Minęło tyle lat, a ja pamiętam jej niebieskie oczy i warkocze tak jasne jak spłowiała słoma. U żadnej innej kobiety nie widziałem takiego błękitu i takiego odcienia włosów, choć wszystkie, z którymi byłem, to naturalne lub farbowane blondynki.
Mówi się, że pierwsza miłość mija jak letnia burza, ustępując miejsca następnym, ale w moim przypadku tak nie było: ta pierwsza nigdy nie minęła, a jej chmury tak szczelnie przykryły moje niebo, że już na zawsze zrobiło się szare i deszczowe.
Miałem trzy żony i wiele kochanek
Żadnej nie byłem wierny i chyba żadnej naprawdę nie kochałem. Dzieci nie mam. Podczas drugiego małżeństwa zrobiłem badania i kiedy się okazało, że jestem bezpłodny, właściwie poczułem ulgę. Nie mam instynktu ojcowskiego. Nie uważam, żeby to była jakaś moja wada; po prostu należę do tych, którzy nie chcą się rozmnażać. Dlaczego miałbym się tego wstydzić?
Może byłoby inaczej, gdyby ta pierwsza mnie pokochała? Ale ona nigdy nie patrzyła na mnie jak na mężczyznę. Byłem kolegą ze szkoły, z tej samej klasy, sąsiadem, kumplem jej brata, znajomym z dzielnicy, jednak nigdy kimś do wspólnego życia, bo ona wybrała inaczej niż większość dziewczyn i zamknęła się za klasztornym murem. Po co, dlaczego, dla kogo? Nigdy tego nie mogłem pojąć!
Pochodzę z rodziny ateistów. Nie byliśmy wrogami żadnej religii, ale też żadna religia dla nas nie istniała. Moi rodzice to inżynierowie, dziadek ze strony ojca był chirurgiem, babcia dentystką, a rodzice mamy to krawcy, właściciele znanej pracowni. Zawsze mieliśmy pieniądze, żyliśmy na wysokim poziomie i może dlatego sprawy ducha obchodziły nas mniej niż sprawy materii.
Rosłem w przekonaniu, że właściwie wszystko ma swoją cenę, a więc wszystko można kupić, tylko nie wszystkich na to stać. Rodzice uczyli mnie szacunku dla pieniędzy i dla ludzi, którzy potrafią je zarabiać. Bieda była dla nich symbolem lenistwa, głupoty i nieumiejętności szukania okazji do wzbogacenia się. Może dlatego jasnowłosa i niebieskooka Zosia tak mi się spodobała, bo była akurat taka jak ci, których lubiano i chwalono w moim domu: ambitna, zdolna, pracowita, wesoła i zawsze chętna do wszelkiej pracy społecznej – czy to w samorządzie szkolnym, czy w harcerstwie, czy gdziekolwiek się znalazła.
Ona także pochodziła z zamożnej rodziny. Mama Zosi wprawdzie nie pracowała zawodowo, bo Zosia miała troje młodszego rodzeństwa, ale jej tata był adwokatem i miał własną kancelarię, więc Zosia pod każdym względem spełniała warunki prawie idealnej kandydatki na moją narzeczoną. Nikomu nie przychodziło do głowy, że ona może mieć inne plany. Byłem przystojny, miałem biały skuter, którym woziłem coraz to inną pannę, umiałem gadać o miłości, grałem na gitarze i nosiłem zagraniczne ciuchy przywożone mi przez rodziców z ich podróży i kontraktów. Musiałem się podobać i nie do pomyślenia było, żeby którakolwiek dziewczyna mogła nie być mną zainteresowana.
Ja jeden wiedziałem, że coś jest nie tak; Zosia była dla mnie miła, traktowała mnie przyjaźnie, ale ona była miła i przyjazna dla wszystkich, więc nie miałem się z czego cieszyć. Na każdą moją próbę zbliżenia się do niej bardziej niż do koleżanki reagowała tak, jakby w ogóle nie wiedziała, o co mi chodzi. Patrzyła tymi niebieskimi oczami z takim zdumieniem, jakbym zamiast głowy miał garnek, w dodatku pusty, i jakbym się tym pustym garnkiem chwalił. Pamiętam, że kiedyś zapytałem, czy mogę ją pocałować, a ona zapytała: ale po co? Tak zgłupiałem, że nie przyszła mi do głowy żadna odpowiedź i stałem jak gapa, nie wiedząc, jak się zachować.
Traktowała mnie tylko jak kolegę
Przy Zosi w ogóle traciłem pewność siebie. Tak na mnie działała, że plątał mi się język i albo milczałem, albo wygadywałem jakieś bzdury, żeby pokazać, jaki jestem super i hiper. Z innymi dziewczynami szło mi wspaniale, przy Zosi robiłem z siebie głupka i niezdarę.
