Kiedy na teście ciążowym zobaczyłam dwie kreski, niemal zwariowałam ze szczęścia. Ciąża była szczytem marzeń moich i mojego męża. Staraliśmy się długie trzy lata o to, żeby wreszcie zostać rodzicami.
Od pierwszych tygodni bardzo o siebie dbałam, czytałam książki o macierzyństwie i rozwoju dziecka. Obiecałam sobie, że będę najlepszą matką pod słońcem. Czekałam na pojawienie się brzuszka, potem na pierwsze ruchy dziecka, pierwsze skurcze, aż w końcu powitałam na świecie upragnionego synka.
Mimo ogromnego zmęczenia, nie mogłam spać
Wpatrywałam się w niego, obserwowałam, jak śpi, jak zaciska piąstki, jak ziewa. Przystawiałam go do piersi i chciało mi się płakać, śpiewać i śmiać jednocześnie. To wszystko było takie cudowne! Cudowne, wyczekane, idealne.
Po trzech dniach byliśmy już w domu i zaczęliśmy życie jako trzyosobowa, pełna rodzina – mama, tata i dzidziuś. Mój mąż nie mógł zrezygnować z pracy, za to starał się jak najwcześniej wracać, żeby wykąpać małego i ponosić go na rękach, zanim położymy go spać.
Niestety, poza tymi krótkimi chwilami wieczorem całe dnie spędzałam w samotności. Zima była dość zimna – jak na obecne standardy zim – nie mogłam więc wychodzić na długie spacery, jak moja siostra, która urodziła córkę pod koniec kwietnia.
Do późnej jesieni dzielnie maszerowała z wózkiem, a pociążowe kilogramy znikały błyskawicznie. Ja miałam wrażenie, że nic się nie zmieniam, że ciągle jestem ciężka. Z niczym nie nadążałam – sprzątaniem, gotowaniem, praniem… Młody non stop wisiał mi u piersi, a ja wysłuchiwałam nieustających „dobrych” rad mamy i siostry.
– Pewnie się nie najada.
– Widać nie masz mleka.
– Albo masz go mało.
– I niepełnowartościowe, mało tłuste.
– Za to ty sama jesteś… no… spójrz w lustro…
– Mogłabyś się za siebie wziąć.
– Zacznij go karmić butelką, bo zagłodzisz dziecko…
I tak w kółko. Co prawda położna, która przyszła dosłownie dwa razy, stwierdziła, że dziecko przybiera na wadze, więc wszystko w porządku, najwyraźniej potrzebuje więcej bliskości.
Udawałam przed mężem, że jest dobrze
Może ono potrzebowało, ale ja zaczynałam mieć dość. Mogłam jedynie siedzieć, półnaga, z obnażoną to jedną piersią, to drugą, i karmić mlekopija, który nie chciał się ode mnie odessać. Nie mogłam się porządnie umyć, umalować, zadbać o dom, wyjść na zakupy, na spacer… Bo mój syn, odczepiony na dłużej niż dziesięć minut, zaczynał wrzeszczeć wniebogłosy.
Byłam coraz bardziej zmęczona. Niewyspana, bo to ja wstawałam do dziecka w nocy. Mąż miał przecież ważny projekt w pracy i musiał się wysypiać. Ja nie musiałam.
Kiedy przechodziłam obok lustra, odwracałam wzrok, a któregoś dnia na swój widok po prostu się rozpłakałam. Nie mogłam przestać płakać nawet wtedy, gdy Michaś znowu zaczął płakać. Szlochałam, karmiąc go kolejną godzinę, zanim zasnął na kilka minut.
Mam wrażenie, że to wtedy zaczęłam płakać właściwie na okrągło. Nigdy wcześniej się tak zachowywałam. Dlatego teraz nie poznawałam samej siebie, a jednocześnie nie mogłam opanować tego nowego ja.
Przed Staszkiem starałam się trzymać fason – na tyle jeszcze umiałam się zdobyć. Ocierałam łzy, gdy wracał do domu, i udawałam, że nie widzę jego wzroku pełnego niepokoju, litości i… odrazy.
Martwił się, a zrazem odrzucało go ode mnie
Nic dziwnego, sama nie mogłam na siebie patrzeć. Chwali mu się, że nie komentował w żaden sposób mojego wyglądu, mojej rozlazłości ani tego, że nie radzę sobie z domem i dzieckiem. Po pracy robił pranie i rozładowywał zmywarkę, którą sam nastawiał rano.
Tak mijały tygodnie. Dzień za dniem ten sam schemat. Nic się nie zmieniało, choć czytałam, że dziecko powinno odrywać się od matki na coraz dłużej, najadać się bardziej i poznawać świat.
Moje nie chciało, choć pediatra w trakcie kontrolnych wizyt nie widział nic niepokojącego w zachowaniu Michałka. Taki egzemplarz się pani trafił, słyszałam.
Jak się wyprowadzi, to jeszcze pani zatęskni za tymi czasami. To mnie miało uspokoić? Wychodziłam z gabinetu jeszcze bardziej zdołowana. Co ze mną jest nie tak, że nie potrafię cieszyć się tym czasem i bliskością własnego dziecka?
Pamiętam dzień, dokładną chwilę, kiedy ta myśl mignęła mi po raz pierwszy. Słońce świeciło przez okna, mróz ścisnął mocno, choć nie było śniegu. Patrzyłam na moje dziecko, jak zwykle uwieszone u mojej piersi.
Właśnie wtedy pomyślałam, że znowu byłoby pięknie, gdyby go nie było. Gdyby zniknął, gdybym nie musiała codziennie się nim zajmować, gdyby wreszcie odczepił się od moich zmaltretowanych piersi, gdybym miała czas umyć włosy, wyregulować brwi, zjeść porządny posiłek, a nie kanapkę z ketchupem, wyjść z domu i spotkać się z dorosłymi ludźmi.
