Mówią, że dobre uczynki procentują dobrem. Osobiście nie jestem o tym przekonana, bo w moim przypadku raczej przyniosły kłopoty. Przynajmniej na początku. Zadzwoniła do mnie koleżanka, z którą utrzymywałam sporadyczny kontakt. Czułam, że czegoś ode mnie chce, bo ton miała podejrzanie przymilny i dziwnie krążyła, poruszając masę różnych tematów. W końcu zapytałam wprost:
– No dobra, Alicja, czego potrzebujesz?
To proste, konkretne pytanie sprawiło, że zamilkła na chwilę.
– Hm, skoro tak stawiasz sprawę, to rzeczywiście mogłabyś mi pomóc…
– Zamieniam się w słuch – zdeklarowałam gotowość do zaznajomienia się z problem, acz jeszcze nie pomoc.
– Bo widzisz, odmówiła mi taka jedna bajarka, coś jej wypadło, a jutro miała mieć spotkanie z moimi dzieciakami…
– No i co w związku z tym? – przerwałam jej bezceremonialnie, bo znałam skłonność Ali do rozwodzenia się nad problemami związanymi ze świetlicą terapeutyczną, którą prowadziła.
– Jak wiesz, nie jestem ani bajarką, ani pisarką, ani aktorką, ani kimś znanym, więc…
– Ale masz ciekawy zawód! Mogłabyś im o nim opowiedzieć.
– Hm… – wyraziłam swój brak entuzjazmu.
– Może przyniesiesz jakiś eksponat, który konserwowałaś, i zdjęcia pokazujące kolejne etapy przywracania mu dawnej świetności, co? Albo co tam uznasz za stosowne. Proszę cię, no, zgódź się, pliss…
– Nie sycz mi do ucha. I wybacz, ale nie chce mi się – postawiłam na szczerość. – Poza tym nie lubię dzieci i wątpię, abym je zainteresowała tematem.
Ustaliłyśmy godzinę i szczegóły spotkania
– Nie bądź samolubną wiśnią! – Alicja przeszła od pochlebstw do obrażania i wchodzenia mi na ambicję. – Chyba półtorej godziny możesz poświęcić pro bono? Kto ma tym dzieciom otwierać oczy, wskazywać perspektywy, zaciekawiać kulturą, jeśli ludzie sztuki są przeważnie egocentrykami i nieużytymi sobkami?
Niby wiedziałam, co robi, niemniej dotknęła mojej czułej struny.
– No teraz poleciałaś po bandzie… Ale niech ci będzie, złośliwa świetliczanko. Zgadzam się, może to zmieni twoją opinię, jeśli nie o ludziach sztuki w ogóle, to przynajmniej o mnie, skromnej muzealnej konserwatorce.
Chcąc rzetelnie je poprowadzić, przygotowałam parę staroci, dwa eksponaty po konserwacji, a także plik zabrudzonych starych gazet plus środki do ich wyczyszczenia w postaci chleba i różnych gumek.
Spotkanie okazało się udane, a dzieciaki nie takie straszne, jak mi się wydawało. Z rozdziawionymi buziami słuchały o potrzebie ratowania pamiątek przeszłości, a na koniec z entuzjazmem czyściły podsunięte im szpargały. Autentycznie się w to wciągnęły. Co chwilę przybiegały do mnie i podsuwały mi pod nos efekty swoich działań.
Zgodnie z udzieloną mi przez Alicję instrukcją wszystkie chwaliłam, za co obdarzały mnie spontanicznymi przytulasami i całusami. Najwyraźniej tym dzieciom brakowało czułości na co dzień, a i ja, ku swemu zaskoczeniu, odkryłam, że owe dowody sympatii sprawiają mi przyjemność. Dotyk małych rączek miał swój urok, ciepło… Niestety, niósł ze sobą coś jeszcze.
Co to za swędzące krostki?!
