygotowywałam się do wojny… Zaczęła się zaraz po powrocie z dwutygodniowego „miesiąca miodowego” we Włoszech. Cudowne dni – przesycone miłością i jedzeniem sobie z dzióbków. Ale potem… Już pierwszego dnia naszego wspólnego życia Bartek poprosił:
– Jest nam tak dobrze razem. Zostań w domu jeszcze przez miesiąc…
Cwaniaczek. Sam tego chciał! Przesolony i przypalony obiad był pierwszą potrawą, która wylądowała przed nosem mojego ukochanego mężczyzny, gdy tylko wrócił z pracy.
– Każdemu może się zdarzyć – pocieszył mnie i z wymuszonym uśmiechem zjadł zupę i drugie danie.
Potem przyszło zmywanie, w wyniku czego z talerzy głębokich i płaskich, talerzyków na sałatki, kieliszków na wino i sosjerki pozostała tylko… kupka śmieci. Wszystko rozbiło się w drobny mak. Stałam pośrodku kuchni i niewinnym wzrokiem wpatrywałam się w męża.
– Przepraszam, kochanie, niechcący…
Potem była kolacja, śniadanie, znowu obiad i… na drugą naszą wspólną kolację zabrakło talerzyków. A do trzeciego obiadu, prócz jednego spodeczka, nie było już kompletnie nic. Oczywiście zadzwoniłam przy mężu z płaczem do mamy, a ona natychmiast zakupiła nam nowy serwis. Jak można się domyślać, tydzień później nie było już po nim śladu. Tym razem interweniował Bartek i kupił plastikową tanią zastawę.
Potem przyszła kolej na prasowanie. Mąż szybko zrozumiał, że deska do prasowania, żelazko i telewizor naraz to mieszanka grożąca pożarem domu. W końcu kobieta może chwilowo zapomnieć o prasowanej koszuli ukochanego, kiedy zapatrzy się w ciekawy film. Nie muszę dodawać, że ścieranie kurzy również okazało się moją słabą stroną, czego wyraźnym dowodem były dwa zbite wazony, jeden zerwany obraz i nadłamane drzwiczki do kredensu, na których „niechcący” się wsparłam, odpoczywając.
W oczach mojego męża najpierw dostrzegłam rozbawienie, potem zdziwienie, następnie strach i w końcu prawdziwe przerażenie. Bartek był jednak rozsądnym człowiekiem. Zawsze twierdził, że „myślenie ma kolosalną przyszłość”, więc oto nadszedł czas, żeby pomyślał… Przystąpiłam do ostatecznego ataku, a mianowicie zajęłam się naszą sferą intymną. Pewnego dnia, gdy w czasie sprzątania spaliłam odkurzacz i zbiłam lustro w łazience, postanowiłam ukochanemu mężusiowi wynagrodzić straty finansowe, zabierając go w krainę rozkoszy. Oczywiście był wniebowzięty.
Nic tak faceta nie rajcuje, jak zajmowanie się nim. W wypadku kobiet sprawa jest nieco skomplikowana, ponieważ nasze ciała są pełne wrażliwych i czułych miejsc, których facet nie jest w stanie zapamiętać. Natomiast u mężczyzn… Bądźmy szczerzy, nie wymaga to wiele zachodu. Oni mają tylko jeden punkt erogenny, więc każda wie co i jak. Zajęłam się więc tym punktem u męża, co wprawiło go w prawdziwy zachwyt. I kiedy biedak miał już finalizować i gotów był za tę chwilę wybaczyć mi wszystkie zniszczenia – nasze łoże zarwało się pod nami z hukiem. A on, nieborak, szybko sobie przypomniał, że ponieważ chwilowo nie pracowałam, to na mnie spadł obowiązek jego skręcenia.
Miesiąc później mój mąż niemal na kolanach błagał mnie, żebym wróciła do pracy redakcyjnej. Z jego słów mogłam wnioskować, że czytelnicy popełnią zbiorowe samobójstwo, jeśli szybko nie przeczytają mojego artykułu. Oczywiście opierałam się tym namowom jak na prawdziwą gospodynię przystało, ale skoro mąż tak bardzo nalegał, w końcu dałam się przekonać.
No i wróciłam do pracy. Przy obiedzie zaczął pomagać mi mąż. Wkrótce okazało się, że nasze wspólne obiady są smaczne, a talerze wcale się nie tłuką. Potem przyszła kolej na sprzątanie i wspólne zakupy. Wiem od moich koleżanek, że ich faceci dostają białej gorączki, kiedy ich połowice trąbią na zakupowy alarm. Mój jednak chodził do sklepu ochoczo i grzecznie nosił ciężkie torby. Oczywiście starałam się umilić mu czas i czasem szepnęłam do ucha parę słodkich słów.
Niedawno minął rok od naszego ślubu. Jesteśmy szczęśliwi, a ja kocham mojego Bartka coraz mocniej. Dzięki mądrym radom mojej mamy nie tylko uniknęłam zostania kurą domową, ale także wspaniale wychowałam sobie mężczyznę. Mój mąż okazał się bardzo pojętnym uczniem niemalże w każdej dziedzinie. Szczególnie w jednej… Bo teraz, gdy jesteśmy razem w łóżku, to on zajmuje się mną pierwszy, a nie odwrotnie. I tak być powinno!
Czytaj także:
„Wypłata ledwo wystarcza mi do pierwszego. Poza mężem i dziećmi mam też utrzymanka, który zna mój wstydliwy sekret”
„Wyrywałam facetów jak wiosenne chwasty. Nie szukałam męża i zobowiązań, chciałam zabawy i przyjemności”
„Rosnący brzuch zmusił mnie do ślubu z rozsądku. Najważniejsze było dla mnie to, by stan konta był odpowiednio wysoki”