Tak myśl była tak kusząca, tak cudowna, że na moment zapomniałam o smutku, który wciąż czułam. Na moment zniknął ból, który ciągle mi towarzyszył w ostatnim czasie.
Ale potem znowu się zaczęło…
– Zadbaj o siebie, bo Staszek w końcu sobie znajdzie kogoś na pocieszenie.
– Te odrosty to jakaś nowa moda?
– Czemu ty tak głodzisz to dziecko na samej piersi? Przecież wyraźnie się nie najada, ma już cztery miesiące, daj mu słoik i mleko z butli…
Miałam dość. Niech oni wszyscy się zamkną! Niech się wszyscy ode mnie odczepią! To nie tak miało wyglądać! Nie tak miało być… Nie tego się spodziewałam… Wiedziałam, że macierzyństwo nie przypomina jedzenia lukrowanych pączków, ale nie sądziłam, że pierwszą myślą po otworzeniu oczu, nieważne, czy było to rano, czy po raz siedemnasty w nocy, będzie chęć zniknięcia.
Chciałam wyjść z domu, w koszuli nocnej i boso, pójść w mróz i ciemność. Nie wracać do mojego życia, do tego więzienia. Zaczęłam śnić o tym, że zostawiam gdzieś Michasia. Po prostu porzucam wózek przy drodze i odchodzę, nie oglądając się za siebie. Nie słyszę płaczu, nie czuję tęsknoty. Jestem pusta.
Później przyszły jeszcze gorsze myśli. Takie, w których zaciskałam dłonie na szyi mojego syna. Takie, w których zostawiałam Michałka tuż przy brzegu jeziora albo w głębi lasu, skąd dobiegało wycie wilków.
Śniłam na jawie, że uwalniam się od ciężaru, na który tak bardzo czekałam, od brzemienia ponad moje siły, a potem… Potem fantazjowałam o połknięciu garści tabletek albo odkręceniu gazu, żeby zasnąć i już się nie obudzić. Nie czuć się jak nieudacznik. Nie słuchać „dobrych rad”. Nie widzieć się w lustrze.
W końcu usłyszałam diagnozę
Tamtego dnia Staszek wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Ja i Michałek leżeliśmy w pokoju, przy otwartych drzwiach. Mój mąż otworzył wszystkie okna i próbował mnie dobudzić. Wezwał karetkę.
Podobno majaczyłam, mówiłam, że nie chcę już żyć, że nie chcę mieć dziecka, że wolę nas zabić, niż obudzić się kolejnego dnia…
W szpitalu nawet nie zapytałam, jak czuje się moje dziecko. Przynajmniej nie w ciągu kilku pierwszych dni. Było mi wszystko jedno. Nie chciałam jeść, pić, spać, widzieć mojego męża, rozmawiać z nim, z kimkolwiek, bo przychodzili i pytali, sondowali… Ja chciałam zniknąć.
Kiedy wróciłam do domu, całymi godzinami wpatrywałam się w ścianę. To Staszek pilnował, bym brała leki, to on dbał o dom i dziecko. Wziął zaległy urlop i wybrał bieżący, by zajmować się Michasiem i mną, by tylko na nas się skupić.
Nie pozwalał mi więcej karmić dziecka piersią i stanowczo zapowiedział mojej matce oraz siostrze, że jeśli padnie z ich ust choć jeden komentarz, który mu się nie spodoba, to dostaną zakaz przekraczania progu naszego mieszkania.
Pamiętam wszystko jak przez mgłę. Spałam i wychodziłam z ciemności na krótkie okresy, by wziąć leki i zjeść to, co mąż we mnie wmuszał.
Powoli, bardzo powoli znowu pojawiały się kolory w moim życiu. Powoli zaczynałam wracać do rzeczywistości. Zaczęłam patrzeć na świat i siebie we właściwy sposób. Kiedy dotarło do mnie, co chciałam zrobić, przepłakałam trzy dni, ale tym razem wspólnie ze Staszkiem.
Dziś mój syn kończy pięć lat
– Nigdy nie pozwolę, żeby ci się coś stało… żeby wam się coś stało… – powtarzał. – Przepraszam, że tak długo byłaś z tym sama… Kocham cię, tak bardzo was kocham…
Syn jest cudownym, pogodnym dzieckiem, które budzi mnie rano okrzykiem: „Wstawaj, mama, bo cię kocham”. Patrzę na niego i nie wierzę, że chciałam to skończyć.
Wiem, że przemawiała przeze mnie choroba, że to nie byłam ja. Ale i tak nie pozbędę się wyrzutów sumienia do końca życia. Gdyby Staszek nie wrócił wtedy wcześniej to domu… Boże!
Staram się mieć to poczucie winy pod kontrolą, a mój terapeuta trzyma rękę na pulsie. Patrzę na moje dziecko, czuję, jak bardzo je kocham, i serce we mnie zamiera, gdy przypominam sobie, jak niewiele brakowało do tragedii. Na szczęście obok był mój mąż, którego miłość okazała się moją siłą.
Czytaj także:
„Zaniedbałam rodziców, bo patrzyłam na czubek własnego nosa. Ocknęłam się z letargu, gdy mama spojrzała śmierci w oczy”
„Oszuści powiedzieli sąsiadce, że jej wnuczka miała wypadek i potrzebuje pieniędzy. Prawie odebrali jej oszczędności życia!”
„Boję się przedstawić swoją dziewczynę rodzicom. Ania pochodzi ze wsi, a przecież wiem, że zaakceptują tylko miastową”