„Zakochałem się na zabój w pięknej nieznajomej. Żeby ją poderwać zachowałem się jak desperat, ale opłaciło się”

zakochana para fot. Adobe Stock, Nomad_Soul
„Zauroczenia trafiające człowieka jak grom z jasnego nieba to wcale nie są rzadkie przypadki. Może to być kobieta mijana na ulicy, prezenterka w telewizji, aktorka z serialu, kasjerka w markecie czy kelnerka w restauracji. Tylko że z reguły taka strzała Amora ma krótką moc, która wyczerpuje się po chwili racjonalnego namysłu. Też pomyślałem, ale… moc została”.
/ 04.12.2022 18:30
zakochana para fot. Adobe Stock, Nomad_Soul

To nie żart. Zakochałem się podczas pobierania krwi. Wkłuło mi igłę w żyłę tak piękne dziewczę, że po wyjściu z laboratorium przeklinałem sam siebie w myślach – no bo dlaczego nie udałem omdlenia, co podobno na widok krwi zdarza się niejednemu twardzielowi? Może śliczna diagnostka zapomniałaby o nowych wytycznych w procesie pierwszej pomocy i zamiast ciągłego masażu serca zaordynowałaby mi również wariant usta-usta? Niestety, cięte riposty i genialne pomysły, jak można się było zachować w danej sytuacji, przychodzą do głowy zawsze za późno. Musztarda po obiedzie.

Zauroczenia trafiające człowieka jak grom z jasnego nieba to wcale nie są rzadkie przypadki. Może to być kobieta mijana na ulicy, prezenterka w telewizji, aktorka z serialu, kasjerka w markecie czy kelnerka w restauracji. Tylko że z reguły taka strzała Amora ma krótką moc, która wyczerpuje się po chwili racjonalnego namysłu. Też pomyślałem, ale… moc została.

Może jest mężatką, może ma faceta, może jest lesbijką, więc nie dla psa kiełbasa. Może to tylko sterylne światło gabinetu zabiegowego, makijaż, fryzura i odpięte dwa guziki od fartucha wspólnie dały taki efekt, że zwariowałem? Może… Tylko równie dobrze mogła być wolna jak ptak, wyczekiwać takiego księcia na białym koniu jak ja, a w stylizacji prywatnej prezentować się jeszcze piękniej niż w służbowej. 

Marzyłem, by znów ją zobaczyć

Na badania okresowe wysłał mnie pracodawca, więc teraz musiałem radzić sobie sam, skoro zależało mi na kolejnym spotkaniu z piękną panią. Są ludzie, którzy do laboratorium diagnostycznego idą jak do restauracji. Wpatrują się w wiszący na ścianie cennik badań jak w kartę dań i mówią sobie: „Dziś przebadam się na to i na tamto”.

Nigdy podobnie przesadnej dbałości o zdrowie nie wykazywałem, nie rozumiałem też, jak można temu poświęcać cenny wolny czas, ale postanowiłem odegrać takiego hipochondryka-amatora. Niby z uwagą wpatrywałem się w ofertę badań, ale kątem oka zerkałem, czy wśród tego mrowia ludzi w kitlach i z papierami w rękach nie pojawi się przypadkiem ONA.

Nie pojawiała się. Cóż, może ma inną zmianę, urlop albo chorobowe? Może nie zwykła robić sobie przerw nawet na wizytę w toalecie? Zdecydowałem się na badania wątroby. Coś musiałem wybrać.

Jest pan na czczo? – spytała pani w okienku.

– Tak – skłamałem, bo dochodziło południe. Nie sprawdziłem w necie, że nie wolno wcześniej jeść.

– Inaczej badanie może być niemiarodajne… – dodała.

– Jestem na czczo – skłamałem ponownie. – Nie jadam śniadań.

– A pił pan?

– Też nie.

Pani skrzywiła się, ewidentnie nie dowierzając. Zirytowała mnie. Płacę i wymagam, a tu jeszcze przesłuchanie na dzień dobry.

– Zaraz poproszą pana do zabiegowego.

Zawołano mnie, rozsiadłem się i poczekałem, snując w myślach przypuszczenia, ile odpiętych guzików będzie miała dzisiaj bogini pobierania krwi i czy będzie podobnie uczesana… No i jak zagadać, jeśli to naprawdę będzie ona? Czy najpierw komplement, a potem zaproszenie na kawę, czy lepiej pytanie o to, czy jest wolna?

Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że za strzykawkę chwyta zażywna kobieta w wieku przedemerytalnym. Nie udało się… Wywaliłem forsę na badanie, które na dokładkę będzie można o kant tyłka potłuc, bo przecież nażarłem się na śniadanie, które popiłem sokiem pomarańczowym. No ale skoro już tu jestem…

– Proszę pani, ostatnio pobierała mi krew taka brunetka z ciemnymi oczami, taka…

Taka młoda i ładna? – wyczułem ironię w głosie kobiety już nie tak młodej i nie tak ładnej.

– Właśnie.

– To miał pan szczęście. Ona pobiera bardzo rzadko, bo na co dzień obsługuje pracownię. Widocznie wtedy nie miał kto…

– A czy jest dzisiaj w pracy?

– A na to pytanie nie mogę odpowiedzieć. Skąd mam wiedzieć, kim pan jest? Wyniki będą do wglądu w internecie już dziś wieczorem. Do widzenia.

No to poszalałem jak pijany zając w kapuście. Pijany miłością oczywiście. Ale wiedziałem, że łatwo się nie poddam. Akurat zaczynały dochodzić do nas pierwsze słuchy, że na targu w Wuhan coś się wydarzyło. U nas się jeszcze z tego śmiano i pukano w czoło, jeszcze wydziwiano, jak nad każdą egzotyczną epidemią i chorobą, ale bardzo szybko odczuliśmy, że bliscy sąsiedzi Chin mają jednak lepsze wywiady albo czegoś nauczyły ich wcześniejsze ptasie grypy.

3 dni czatowałem na parkingu i nic

W firmie pracowaliśmy głównie na komponentach chińskich i południowokoreańskich. Okazało się, że Korea Południowa, podobnie jak Japonia, wstrzymała wszelką łączność z Chinami, no i sami nic nam nie przyślą, dopóki sytuacja się nie wyklaruje. Przestój mieliśmy wcześniej niż reszta Polski; wykopano mnie na zaległy urlop bez żadnego pytania, jeszcze kierownik kazał się cieszyć, że nie bezpłatny.

Przynajmniej dostałem czas na prywatne śledztwo w sprawie mojego zauroczenia. Będę się czaił pod szpitalem, badał się albo tylko przychodził do laboratorium, by pytać o to i owo – w końcu się natknę na moją boginię strzykawki. Gdybym chociaż wiedział, jak ma na imię, jak się nazywa, mógłbym poszukać jej w internecie.

Warowałem na parkingu przed siódmą, po czternastej i około dwudziestej drugiej przez trzy dni. I nic. Tabuny pielęgniarek, salowych, lekarzy i diagnostów opuszczały samochody oraz autobusy przed szpitalem wojewódzkim, a jej nie było. Nie zwróciłem tylko uwagi, że pacjentów jakby mniej. Poradnie zamykano jedną za drugą, koronawirus zataczał coraz szersze kręgi, ale wciąż nie było większych obostrzeń. Tylko apele, że jeśli nie musicie wychodzić, to zostańcie w domu.

W końcu ją zdybałem, co prawda na odległość, ale to była ona. Z wdziękiem wysiadła ze starego rzęcha, co podkreśliło kontrast między kierowcą a środkiem lokomocji, i udała się do szpitala. Pędem ruszyłem do najbliższej kwiaciarni i przegapiłem, którędy dostała się do szpitala. W sklepie nie było w czym wybierać, bo od pojutrza kwiaciarnia miała być już zamknięta. Zakupiłem niezbyt reprezentacyjny wiecheć i z bukietem w dłoni stanąłem przed wrotami szpitala.

Zamkniętymi na głucho. Oddziały pozamykane, poradnie nieczynne, porady i zwolnienia lekarskie tylko online, odwiedziny wstrzymane. No to się załatwiłem po raz kolejny. Z kwiatów ucieszyła się matka, kiedy z markotną miną oznajmiłem jej, że tak bez okazji…

– Jakiejś zupełnie obcej babie kupiłeś badyle, kompletnie nic o niej nie wiedząc? – trzeźwo zapytał młodszy brat, gdy zwierzyłem mu się ze swojej uczuciowej sytuacji. – I to niby ja jestem ten głupszy syn?

– Właśnie awansowałeś na tego mądrzejszego – odparłem.

