„Zmarnowałam pół życia na wyścig szczurów. Kiedy mnie zwolnili, zrozumiałam, że jestem 40-latką bez własnego życia”

Poświęciłam swoje życie pracy fot. Adobe Stock, Mariakray
„Dopiero teraz, gdy sytuacja zaczęła dotyczyć mnie, zobaczyłam, że metody, którymi »namawiano« pracownika do rozwiązania umowy były obrzydliwe. Wcześniej wzruszałam ramionami, twierdząc, że taka jest polityka firmy…”.
/ 28.02.2022 12:06
Poświęciłam swoje życie pracy fot. Adobe Stock, Mariakray

Pochodzę z małej wsi. Tak małej, że gdy byłam w szkole podstawowej, na każdego przybysza patrzyło się niemal jak na Boga. Oczywiście, więcej było uciekinierów niż tych przyjezdnych. Jeśli już ktoś decydował się tu mieszkać, to najczęściej był zamożnym człowiekiem, który z miasta wyprowadził się dla kaprysu lub z chęci zmiany i nie bał się dużych wydatków.

Ja, odkąd zaczęłam rozumieć, że gdzieś tam, poza moją miejscowością, jest wielki świat, marzyłam, żeby tam uciec. Żeby móc pójść do kina i przejść się ulicą, na której są same sklepy. U nas sklep był tylko jeden, a po większe zakupy jeździło się do miasteczka, oddalonego od wsi o jakieś dwadzieścia kilometrów.

Nie mogę powiedzieć, życie na wsi miało też swoje zalety

Góry, lasy i łąki dawały poczucie swobody. Były miejscami dziecięcych zabaw w podchody i w chowanego. Potem stawały się świadkami pierwszych pocałunków, ale i tak przegrywały z marzeniami o „wielkim świecie”, który dla mnie otworzył się wraz z pójściem do liceum.

Początkowo czułam się we Wrocławiu jak prowincjuszka. Trudno było mi się odnaleźć. Ale powoli, z dnia na dzień, ten świat stawał się coraz bardziej mój. Wszyscy wokół starali się tu być oryginalni, więc okazało się, że ja i moje szydełkowe i włóczkowe wyroby garderobiane podobały się i zadawałam szyku. Dodatkowo, co dostrzegałam w oczach kolegów i zupełnie obcych chłopaków, byłam atrakcyjną dziewczyną, z długim do pasa blond warkoczem i niebieskimi oczami.

Na studiach byłam już pewną siebie kobietą. W dodatku udało mi się otrzymać pierwszą pracę. Codziennie, popołudniami chodziłam do niedużego biura rachunkowego i w praktyce poznawałam to, czego uczono mnie na wykładach. Samodzielna praca podbudowywała moje poczucie wartości i pozwoliła snuć marzenia o tym, co będzie, gdy już skończę studia.

Miałam wrażenie, że złapałam Pana Boga za nogi…

Po studiach było już tylko lepiej. Pierwszą poważną pracę otrzymałam dwa miesiące po obronie dyplomu. Skakałam ze szczęścia! Bardzo dobra firma, bardziej niż korzystne warunki finansowe i otwarta droga do awansu. Pracy poświęcałam się bez reszty i wiem, że szefowie byli ze mnie zadowoleni.

Widziałam to po premiach i kolejnych podwyżkach. Szybko pięłam się po drabinie kariery. Czułam się panią świata, a pieniądze dawały mi władzę, która bardzo mi się podobała. W życiu bym nie przypuszczała, że taka dziewczyna jak ja, z pipidówki, może aż tak wysoko zajść. Pamiętam, jak rodzice ciułali grosz do grosza na dwa tygodnie wakacji. Jak musieli kombinować, żeby udało jakoś się doczekać do pierwszego. Tymczasem ja mogłam sobie pozwolić na kredyt mieszkaniowy, weekendowe wyjazdy i szereg atrakcji, które oferowało mi miasto. Nie zwalniając tempa i wciąż dając z siebie wszystko, dopracowałam w firmie do swoich czterdziestych urodzin. I wtedy…

Stało się coś nieoczekiwanego

Coś, co wstrząsnęło całym moim życiem. Wręcz wywróciło je do góry nogami. Z dnia na dzień dostałam wypowiedzenie. Było to dla mnie kompletnym szokiem. Do tej pory sądziłam, że jestem niezastąpiona. Zbyt cenna dla pracodawcy, żeby chciał ze mnie zrezygnować. Bardzo się pomyliłam i podczas ostatniej rozmowy z szefem zrozumiałam, że w pracy nie ma czegoś takiego jak sentymenty.

– Alina. Jesteś dobra, owszem – Piotr tłumaczył cierpliwie. – Ale nie masz już dwudziestu lat. Nie masz zacięcia młodych, którzy sami się proszą, żeby wyciskać z nich wszystkie soki. Poza tym – ciągnął – znasz tylko jeden obcy język. To zdecydowanie za mało. Dwa to teraz absolutne minimum. A jeśli znasz trzy, to już jesteś ceniona.

– Stworzyłam dobry zespół… – próbowałam się bronić.

– Przejmie go jedna z twoich podwładnych.

Nie zostawiał mi cienia wątpliwości, co do tego, że nie zamierza zmienić decyzji.

– Dostajesz dobrą rekompensatę. Ciesz się tym.

Fakt. Dobrze wiedziałam, że zwolnienia i to nagłe, były u nas na porządku dziennym. I wiem, jak skutecznie skracano cugle tym, którzy próbowali się szarpać. Dopiero teraz, gdy sytuacja zaczęła dotyczyć mnie, zobaczyłam, że metody, którymi „namawiano” pracownika do rozwiązania umowy były obrzydliwe. Wcześniej wzruszałam ramionami, twierdząc, że taka jest polityka firmy…

Byłam bardzo rozbita, ale podpisałam papiery, bo doszłam do wniosku, że po tym wszystkim i tak nie chciałabym już tutaj pracować. W milczeniu zapakowałam swoje rzeczy do kartonu. Nie było ich dużo… Wróciłam do pustego mieszkania, usiadłam na podłodze.