Zdążyłam już prawie zapomnieć o tym incydentalnym spotkaniu, kiedy nagle, podczas jakiegoś ważnego spotkania, poczułam niemiłosiernie swędzenie. Na plecach. Myśl, jak tu się dyskretnie podrapać, sprawiała, że wywodów rozmówcy słuchałam jednym uchem, co chwilę starając się niezauważalnie otrzeć plecami o oparcie krzesła, co na moment przynosiło ulgę. W końcu nie wytrzymałam, powiedziałam, że nie najlepiej się czuję, przeprosiłam i wyszłam.
W drodze do domu rozmyślałam, skąd to swędzenie. Może uczulił mnie nowy płyn do płukania? Miał podejrzanie intensywny zapach. Rany, będę musiała wszystko wyprać jeszcze raz.
Jednak po dotarciu do domu stwierdziłam, że raczej niesłusznie oskarżałam płyn do płukania. Nie tylko na obejrzanych w lustrze plecach, ale też na rękach pojawiły się czerwone plamki. Niektóre z nich przybrały już formę pęcherzyków. Ze zgrozą odkryłam, że tworzą się też na twarzy, a nawet we włosach. Szlag! To raczej nie alergia. To mi wyglądało na… ospę wietrzną!
Pobiegłam do komputera. Niestety, wszystkie objawy się zgadzały. Parę dni wcześniej czułam się dość podle, łamało mnie w kościach i miałam podwyższoną temperaturę. Zlekceważyłam te sygnały, łykając jakieś reklamowane w telewizji specyfiki, które rzeczywiście złagodziły dolegliwości. Teraz musiałam przyjąć do wiadomości, że to nie przeziębienie, ale ospa wietrzna. Zadzwoniłam do rodzinnej lekarki po poradę i wskazówki.
– Przede wszystkim nie drapać, bo mogą zostać blizny – ostrzeżenie przyszło w samą porę, bo w pół drogi przerwało moim palcom wędrówkę do swędzącej twarzy. Siłą woli powstrzymałam naturalny odruch i słuchałam dalej lekarskich przykazań.
– Nie wychodzić z domu, dopóki strupki nie zaczną odpadać. Jeśli jest gorączka, brać ogólnodostępne środki przeciwgorączkowe. Na świąd skóry jest maść, niech ktoś ją dla pani kupi w aptece. Ulgę może też przynieść kąpiel w krochmalu. To by było na tyle, życzę szybkiego powrotu do zdrowia – dodała standardową formułkę i się rozłączyła.
Zdobyciem tej łagodzącej maści postanowiłam obarczyć Alicję. Wybierając jej numer, myślałam: niech ma za swoje. Mściwie, ale naprawdę mnie swędziało.
– Wielkie dzięki… – zaczęłam, gdy tylko Alicja odebrała połączenie. – Ładnie mnie pani załatwiła…
– Czego się wyzłośliwiasz? – prychnęła. – Dzieciaki były zachwycone, cały czas pytają, kiedy znowu do nich przyjdziesz. Więc skąd ten humorek?
– A stąd, że od tych twoich dzieciaczków złapałam ospę wietrzną!
– Żartujesz? To niemożliwe! Każdy, kto na nią kiedyś chorował, zyskuje odporność na całe życie. Ja spotykam się z nimi codziennie i nic mi nie jest – dodała, jakby to cokolwiek mogło wytłumaczyć.
– Ale ja nigdy nie chorowałam na ospę – poinformowałam ją. – Z chorób dziecięcych miałam tylko różyczkę.
– Boże, tak mi przykro. Do głowy by mi nie przyszło… – w głosie Alicji wychwyciłam nutki skruchy.
– Trudno, stało się. Ale dobrze, że tobie ospa nie grozi, bo ktoś mi musi przynieść parę rzeczy z apteki i ze sklepu. Liczę, że się poczuwasz do pomocy…
Chyba rzeczywiście czuła się winna, bo nie zaprotestowała, kiedy dyktowałam jej długą listę swoich potrzeb. Kiedy przyjechała z zakupami, wyglądała na autentycznie przejętą. Poza zamówionymi przeze mnie produktami przywiozła też domowej roboty kompot i ciasto.
– Tak cię przepraszam, nie wiedziałam, że któreś z dzieci ma ospę – kajała się.
– W ramach zadośćuczynienia postaram się jakoś ci ulżyć – zadeklarowała. – Nic się nie martw!
I nie była to obietnica bez pokrycia
W kwadrans Alicja przygotowała mi kąpiel w krochmalu.
– Idź i się zanurz w tym kisielu – poleciła. – Potem delikatnie osusz ciało ręcznikiem. Osusz delikatnie, nie pocieraj. Posmaruj krosty maścią. Te, do których dosięgniesz. Jak nie dosięgniesz, to mnie zawołaj. Ja w tym czasie zmienię ci pościel i przygotuję coś do jedzenia – planowała kolejne czynności.
Rzeczywiście, kiedy wyszłam z łazienki upstrzona cętkami maści, czekało już na mnie pościelone łóżko, herbata i kanapki.
– Ale jesteś trendy, Marzenko – zażartowała Alicja, wskazując białe ślady na mojej twarzy i rękach. – Groszki to najmodniejszy print sezonu…
– Super, to dla mnie wielka pociecha – odparłam z przekąsem, ale kąciki ust mimowolnie ułożyły się w uśmiech.
Jakoś w obecności Alicji choroba wydawała mi się mniej dokuczliwa. Dopilnowała, abym zjadła i się położyła. Później zajęła się praniem. A wychodząc, zapytała, czego potrzebuję, czego mi brakuje, to mi przyniesie, jak przyjedzie jutro zaraz po pracy. Chciałam kurtuazyjnie zaprotestować, że nie musi się aż tak fatygować, ale nie zaprotestowałam. Cieszyłam się, że nie jestem sama z tą śmieszną, dziecięcą ospą. Czułam się pokrzepiona i w lepszym nastroju znosiłam niedogodności.
To największa korzyść z choroby
Przez kolejne dni Ala, zgodnie ze swoją obietnicą, codziennie do mnie wpadała i pomagała w codziennych czynnościach. No i rozpieszczała mnie tak, że niemal polubiłam chorowanie. Doceniłam smak domowych zup, które przywoziła w słoikach. Wzruszały mnie jej wysiłki, aby rozproszyć moją nudę.
Kiedy krosty zaczęły się zasuszać, a ja poczułam się lepiej, ze zdziwieniem zauważyłam, że choroba i związany z nią przymusowy pobyt w domu mają swoje dobre strony. Mogłam wykonać szereg czynności, które od dawna planowałam, ale na które wciąż brakowało mi czasu. Poukładałam i opisałam zdjęcia w albumach, wspominając przy okazji przyjemne lub zabawne okoliczności, w jakich fotki powstawały. Przerobiłam stary abażur. Przeczytałam zaległe lektury, do tej pory upychane na półce. Rozsmakowałam się w tym zwolnionym tempie życia i z prawdziwym żalem wracałam do pracy.
Największą, najtrwalszą, a równocześnie najmniej spodziewaną korzyścią okazała się jednak przyjaźń, jaka za sprawą ospy rozkwitła między mną i Alicją. Gdyby nie moja choroba, nigdy bym nie odkryła i nie doceniła jej empatii, wielkoduszności i uczynności.
Pewnie tak jak do tej pory byłybyśmy tylko okazjonalnymi znajomymi, które komunikują się ze sobą jedynie w momentach jakichś potrzeb i dwa razy do roku wysyłają sobie życzenia świąteczne, zazwyczaj za sprawą telefonicznej opcji „wyślij do wielu”. To dzięki ospie wietrznej miałyśmy okazję zbliżyć się do siebie, lepiej poznać i polubić. Więc może rzeczywiście dobro wraca, choć nie zawsze najkrótszą drogą…
Czytaj także:
„Moja przyjaciółka jest pasożytem. Żeruje na moim dobrym sercu. Załatwiłam jej pracę, a ona okradła biedną staruszkę..."
„Moja przyjaciółka była jak bluszcz. Przychodziła bez zapowiedzi i wpraszała się nawet na nasze wakacje we dwoje"
„Zakochałam się w facecie, który umówił się ze mną z litości. Za wszystkim stała moja przyjaciółka"