Paweł, kilka lat młodszy, naturalnie uchodził za głupszego, gorzej wykształconego, bo nie chciał się uczyć, dodatkowo miał jeszcze kibolski odchył na punkcie lokalnej drużyny piłkarskiej. Z trzeciego szczebla rozgrywek, które właśnie zostały zawieszone. Ale jego obsesyjne hobby mogło pomóc w mojej miłosnej obsesji.

Kibice w ramach ocieplania wizerunku często robili bowiem akcje typu dożywianie dzieci, zbiórki na schroniska – żeby nie było, że tylko naparzają się między sobą, śpiewają wulgarne przyśpiewki i plują na chodniki – i właśnie zaczęli kolejną akcję. Kupowanie nagle drogich i deficytowych maseczek, drukowanie przyłbic na drukarkach 3D, dostarczanie batoników dla wyczerpanych pracą lekarzy i pielęgniarek. To mogła być moja szansa.

– A do laboratorium też coś nosicie? – spytałem Pawła.

– Zostawiamy wszystko przed izbą przyjęć, przecież do szpitala nie można wejść.

– Kiepsko…

– Wiesz, to laboratorium jest prywatne, więc wątpię, że przy podziale coś do nich trafia…

– Że prywatne, to co? Gorzej pracują? Im się nie należy?

– No nie. Ale jak dla szpitala, to dla szpitala. Co ci poradzę?

Nic mi nie poradził, ale załatwił dziesięć przyłbic wydrukowanych w domowych warunkach. Od siebie dokupiłem dwa pudełka batonów.

To brat podsunął mi pomysł, jak do niej dotrzeć

– Człowieku, jak ty chcesz tam wejść? – brat był sceptyczny, bo jeszcze nie wiedział, że mam plan. – Są dwa wejścia dla personelu na szyfr. Z zewnątrz nikt nie ma prawa tam się dostać. Pamiętaj, że jest zaraza, do cholery!

No właśnie, zaraza. Jeszcze dziewczyna zachoruje, zanim się dowiem, jak ma na imię! Nie było czasu do stracenia. Podczas mojego rekonesansu przed szpitalem zorientowałem się mniej więcej, w jakich godzinach firmowe samochody sieci laboratoriów dowożą z zewnętrznych punktów materiał do badań. Plan był prosty, choć niebezpieczny. Pomysł z udawanym omdleniem podczas pobrania krwi doczekał się pewnej modyfikacji.

– Nie wierzę… – Paweł z niechęcią pożyczył mi klubowy szalik i czapeczkę. – Ale gratuluję, mimo wszystko…

Owinąłem gębę szalikiem, wcisnąłem na głowę czapkę, a do torby spakowałem przyłbice i słodycze. Tak wyposażony czekałem przed przyszpitalnym przejściem dla pieszych, aż na horyzoncie pojawi się auto z nazwą firmy. Kierowca zatrzymał się, by mnie przepuścić, a ja zrobiłem dwa kroki i upadłem na pasy. Odruch prowadzącego auto starszego pana był wzorowy, choć lekkomyślny. Nawet nie zgasił silnika, tylko wyskoczył do mnie, pomógł mi wstać, pytając, czy wszystko w porządku.

– Jeszcze trochę mi słabo… Dziękuję.

– Może na izbę pana podrzucić?

– Poproszę…

Wsiadłem do samochodu, kierowca wjechał na parking. Wtedy przystąpiłem do drugiej części planu.

– Nie pójdę na izbę, pójdę z panem.

– Słucham?!

– Dobrze, że pan słucha. Idziemy do laboratorium! Bez gadania.

– Proszę pana, nie wolno wchodzić do szpitala, tylko personel, kurierzy materiału. Wezwę policję!

– Człowieku, nie kłóć się z desperatem. Nikogo nie wezwiesz. Wysiadamy i bez numerów.

– Nie może pan wejść na teren szpitala! – upierał się.

– Zaraz pan zobaczy, że mogę. Dalej, bo nie ma czasu. Niech pan bierze tę walizkę i idziemy!

Zrezygnowany kierowca wysiadł, wciąż chyba kombinując, czy nie zacząć wołać o pomoc, ale odpuścił. Wyrwałem mu z ręki walizkę przypominającą lodówkę na napoje wyskokowe spożywane przy grillu.

– Ja poniosę.

Facet drżącymi palcami wystukał kod na czytniku przy drzwiach i weszliśmy na teren szpitala.

