– W czym mogę pomóc? – moje dreptanie wśród rzędów samochodów w końcu zwróciło uwagę pracownika komisu.
Miałam nadzieję, że tego uniknę, bo nie miałam pojęcia, co mam powiedzieć. Potrzebowałam samochodu, ale wiedziałam tylko, że taniego. A tu zaraz pewnie zacznie się wypytywanie, jaki silnik, ile koni…
– He, no, hm, potrzebuję samochodu – wybąkałam.
– No to świetnie pani trafiła. Bo akurat sprzedajemy samochody.
Tragedia goniła tragedię...
Nie bardzo wyczułam, czy facet jest impertynencki czy dowcipny. Ale ponieważ zaraz potem uśmiechnął się szeroko, uznałam, że nie poczuję się dotknięta.
– No wiem. Tylko widzi pan, ja się kompletnie nie znam na samochodach. Jeździłam starą corsą, ale wyzionęła ducha. A muszę mieć samochód, żeby jeździć…
Zatrzymałam się w pół zdania. Boże, co ze mną jest? Ostatnio miałam tendencję, żeby przypadkowo napotkanym ludziom opowiadać o wszystkich kłopotach, które na mnie spadły. „Weź się w garść. Powiedz, ile masz kasy, i niech ci pomoże. Co go obchodzi, że masz chorą mamę 300 km stąd? I sparaliżowanego psa?”.
– No, muszę mieć samochód. Jakikolwiek, za 5, może 6 tysięcy – dokończyłam zdanie. – Wiem, że to będzie jakiś staruszek. Trudno, byle jeździł.
Byłam pewna, że facet przewróci oczami i spróbuje mnie spławić. Szkoda czasu na takie interesy. Ale sprzedawca znowu się uśmiechnął. Wytarł ręce ze smaru w jakąś szmatę, odłożył na bok klucz i ruchem głowy pokazał mi, żebym poszła za nim. No wiem, że nie powinnam, ale popatrzyłam. Miał bardzo zgrabny tyłek. Zatrzymaliśmy się przy niedużym autku.
– Ten – oznajmił.
Samochodzik miał logo Skody, nie miałam pojęcia, co to za model. Miał nienaganny lakier, ciężko było uwierzyć, że ma 16 lat – jak głosiła kartka umieszczona za wycieraczką.
– Powypadkowy? – zapytałam.
Sprzedawca pokręcił głową.
– Oryginalny lakier, w każdym warsztacie pani to potwierdzą. Nic lepszego pani nie znajdzie. 30 tys. przebiegu. Właścicielka jeździła nim tylko na działkę. Ma 84 lata i jej dzieci zabroniły jej już prowadzić. Za 5800 jest pani.
Przemówiły do mnie piękne oczy i.. cudny tyłek
Nie wiem, co było w głosie czy spojrzeniu tego faceta, ale uwierzyłam, że mnie nie oszukuje. A może po prostu bardzo chciałam mu uwierzyć?
Musiałam mieć samochód już, teraz. Moja mama miesiąc temu miała wylew. Leżała w szpitalu w Leżajsku, bez samochodu nie miałam jej jak odwiedzać. Moja corsa popsuła się na amen, kiedy byłam u mamy. Nagle zakrztusiła się i więcej nie odpaliła. W warsztacie mechanik szczerze mi powiedział, że naprawa to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Corsa trafiła na złom, a ja do domu wróciłam pekaesem. Z Funią na kolanach.
Funia jeszcze wtedy chodziła, choć tylne łapy już wtedy ciągnęła za sobą. Kilka dni później rano nie wstała z posłania.
– Porażenie objęło kolejne kręgi, to już się nie cofnie – weterynarz bezradnie rozłożył ręce.
Wiedziałam, co miał na myśli. Ale ja nie byłam na to jeszcze gotowa. Zawinęłam Funię w koc i zabrałam do domu.
Miły sprzedawca okazał się właścicielem komisu. Miał na imię Filip (dowiedziałam się tego z kilku dyplomów z rajdów samochodowych, które wisiały na ścianach). Bardzo się zdziwiłam, że w biurze stał też regał z książkami.
– Proszę trochę pojeździć. Gdyby coś było nie tak, proszę przyjechać, naprawię w ramach gwarancji – zaproponował na pożegnanie Filip.
Każdy mój związek był porażką
Wieczorem złapałam się na tym, że ciągle myślę o Filipie. Leżałam z Funią na kolanach, a przed oczami miałam tego faceta. Mógł mieć 35-40 lat. Dobrze zbudowany, krótko ostrzyżony. Zapamiętałam jego łagodne, szare oczy i mocne ramiona. „Ala, co z tobą? Pogięło cię?” – próbowałam sama się przywołać do porządku.
Osiem lat temu, po wyplątaniu się z kolejnego toksycznego związku, obiecałam sobie, że kończę z facetami. Wtedy adoptowałam Funię i zostałam zadowoloną z życia singielką. Miałam kilkoro przyjaciół, fajną pracę, kochającą (choć mieszkającą daleko) mamę. Sama uznałam, że mam fajne życie.
Najpierw rozpadła się nasza paczka. Okazało się, że Przemek, mąż Kaśki, sypia z Anką. Nagle i ja, i cała reszta musieliśmy opowiedzieć się po którejś ze stron. Przez chwilę spotykaliśmy się jeszcze w mniejszym gronie, ale atmosfera zrobiła się gęsta. Każde z nas poszło swoją drogą.
Potem zachorowała mama, potem Funia. Zaczęło do mnie docierać, że niedługo mogę zostać zupełnie sama. Tak, powinnam poszukać nowych przyjaciół… Ale gdyby to było takie proste. Może zwróciłam uwagę na Filipa, bo spotkałam go akurat w momencie, gdy byłam na dnie?