„A więc tyle osiągnęłam przez te wszystkie lata” – pomyślałam z goryczą.

Łzy ciekły mi ciurkiem po policzkach

Nie było komu mnie pocieszyć.

„Nawet kot nie łasi się do moich nóg” – użalałam się nad sobą. „Całe życie poświęciłam pracy i zostałam teraz na lodzie. W dodatku kompletnie sama”.

Przez kilka pierwszych dni nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Zdałam sobie sprawę, że nawet nie mam się komu wypłakać, bo wszystkie znajome były jednocześnie moimi koleżankami z pracy. Innych kontaktów po prostu nie utrzymywałam, sądząc że jestem szczęściarą, bo mogę z koleżanką pójść na lunch w godzinach pracy. Byłam kompletnie rozbita i nie wiedziałam, co powinnam ze sobą dalej zrobić.

Miałam wrażenie, że cały świat wypiął się na mnie. Mieszkanie, z którego byłam dumna, wypieszczone do ostatniej listwy podłogowej i najmniejszego obrazka, teraz przerażało swoją pustką. Nie mogłam w nim wytrzymać, więc pod wpływem impulsu, spakowałam się szybko i wybiegłam z torbą na ulicę. Przeszkadzało mi słońce, szum przejeżdżających samochodów rozsadzał głowę. Pobiegłam na dworzec autobusowy, bo prowadzić auta nie byłam w stanie.

Wyczerpana płaczem, otumaniona tabletkami na uspokojenie, funkcjonowałam jak robot. Wiedziałam tylko jedno – że muszę jechać do domu. Tylko tam były osoby, którym na mnie zależało. Zostawiłam za sobą zatłoczony Wrocław i od razu zrobiło mi się lżej na duszy. Szerokie ulice zamieniły się w niteczki dróg, a drzewa i wzgórza zastąpiły widok wieżowców i centrów handlowych. Do swojej miejscowości dotarłam po godzinie.

Gdy wysiadłam z autobusu, zaskoczyła mnie kompletna cisza panująca wokół. Już zdążyłam zapomnieć, jak to jest. Droga była pusta, a porośnięte lasami wzgórza cicho królowały nad senną jak zwykle wsią. Ruszyłam powoli w stronę domu i przyspieszyłam dopiero wtedy, gdy weszłam na polną ścieżkę. Trawy urosły już po pas.

Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy byłam na łące

Kiedy nie miałam w uszach słuchawek MP3 i po prostu patrzyłam w niebo, a nie w ekran komputera. Łzy płynęły mi po policzkach i przynosiły ulgę…

Wreszcie zobaczyłam dom. Winorośl oplatała werandę i zachodziła na okno mojego pokoju. Wbiegłam na górę i szybko ogarnęłam wzrokiem moje dawne królestwo. Okazało się, że mama nie zmieniła niczego. Wszystko było takie samo, jak w dniu mojego wyjazdu. Wyglądało, jakby czas się tu zatrzymał. Szkoda, że nie zrobił tego naprawdę. Położyłam torbę przy łóżku i poszłam do pokoju rodziców. Tutaj także niewiele się zmieniło. Chyba tylko z wyjątkiem farby na ścianie, a to znaczyło… Poszukałam prędko wzrokiem fragment ściany przy kredensie.

Jest! Ciągle jest! Podeszłam do obrazka i dotknęłam go palcami.

– Nie zamalowaliście? – nawet nie próbowałam ukryć wzruszenia, które ścisnęło mi gardło.

Dotknęłam kulfoniastej biedronki, którą starannie obrysowano nową farbą. Mama uśmiechnęła się ciepło.

– Ta biedronka przypominała nam ciebie. I gdy już wyjechałaś do liceum, mieliśmy wrażenie, że ten malunek przybliża nam ciebie bardziej niż fotografie czy rozmowy telefoniczne.

Nie byłam w stanie nic powiedzieć. Przypomniałam sobie tylko swoją fantazję, która, dzień po odświeżeniu pokoju, kazała mi malunkiem ozdobić biel ściany i powiedzieć potem: „To dla was”. Rodzice wcale się nie gniewali. Tato tylko wziął mały pędzelek i zamalował miejsca, w których wyszłam poza linię. Patrząc z perspektywy czasu, nie mogę zrozumieć ich spokoju.

Gdy koleżanki z pracy opowiadały o zaplamieniu przez dziecko ściany czy skórzanej sofy, dostawały piany na ustach. Moi rodzice wytłumaczyli mi tylko niestosowność malowania po ścianach, ale biedronkę zostawili. Pewnie już na zawsze. Patrzyłam na koślawy rysunek i setki myśli przelatywały przez moją głowę. Także i ta, najbardziej bolesna, że w moim mieszkaniu raczej nie odbiją się na ścianach tłuste łapki dziecka. Że nikt nie pomaże mi czekoladą kanapy. I… że nikt mi nie narysuje takiej biedronki.

Zrozumiałam, że oddałam pokłon niewłaściwemu bożkowi, poświęcając się tylko pracy. I może dobrze, że ją straciłam, bo dzięki temu mogłam zrozumieć coś bardzo ważnego. Mam nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Że może los ma jeszcze dla mnie w zanadrzu jakąś miłą niespodziankę. Utrata pracy przywróciła mi właściwą perspektywę. Zrozumiałam, co jest ważne.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA