Ludzie uwielbiają poprawiać sobie nastrój nieszczęściem bliźnich. Zapominają wtedy o własnych problemach i porażkach. Widać jestem nietypowa, bo czuję się lepiej, kiedy uda mi się komuś pomóc – wesprzeć i podać rękę. Zdaję sobie sprawę, że nie zmienię świata w pojedynkę, ale przynajmniej próbuję. Może to naiwne podejście, ale dzięki niemu czułam się bezpieczniej, lepiej. Aż sprawa ze Żwirkiem zachwiała moją wiarą w altruizm.
To był ludzki odruch
Spędziłam całą sobotę na doprowadzaniu mieszkania do stanu używalności. Podczas porządków zebrało się sporo śmieci i trzy worki stojące w przedpokoju psuły mi idylliczną atmosferę, więc poszłam je wyrzucić. Było ciemno. Na osiedlu nadal świeciło się kilka latarni, cudem niezniszczonych przez wandali, a od śmietnika dzieliło mnie raptem kilka kroków, więc nie spodziewałam się, że spotka mnie coś złego. I nie spotkało. Ktoś inny wziął na siebie ładunek pecha.
Bezdomny leżał przy kubłach jak rzucona w kąt lalka, z krwawiącą wargą. Rozpoznałam go, bo często kręcił się po okolicy. Swego czasu można go było spotkać z innym kolegą, wysokim i w za dużym płaszczu. Dzieciaki wołały na nich Żwirek i Muchomorek, ale już od wielu miesięcy nie widziałam Muchomorka. Możliwe, że mu się zmarło.
Zastygłam z workami, zawahałam się. Powinnam się w to mieszać? Może wcale nie potrzebuje pomocy? Ale wtedy usłyszałam jego rzężący oddech. Domyśliłam się, że ktoś go pobił. Mętów w okolicy nie brakowało.
Pomogłam Żwirkowi doczłapać się do mojej klatki i usiąść na schodach. Sąsiadki przestrzegały przed wpuszczaniem bezdomnych do środka – bały się, że nasikają gdzieś w kącie – ale uznałam, że kryzysowe sytuacje wymagają bezkompromisowych działań. Upewniłam się, że nie straci przytomności, po czym pobiegłam na górę po apteczkę.
Opatrzyłam mu rany
Opatrzyłam jego rany najlepiej, jak umiałam. Miał pękniętą wargę, pokiereszowany policzek i dłonie, obolałe żebra, ale poza tym wyglądało, że jest OK.
– Kto panu to zrobił? – zapytałam, gdy skończyłam przemywać ostatnie cięcie. – Zadzwonimy na policję i…
– Nie, nie – wymamrotał. – Nie chcę policji, dziękuję pani.
– Grozili panu? Powinni dostać za swoje.
– Nie trzeba. Policja i tak nic nie zrobi…
– Niby dlaczego?
– Bo to już nie pierwszy raz.
Oburzenie podeszło mi żółcią do gardła. Jaką szumowiną trzeba być, żeby prześladować człowieka, który nie ma praktycznie niczego? I to nie raz, pod wpływem alkoholu czy jakichś prochów, ale regularnie?
A policja? Stróże prawa? Kiepski żart. Nie przejmowali się tym, co mówi „byle menel”. Pewnie uznali, że pobił się z kimś o karton do spania albo puszki do skupu, więc nic nie zrobili. Co się dzieje z dobrocią w tym kraju? Czy już całkiem odeszła do lamusa?
Przyniosłam Żwirkowi stary koc i pozwoliłam zostać na klatce. Wiedziałam, że siostra nie zgodzi się, byśmy przenocowały go na naszej kanapie.
W ciągu następnych dni próbowałam nie zadręczać się myślą, jak zły jest świat, w którym żyję, ale kwestia bezdomnego nie dawała mi spokoju. Miałam poważne podejrzenia co do tego, kto mógł go tak urządzić.
Czułam, kto stoi za pobiciem
W sąsiedniej klatce mieszkał wytatuowany, ogolony na zero bandzior, Buła, który odsiedział trzy lata za przekręt. Za każdym razem, gdy komuś na osiedlu odkręcono koła od auta albo włamano się do piwnicy, on i jego wataha natychmiast trafiali na szczyt listy podejrzanych. Kopali w śmietniki, podpalali kontenery, niszczyli znaki drogowe, rzucali gdzie popadnie puszkami po tanim piwsku.
Buła mieszkał z rodzicami, którzy go nie wyganiali, a on w zmian nie robił awantur w chacie. Ale jakoś odreagować musiał, więc wyżywał się na wszystkich dookoła. Bywało, że latem dzieciaki bały się grać w nogę na podwórku, kiedy Buła z koleżkami rezydował w pobliżu. Mastiff jednego z nich przegryzł kiedyś piłkę w środku meczu, a te typki, zamiast uspokoić bestię, zanosiły się śmiechem. Bicie bezdomnych było dokładnie w ich stylu. Nie miałam jednak kompletnie żadnych dowodów, więc nic nie mogłam zrobić.
Rozmawiałam na ten temat ze Żwirkiem za każdym razem, gdy nadarzyła się okazja, ale konsekwentnie odmawiał wyjaśnień. Zdawał się być miły i wdzięczny, prosił, żebym mówiła mu po imieniu, Roman, ale opowiadać nie chciał. Ani mnie, ani policji. Bał się zemsty, a może nie chciał donosić. Nie wnikałam.
Pomagałam, jak umiałam
Co noc wpuszczałam go po cichu na klatkę, w tajemnicy przed sąsiadami, a on znikał tuż nad ranem, by nie sprawiać kłopotów. Dawałam mu herbatę, jedzenie. Czasem kanapkę, czasem coś ciepłego.
Wiedziałam jednak, że to nie wystarczy. Mogłam udawać, że znowu usmażyłam za dużo kotletów, i karmić Romana, mogłam znajdować dla niego stare ubrania i wciskać mu w dłoń parę złotych. Ale Buła nadal krążył po osiedlu w obstawie czterech innych łysoli, niewyżyty, szukający kolejnej ofiary. Ile czasu minie, zanim jego kaprawe ślepia znowu zwrócą się w stronę nieszczęsnego, dość już sponiewieranego przez życie Żwirka? Czułam się bezradna. Jakbym tonęła w jeziorze, obciążona ołowiem. Nie mogłam znaleźć wyjścia z tej sytuacji, takiego, które nie wymagałoby drastycznych środków.
Tego się nie spodziewałam
Aż w końcu stało się to, czego się obawiałam. Minęło jakieś półtora miesiąca, odkąd zaczęłam pomagać Romanowi. Kolejny sobotni wieczór, a ja nigdzie nie mogłam go znaleźć. Ani na klatce, ani przy śmietnikach, ani przed sklepem za rogiem.
Miałam już wrócić do mieszkania, kiedy zobaczyłam, jak zza transformatora wychodzą Buła i jego banda. Śmiali się i dopijali piwo. Nie oglądając się za siebie, ruszyli w kierunku miasta, rechocząc radośnie.
Przeczucie mnie nie myliło. Roman leżał na ziemi, zwinięty w kłębek z bólu. Doskoczyłam do niego, pytałam, gdzie go boli i czy mam wezwać pogotowie. Kręcił głową. Nie rozumiałam tego oślego uporu i sięgnęłam po telefon, żeby zawiadomić policję – wszak byłam niemal świadkiem tego pobicia. Wtedy zauważyłam kilka banknotów leżących obok. Pięć dziesięciozłotówek.
Zapytałam Romana, skąd się wzięły.
– A jak pani myśli? – odpowiedział, kaszląc nieprzyjemnie. – Z czegoś trzeba żyć, nie?
Przez długą, bardzo długą chwilę nie docierał do mnie sens jego słów.
Nie mieściło się to po prostu w moim postrzeganiu świata. Potem zrozumiałam. Pięć dziesięciozłotówek. Po jednej od każdego bandziora…
Żwirek pozwalał się bić. Dobrowolnie dawał się katować. Świadczył osiedlowe usługi worka treningowego, bo w ten sposób mógł dostać parę złotych na chleb czy alkohol. A Buła i jemu podobni byli skłonni mu płacić, byle pozbyć się nadmiaru czarnej energii z organizmu i nie ryzykować doniesienia na policję. Przynajmniej nie atakowali kobiet i dzieci ani nie maltretowali zwierząt. Ale poza tym nie dostrzegałam w tej sytuacji żadnych pozytywów. Co za chory świat!
Opatrzyłam nowe rany Romana i po raz ostatni pozwoliłam mu zostać na klatce. Potem jednak wycofałam się z jego życia.
Nadal kupuję mu czasem jedzenie, daję parę groszy, kiedy mam akurat drobne, a on się napatoczy, ale na tym koniec. Nie ocalę wszystkich. Niektórzy ludzie, żeby przetrwać, robią rzeczy, które mnie wydają się szalone. Każdy ma jednak wolną wolę, każdy jest kowalem własnego losu. Roman mógłby przestać pić, pójść do noclegowi, znaleźć pracę. Nie chce, nie potrafi – to już nie moja sprawa. Mogę podać komuś dłoń, ale nie zamierzam go ratować na siłę.
Czytaj także: „Puściłam biznes chorej koleżanki z torbami. Wciskam jej kit, że zbijam kokosy, bo tylko to trzyma ją przy życiu”
„Bardziej niż przystojnego wdowca kochałam jego synka. Po rozstaniu wciąż chciałam być dla niego mamą”
„Jestem najstarsza z 5 rodzeństwa i zastępuję tej dzieciarni matkę. Chcę uciec, ale nie zostawię ich z ojcem nierobem”