Po każdych wakacjach solennie sobie obiecywałem, że ten rok szkolny przyniesie przełom w naszych relacjach, ale nic takiego się nie działo. Zosia nadal była sympatyczna, ale równie daleka jak gwiazda na niebie. A ja zakochiwałem się w niej coraz mocniej!
Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, jakie są plany Zosi. Byliśmy w klasie maturalnej, prawie każdy wybierał się na jakieś studia, niektórzy marzyli o zagranicy, bo zaczynały się lata dziewięćdziesiąte ubiegłego stulecia i świat się gwałtownie zmieniał, pokazując nieznane do tej pory możliwości.
Zosia wybierała się na medycynę, a ponieważ była świetną uczennicą, wiedzieliśmy, że ma indeks w kieszeni. Ja, wzorem moich rodziców, zdecydowałem się na politechnikę. Założyłem sobie, że po pierwszym, najdalej drugim roku studiów oświadczę się Zosi i odtąd już będziemy razem przez resztę życia. Pokażę, że można na mnie liczyć, udowodnię jej, jak jest dla mnie ważna, i w końcu ją zdobędę.
Między nami nic się nie zmieniło, więc nie wiem, skąd miałem taką pewność, że ona będzie ze mną… Uwierzyłem w coś, w co chciałem wierzyć, choć nie miałem ku temu podstaw, bo Zosia nadal była niedostępna i nie dawała się przytrzymać. Po studniówce, na której zatańczyła ze mną tylko raz, wymyśliłem, że kupię pierścionek i spróbuję z nią poważnie porozmawiać na naszym balu maturalnym, prosząc, aby zgodziła się być moją oficjalną dziewczyną. Ułożyłem sobie w głowie cały scenariusz – jak do niej podchodzę, proszę do tańca, jak potem mówię, że odtąd każda sekunda tego balu jest tylko nasza, a ona się zgadza i uśmiecha jak nigdy dotąd.
To był piękny srebrny pierścionek z turkusem tak błękitnym jak jej oczy. Wyobrażałem sobie, jak go jej zakładam na palec, jak nareszcie pozwala się przytulić, i czułem wielkie szczęście. Wierzyłem, że tak się stanie, ale… nic się nie stało, bo Zosia na bal maturalny nie przyszła.
Dopiero po paru dniach dowiedziałem się, że właśnie odbywa nowicjat w klasztorze na południu Polski i że nieprędko ją zobaczę…
Dziwne, ale dopiero wtedy zrozumiałem, jak ją kocham. I to na tym właśnie balu po raz pierwszy naprawdę byłem z dziewczyną – partnerką mojego kumpla z równoległej klasy. Kochałem się z nią w pracowni biologicznej (bal odbywał się w szkole) i byłem strasznie nieszczęśliwy. Od tamtego dnia każdy kontakt fizyczny był dla mnie mieszaniną potężnych emocji i smutku. Nigdy nie czułem pełnego zadowolenia, moje partnerki też to czuły, więc nasz seks, jakkolwiek udany, nie przynosił pełnej satysfakcji. Może dlatego ciągle szukałem tej kobiety, która wszystko zmieni, nie rozumiejąc, że to nie w niej tkwi mój problem.
A mogła tak wygodnie żyć…
Postanowiłem zamknąć rozdział „Zosia” i nigdy do niego nie wracać. To nie było łatwe, bo mieliśmy wielu wspólnych znajomych i co jakiś czas docierały do mnie wieści o tym, co się z nią dzieje. Dowiedziałem się, że już jako zakonnica skończyła tę medycynę, zrobiła specjalizację i wyjechała na misję do Afryki.
Jej rodzina umierała z niepokoju, bo była w krajach, gdzie wyznawanie i praktykowanie chrześcijaństwa jest bardzo niebezpieczne, i nawet została ranna podczas napadu na szpital prowadzony przez siostry zakonne z całego świata. Zaraziła się również jakąś tropikalną chorobą i po dziesięciu latach przyjechała do Polski na leczenie, ale gdy tylko lepiej się poczuła, wróciła do swoich pacjentów.
Ci, którzy ją wtedy widzieli, mówili, że bardzo się zmieniła, że z dawnej Zosi nie zostało nic oprócz błękitnych oczu i uśmiechu. Słuchałem tego z żalem, ze złością i satysfakcją, bo każda myśl o tym, że jej też jest ciężko, sprawiała mi przyjemność. Wyobrażałem sobie, że kiedy jest najbardziej zmęczona, kiedy czuje lęk albo samotność, żałuje, że ode mnie uciekła i zrezygnowała z normalnego życia.
To trwało długie, długie lata…
„Dobrze ci tak – mówiłem sobie. – Mogłaś mieć rodzinę, mogłaś być kochana jak żadna inna, spokojna i bezpieczna, mogłaś być żoną i matką, bo dla ciebie jednej zdecydowałbym się na adopcję, gdybyś tego chciała, ale ty wolałaś jakieś mrzonki, więc teraz cierp. Za głupotę się płaci”.
Była we mnie złość i gniew nie tylko na Zosię, ale na wszystkich, którzy mówią, że są wierzący. Zarzucałem im fanatyzm, ograniczenie umysłowe, prymitywne pozbywanie się odpowiedzialności za własne życie i czepianie się jakiejś siły wyższej tylko po to, aby nie musieć o sobie decydować. Kiedyś religia była mi obojętna, teraz stałem się jej wrogiem! Przy każdej okazji atakowałem ciemnogród i wyśmiewałem głupotę tych, którzy „uprawiają bałwochwalstwo”. Tak sobie dobierałem znajomych, aby nie mieć wśród nich ludzi wierzących. Byłem nieprzejednany w krytykowaniu kleru i Kościoła.
Rok temu ciężko zachorowała moja mama. Ojciec nie dawał sobie rady, zresztą choroba była terminalna, więc w końcu udało się załatwić domowe hospicjum, co było dobrym rozwiązaniem ze względu na mamę nienawidzącą i bojącą się szpitali. Dla mnie zaczął się ciężki czas. Rozumie to tylko ten, kto przeżył odchodzenie ukochanej osoby. Mamą opiekowała się pielęgniarka przychodząca trzy razy w tygodniu w ramach NFZ, a codziennie, jeśli zapłaciliśmy za prywatne wizyty.
Tak samo było z wizytami lekarskimi. Dzięki temu mama mogła być w domu, bezpieczna, spokojna i otoczona wszystkim, co znała i lubiła. Ja wpadałem bardzo często, starając się ograniczać służbowe wyjazdy do tych niezbędnych, aby jak najwięcej czasu spędzać z rodzicami.
Niestety, nie zawsze to się udawało. Sytuacja się trochę skomplikowała, kiedy wybuchła pandemia, ale wszystko dało się jakoś ogarnąć i mama nadal miała wsparcie w tym najtrudniejszym okresie swego życia. Pewnego razu musiałem wyjechać na kilka dni, bo spraw zawodowych nie dało się załatwić na odległość. Po powrocie i zrobieniu testu, zameldowałem się w rodzinnym domu, szczęśliwy, że nareszcie zobaczę rodziców.
Od razu wiedziałem, że to ona
Otworzył mi tata i kazał poczekać w małym pokoju, bo u mamy był lekarz. Przez szparę w drzwiach zobaczyłem biały fartuch narzucony na szary habit i stalowy czepek. Możecie mi wierzyć albo nie, ale ja od razu wiedziałem, kto jest przy mojej mamie. Skąd? Może nagły skurcz serca mi to powiedział, a może przeczucie, które mnie nigdy nie opuściło i które kazało mi wierzyć, że się jeszcze kiedyś z Zosią spotkamy?
A może wspomnienie dawnych lat, bo ja zawsze wiedziałem, kiedy ona była w pobliżu, nawet wtedy, gdy nie było jej widać. Minęło trochę czasu, zanim usłyszałem: „Proszę… Można wejść” i zobaczyłem białą maseczkę, a nad nią te oczy, których nigdy z żadnymi innymi nie pomyliłem i które były takie same – pogodne, spokojne, życzliwe, dobre – jak przed laty.
– Witaj – powiedziała Zosia. – Teraz ja będę domowym lekarzem twojej mamy. Wróciłam do Polski na stałe, moje zdrowie już nie na Afrykę, więc jeśli chcesz, zajmę się wszystkim, co jest potrzebne. Wyrażasz zgodę?
– Myślałem, że jesteś wyższa – wyjąkałem bez sensu, bo naprawdę wydała mi się taka malutka i wątła. – Inaczej cię zapamiętałem.
– Możliwe, że zmalałam, ale to dlatego, aby nikogo sobą nie zasłaniać – usłyszałem. – Tak jest dobrze.
Zauważyłem także jej ręce – silne, widać, że nawykłe do ciężkiej, fizycznej pracy – i prawie zupełnie siwe włosy widoczne spod zakonnego czepka. Była całkiem niepodobna do siebie, ale nie mogłem mieć żadnych wątpliwości, że mam przed sobą Zosię, teraz siostrę Imeldę, którą kiedyś kochałem i która mnie nie chciała.
– Dobrze, że jesteś – powiedziałem. – Szkoda, że tak późno.
– Jestem wtedy, kiedy trzeba, żebym była. Bóg wie, gdzie i kiedy posłać człowieka – usłyszałem i wiedziałem, że ona ma rację. Była, bo jej naprawdę potrzebowałem.
Czytaj także:
„Moja 20-letnia pasierbica zakochała się w moim dawnym znajomym. Facet 2 razy starszy od niej, w dodatku – pijak i damski bokser"
„Zakochałem się na zabój w pięknej nieznajomej. Żeby ją poderwać zachowałem się jak desperat, ale opłaciło się”
„Koleżanka siostry z małej dziewczynki wyrosła na piękną kobietę. Zakochałem się, ale smarkula potraktowała mnie jak zabawkę”