Przecież ja nic o nim nie wiedziałam, oprócz tego, że sprzedaje samochody i zna się na dobrej literaturze. Trochę mało. Pewnie ma żonę, dzieci, normalni ludzie w naszym wieku mają rodziny.
Było gorzej i gorzej...
Minął miesiąc. Z mamą było coraz gorzej. Wzięłam urlop i zostałam w Leżajsku. Byłam przy mamie, kiedy odeszła. Po pogrzebie zrobiłam porządki w mieszkaniu, znalazłam agenta nieruchomości i ruszyłam do domu.
Zabrałam trochę rzeczy, więc skoda była wypakowana po brzegi. Nigdy się nie zastanawiałam, ile kilogramów można wpakować to takiego autka. I pewnie przesadziłam. 100 km od Warszawy coś zaczęło stukać. Zwolniłam. Stukanie ucichło. Dwie i pół godziny wlokłam się do domu.
Rozpakowywałam samochód pół nocy. A potem do rana siedziałam nad albumem z rodzinnymi fotografiami. Oglądałam i płakałam… Rano zadzwoniłam do Filipa. Opowiedziałam, co się stało, i zapytałam, czy mogę przyjechać.
– Lepiej nie. Podejrzewam, że pękła oś. To, że udało się pani dotrzeć do miasta, nie oznacza, że lada chwila się nie rozleci. Trzeba wezwać lawetę.
– Ale ja nie wiem… – zaczęłam mówić, ale nie dałam rady dokończyć. Kompletnie się rozkleiłam i zaczęłam płakać. – Przepraszam, bo widzi pan, ja … ja wracałam z pogrzebu mamy. Nie dam na razie rady zajmować się samochodem… Może później… Przepraszam.
Chciałam się rozłączyć, ale mnie powstrzymał
– Ojej, bardzo pani współczuję. Ale proszę się nie martwić, podjadę po pracy i zobaczę, co i jak.
Jakoś do wieczora się pozbierałam. Filip zadzwonił o 19, że jest u mnie na parkingu. Wzięłam Funię pod pachę i zeszłam. Filip przyjechał lawetą.
– No taki sprzęt też mam. Pewnie się przyda. Poproszę kluczyki.
Objechał dookoła parking. Stukało chyba gorzej niż poprzedniego dnia.
– To na pewno oś. Trzeba ją wymienić. Nie wiem, co pani wiozła, ale chyba trochę za dużo jak na możliwości tej skodziny.
Filip wciągnął auto na lawetę. Musiałam coś podpisać, więc dałam mu Funię do potrzymania. A ona, chyba z ekscytacji, zsikała mu się na koszulę.
– Jezu, przepraszam, jaki wstyd. Funia ma sparaliżowane łapy, czasem też nie panuje nad pęcherzem. Proszę wejść na górę, umyje się pan.
Filip bardzo się nie bronił. Przemknęło mi przez myśl, że może też chciałby mnie lepiej poznać…
– Włączę kaloryfer w łazience, koszula zaraz wyschnie – zaproponowałam.
I poszłam poszukać jakiegoś wielkiego T-shirtu, miałam kilka takich do spania. Ale nie uszło mojej uwadze, że bez koszuli Filip prezentował się bardzo dobrze.
Zaparzyłam herbatę.
– Chce mi pani opowiedzieć o mamie? Ja umiem słuchać… – zaproponował Filip.
Najpierw pomyślałam, że to przesada, żebym się zwierzała obcemu facetowi. Coś powiedziałam wymijająco, jedno zdanie, potem drugie. I nagle mi się ulało. Przez ponad godzinę powiedziałam mu o wszystkim.
Też nie miał łatwego życia
O przyjaciołach, chorobie mamy, psie i nieudanych związkach… Gdzieś po drodze przeszliśmy na ty. Na stół trafiła nalewka. Piliśmy, ja mówiłam, on słuchał. Obudziłam się na kanapie, przykryta kocem. Na stole leżała karteczka. „Przyjadę po lawetę koło 11. Kawa mile widziana. Filip”.
Powoli przypominałam sobie wieczór. Boże, zrobiłam z siebie idiotkę. Ale skoro Filip chce wejść na kawę, to może się nie wystraszył? Okazało się, że miałam rację. Bo kiedy już wychodził po tej kawie, zapytał:
– Może pójdziemy na kolację w sobotę? Teraz moja kolej, żeby opowiedzieć o sobie. Też może być ciekawie.
Na tej kolacji starałam się nie odzywać, tylko słuchać. Filip też nie miał łatwo. Kilka lat temu jego żona zostawiła go i wyjechała z jego synem do Australii. Od tamtej pory widywał go tylko na Skypie.
– No to teraz, jak już znamy historie swojego życia, możemy iść do przodu. Byłaś kiedyś na rajdzie samochodowym? Nie? No to za tydzień cię zabieram…
Minęły trzy miesiące. Jest nam razem dobrze. Aż tak, że zaczęliśmy rozmawiać o wspólnym zamieszkaniu. Boję się, ale kto nie ryzykuje…
Czytaj także:
„Macierzyństwo było moim marzeniem, dopóki nie urodziłam syna. Miałam przy piersi mlekopija, który nie dawał mi żyć”
„Sanatoryjny wamp zagiął parol na mojego ojca. Baba myślała, że się obłowi i jeszcze dostanie mieszkanie w spadku”
„Chciałam, by mężczyźni nosili córkę na rękach i wychowałam ją na księżniczkę. Efekt? Oliwia nie potrafi ugotować ryżu”