– Niech się pan nie boi, to sprawa sercowa. Wywoła pan tylko taką śliczną jak obrazek brunetkę i powie, że przyszła delegacja kibiców ze sprzętem.

Pannę Anię? – jakby się rozpromienił i odetchnął. – No tak, ona by niejednego z impotencji wyleczyła…

Parsknąłem śmiechem, rozbawiony jego rozmarzonym głosem. Czyli Anna i na dodatek panna. Dwie okoliczności się wyjaśniły. Poczekałem przed drzwiami laboratorium, zza których słyszałem podniesiony głos. Ewidentnie pan kierowca zbierał zasłużony opieprz, i to od panny Ani. Szczęknęły zawiasy i na progu stanęła ONA.

Złamałem wszystkie możliwe procedury

– Pan zwariował, panie Wiesiu! – wciąż jeszcze krzyczała na kierowcę. – Pan złamał procedury i wytyczne! Pan naraził… Pan… No nie, jeszcze jakiś kibol cholerny. Wzywam policję!

– Ja wszystko wyjaśnię! – jęknąłem.

– Na pewno, ale na komisariacie – panna Ania odwróciła się na pięcie.

– Przyniosłem dla laboratorium przyłbice. I batoniki, w razie gdyby spadł pani poziom cukru…

Zaintrygowana stanęła w pół kroku i ponownie się odwróciła. Sięgnąłem do torby. Diagnostka roześmiała się na widok pudełek z batonami.

– No proszę. Myślałam, że tylko szpital może liczyć na takie gesty. A i o nas sobie ktoś przypomniał. Proszę to wszystko zdezynfekować, tu ma pan płyn. I proszę podziękować kolegom.

– To ja sam… – wymamrotałem. – Nie jestem żadnym kibolem, w ogóle nie lubię piłki nożnej, ten szalik pożyczyłem od brata… Żeby panią zobaczyć. I zaprosić na kawę, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Oczywiście jak już otworzą kawiarnie.

– A skąd pan wie, że otworzą? I że pan tego otwarcia dożyje?

– Nie wiem. Mam tylko taką nadzieję. Od kiedy panią spotkałem…

– Nie przypominam sobie.

Pobierała mi pani krew…

– Pan wybaczy, ale nie rejestruję w głowie wszystkich pacjentów.

– Podobno pobiera pani rzadko i tylko z konieczności.

– Gratuluję wnikliwego śledztwa – wycedziła. – I pomysłowości. Sterroryzować starszego człowieka, żeby nielegalnie wejść na teren szpitala w czasie szalejącej pandemii… Ale ja cenię pomysłowość. Dziękuję za te przyłbice i batoniki w imieniu całej załogi. Do widzenia.

Stałem przed zatrzaśniętymi drzwiami, zbaraniały, ze świadomością, że coś poszło nie tak. Coś? Wszystko poszło nie tak! Wiedziałem, że jak zacznę łomotać w drzwi, to już na pewno zjawi się policja. Stałem jak palant chyba z pięć minut.

Już odchodziłem, kiedy drzwi się otworzyły. Wyszedł pan Wiesio i wręczył mi karteczkę z numerem telefonu.

– Tylko jedno zastrzeżenie – powiedział z szelmowskim uśmiechem. – Ma pan zadzwonić, dopiero jak otworzą kawiarnie. Szczęściarzu…

Zadzwoniłem. Jak tylko otwarto galerie handlowe i lokale. Przynajmniej niektóre. Oczywiście usłyszałem, że chyba mi nie zależało, na co obruszyłem się, że przecież karnie zastosowałem się do polecenia. Była kawa, i to niejedna. Dziś jest już po pandemii, a my wciąż jesteśmy razem. I wierze, że nasze dzieci i wnuki z wypiekami na twarzy będą słuchać o tym, w jakich to nietypowych okolicznościach poznali się ich rodzice i dziadkowie. 

Czytaj także:
„Rodzice non stop mnie krytykują i upokarzają przy obcych ludziach. To przez nich jestem zakompleksioną, szarą myszką”
„Narzeczony zmuszał mnie do ciąży, bo zachciało mu się być tatusiem. Nie ma mowy, mam dość zupek, kupek i wiecznej histerii”
„Naiwna siostra bawi się w zbawiciela świata. Sprasza do domu obcych ludzi, a sama nie ma przy duszy złamanego grosza”

Redakcja poleca

REKLAMA